wtorek, 30 marca 2010


 HISTORIE ZWYKŁE I NIEZWYKŁE
 ALE ZAWSZE PRAWDZIWE

Przeczucie
Około połowy kwietnia 1940 roku Sowieci wywieźli ze Lwowa wielu ludzi. Los ten spotkał także żonę aresztowanego wcześniej pułkownika Ludwika Klotzka Ewę wraz z synem Jerzym i córką Joanną (Jasią), moją przyjaciółką. Po pewnym czasie zaczęły przychodzić od wywiezionych listy i wtedy można im było trochę pomóc. Robiło się paczki i wysyłało na podane adresy. Pisaliśmy też listy. Niestety! Nie wszystkie paczki i listy docierały, a niektóre były otwarte, uszkodzone i częściowo ograbione. Pewnego czerwcowego dnia 1940 roku szłam ulicą Tarnowskiego w górę i nagle ze zdumieniem zobaczyłam idącą przed sobą Jaśkę. Czy to możliwe? Wzrost, chód, fryzura były identyczne. Podbiegłam do idącej przede mną osoby i zawołałam: Jasiu! Dziewczyna obróciła się, ale niestety nie była to moja przyjaciółka. Gdy wróciłam do domu, zobaczyłam na biurku list od Jasi. Przytaczam go w całości.

Semipałatyńsk, 4.6.1940 r. Żana-Semej Kirpicznyj zawod nr.2
Droga Ewuś!
Śniło mi się, że byłam u Ciebie w domu. Witaliście mnie wszyscy bardzo serdecznie. Ja opowiadałam o wszystkim, szczęśliwa, że to nareszcie się skończyło. Ale to był tylko sen! Kiedy się obudziłam opowiedziałam to Mamusi i twierdziłam stanowczo, że dostanę od Ciebie list. Czekałam cały dzień, a listonosz jak na złość przyszedł dopiero o 10-tej wieczorem. Ale przeczucie mnie nie zmyliło, list był. Nie masz pojęcia ile sprawiłaś mi nim radości. Ile było przy czytaniu łez! List przechodził z rąk do rąk. Pytasz mnie, jakie warunki życia. Takie, o jakich nawet w strasznych cudnych snach nie marzyłam. 46 osób w baraku składającym się z jednej izby (zwanej pokojem) i z kuchni. Towarzystwo od 5-cio miesięcznego dziecka do 84-letniej staruszki. W naszym baraku dość młodzieży. Śpimy na podłodze marząc o słomie i porządnym wyciągnięciu się. Kiedy na dworze wicher to i w baraku hula wiatr, że nie można nic robić.  Jak deszcz, to kapie nam z sufitu na głowę, a jak upał, to już naprawdę nie można sobie znaleźć miejsca, już jest clou wszystkiego. – A teraz przejdę do krajobrazu. Poza małymi skrawkami ziemi zajętymi przez cegielnię, lub skromne zabudowania tutejszej ludności, jak okiem sięgnąć piaski i step. Ani jednego drzewka! Przyziemna trawa sucha, całkowicie spalona przez słońce. W mieście, małe miejsca ( nie wiem nawet jak je nazwać) gdzie trochę zieleni i chłodu, nazywają je tu parkiem. Gdzie niegdzie chodniki, a poza tym piach. Wogóle miasto tak śliczne jak nasz Pacanów! Naprzeciw naszego baraku w odległości jakich 30-tu metrów powierzchnia ziemi podnosi się o jakie 3m. Tam to naprawdę jak okiem sięgnąć step – tylko na widnokręgu wznoszą się dumne szczyty gór Ałtajskich. O 1km. od przeciwnej strony domu ciągnie się rzeka Irtysz. Po prawej stronie baraku małe zabudowania, jeden dom, w którym mieszkają nasi rodacy (Zosia Zalewska). A dalej step. Po lewej stronie droga do motorówki (3km.), którą przejeżdża się na drugą stronę Irtyszu do Semipałatyńska. Po obydwu stronach drogi na piaskach ciągną się ubogie lepianki kazackie i kirgizkie. Od czasu do czasu suną karawany, ale wielbłądy nie takie jak u nas. Brzydsze, takie chude i smutne. Mówią, że kobiety są zmienne, a ja twierdzę, że w porównaniu z tutejszą pogodą to nie. Straszne upały, duchota, zimno, burze piaskowe, deszcze, wichry, grad (czasem wielkości laskowych orzechów) dają się nam we znaki. – Aprowizacja- unter Hund. Chleba tyle ile mimozy w Twoim ogrodzie. Ziemniaki to unikat. Najłatwiej o mleko(1l-2,50r. tymczasowo) i jaja (7-10r.) Ale wszystko można by przetrwać, gdyby nie ta straszna tęsknota. Czasem nie, nie czasem, ale co wieczora patrzymy w niebo i mówimy. To samo niebo, te same gwiazdy i księżyc, a jednak nie to samo. Nasz Lwów tak daleko! Pomyśl Ewuś! Tysiące kilometrów nas dzieli. To właśnie jest takie straszne! Co u Ciebie słychać? Pisz dużo i często. To nam przynosi ulgę. Dziękuję Ci za to, że myślisz o mnie. I wierz, że nasza każda myśl jest wysłana do Was tam do Lwowa, i że nasz pobyt tu jest jedną wielką tęsknotą za Lwowem! Pa, do zobaczenia. Całuję Cię mocno - Jaśka
Ucałowania rączek dla Mamusi, a serdeczne pozdrowienia dla Ojca, Braci i całego Lwowa (wyłączam B.) Pozdrowienia dla Ciebie od Zosi Zalewskiej i Danki Dziedzic. Mnie klimat ten nie służy. Czuję się niedobrze. I tęsknię okropnie.
Ten słaby kontakt z wywiezionymi nie trwał długo, bo w czerwcu 1941roku rozpoczęła się wojna niemiecko-sowiecka. Matka Jasi umarła w Kazachstanie, a ona i jej brat wydostali się z Rosji z armią Andersa. Wiem, że Jaśka wyszła za mąż za Polaka, dentystę i mieszkała w Szkocji. Nie miała dzieci. Gdy piszę te słowa, już nie żyje.

Siostra naszego Ojca
Siostra naszego Ojca Karolina, nazywana w rodzinie Lolą, wyszła bardzo młodo za mąż za Kazimierza Strzetelskiego. Mama opowiadała mi o wakacjach, jakie rodzice spędzali na długo przed moim urodzeniem u wujostwa Strzetelskich. Mąż cioci Loli był leśniczym w Kałuszu, podkarpackiej miejscowości w Karpatach Wschodnich. Wynajmował tam dla rodziny Fulińskich gajówkę pięknie położoną w górzystym lesie. Jędrek i Jacek niezwykle mile wspominali te wakacje. Wspaniałe spacery, obfitość grzybów, jagód, zwłaszcza malin podobały się chłopcom. Jędrek będąc bardzo inteligentnym dzieckiem obserwował z zainteresowaniem piękną przyrodę karpacką. Była tam wielka obfitość gatunków zwierząt, między innymi węży. Jędrek orientował się doskonale, które są jadowite, a które nie. Łapał nieszkodliwe zaskrońce i popisywał się przed okolicznymi chłopami i robotnikami leśnymi, jaki to z niego ,,czarodziej" Obwiązywał sobie szyję wężem i dumnie z nim kroczył, a chłopi żegnali się mówiąc: Hospody pomyłuj! hadyna! hadyna! (gadzina! gadzina!).
Kiedy byłam mała, wujek Kazik przyjeżdżał do nas czasem, być może załatwiać jakieś sprawy służbowe. Był dużym szpakowatym mężczyzną z wąsami i długą brodą. Pamiętam, że miał z nią sporo kłopotu podczas jedzenia zupy. Przytrzymywał ją jedną ręką, od czasu do czasu wycierając serwetką wąsy i brodę, na którą skapnęło parę kropel zupy. Malutką dziewczynkę, jaką byłam wtedy, dziwiło to i interesowało. Poza tym był przemiłym człowiekiem. Brał mnie na kolana i opowiadał śliczne bajki. Miał w tym zapewne wprawę, bo był ojcem licznego potomstwa.
Strzetelscy mieli następujące dzieci:
Marię
Kazimierę, zmarłą w wieku 12 lat
Juliusza, który jako student Politechniki Lwowskiej brał udział w spisie ludności w 1921roku i w czasie tych czynności został zamordowany przez Ukraińców.
Stanisławę
Bolesława, ożenionego z Ukrainką i mimo to zamordowanego w 1942 roku przez Ukraińców.
Helenę
Erazma, inżyniera leśnika, zamordowanego przez Ukraińców w 1944 roku w nadleśnictwie Dolina.
Czesława
Henryka, zamordowanego przez Ukraińców w 1944 roku pod Kałuszem.
Maria wyszła za mąż za Alojzego Kobyłeckiego, doktora praw i dyrektora Banku Polskiego. W czasie wojny Kobyłeccy z dwojgiem dzieci, Juliuszem i Marią Wiktorią, mieszkali u nas przez kilka tygodni. Nie znam przyczyny tego, ale przypuszczam, że uciekli przed Niemcami z Gdyni, gdzie Kobyłecki był dyrektorem banku. Po wojnie mieszkali w Krakowie. Mieli tu dom na Woli Justowskiej.  
Ercia znałam bardzo dobrze, gdyż mieszkał z nami, gdy studiował na wydziale leśnictwa  Politechniki Lwowskiej. Ukończył studia i pracował w nadleśnictwie Dolina w Karpatach Wschodnich. Tam spotkała go śmierć z rąk  Ukraińców.
Czesio i Henio bywali u nas w domu w różnych okresach. Czesio studiował weterynarię i szybko ożenił się, jeszcze w czasie studiów. Był potem weterynarzem wojskowym i pułkownikiem WP. Po wojnie mieszkał z żoną i pięciorgiem dzieci w Krakowie. Henio zginął z rąk Ukraińców w czasie wojny.

Benedykt Fuliński z synem Jackiem i Czesiem Strzetelskim (na plecach)

Ciocia Lola była drobną, szczupłą kobietą. Miała prawdopodobnie niebieskie oczy, choć trudno to było stwierdzić, bo mrużyła je z powodu krótkowzroczności. Było to dziwne, bo nasz Tato miał doskonały wzrok i nie używał okularów do śmierci. Zwracały uwagę jej ręce - niezwykle wąskie, z długimi, cienkimi palcami. Te ręce, to była wspólna cecha rodzeństwa – mego Ojca i jego siostry.  Tę cechę uwypuklił ( jak często u niego karykaturalnie) Sichulski na portrecie Ojca. Ciocia Lola przyjeżdżała do nas przeważnie ze swą kilkunastoletnią córką Helą, blondynką ze złotym grubym warkoczem i lazurowo-niebieskimi oczyma. Te piękne oczy były jednak zagrożone ślepotą. Ciocia szukała u specjalistów lwowskich ratunku dla swej córki. I prawdopodobnie udało się. Nie wiem tego dokładnie, ale chyba uniknęła kalectwa. Pamiętam, że ilekroć przyjeżdżała do nas ciocia Lola, wspominała swą dawno zmarłą 12-letnią córkę Kazię. Mówiła ile by to teraz miała lat, wyciągała chusteczkę z kieszeni i ocierała łzy.
Oboje Strzetelscy zmarli w czasie wojny w 1940 roku w swoim domu w Kałuszu. Na szczęście nie doczekali tragicznej śmierci swoich trzech synów: Bolka, Ercia i Henia.

Niezwykłe zdarzenie
Jadalnia była obszernym pokojem. W jednym rogu stał piec centralnego ogrzewania promieniujący w zimie miłym ciepłem. Gdy byłam małą dziewczynką, pod lewym oknem stało biureczko Wojtka. Stanowiło ono dla mnie zawsze obiekt zainteresowania. Czasem leżał na blacie oberwany guzik, to znów jakiś gwoździk lub kawałeczek kolorowej złamanej kredki. Te drobiazgi gromadzone były przeze mnie w pudełku jako,,skarb". Prawe okno było dostępne, gdyż w lecie pełniło dla dzieci funkcję wyjścia do ogrodu. W jego pobliżu przy ścianie stało biurko Jacka. Był to staroświecki mebel ozdobiony wąską półeczką na kolumienkach. Jacek trzymał na niej narzędzia do majsterkowania, jako że ten mój brat był domowym ,,majsterklepką". Znajdowały się tam też kałamarze, pojemnik z ołówkami,  piórami i gumkami. Wśród tych przeróżnych drobiazgów, z lewej strony, stała brązowa, graniasta, bardzo ładna flaszka. Do czego służyła ona Jackowi – nie wiem.



W jadalni. Od lewej: Ewa, Jacek, Wojtek, Mama

Pewnego dnia, a było to z początkiem lutego 1931 roku, właśnie wszyscy zeszli się do obiadu w jadalni. Aniela wniosła wazę i Mama zaczęła nalewać zupę każdemu do talerza. I nagle rozległ się silny huk i brzęk. Brązowa flaszka spadła z półki na podłogę i rozbiła się na kilkanaście kawałków. Mama opuściła chochlę do wazy i powiedziała: - umarła moja Matka! Rozmowy przy stole ucichły. Jacek tylko wziął śmieciarkę, szczotkę i zaczął usuwać szkło z podłogi mrucząc pod nosem: - pewnie to chłopcy albo Ewa przesunęli flaszkę na brzeg i dlatego spadła.
Minęły może dwie godziny, gdy przyszła z górnego mieszkania pani Pietruska mówiąc, że jest pilny telefon do Mamy. Telefonu nie było u nas w domu, tylko u lokatorów. Dzwoniła z Warszawy ciocia Ola Kuczyńska, że przed dwoma godzinami umarła babcia Wanda Hauserowa. Upłynęły lata, a to niezwykłe wydarzenie staje mi przed oczyma, jakby to było wczoraj.

,,Kordła" się na mnie trzęsła
Wojtek sypiał na kanapce w jadalni. Była letnia noc. Może dzieci nie zamknęły dokładnie okna, przez które przeskakiwały do ogrodu, lub złodzieje wyważyli je, czy rozbili szybę – tego nie pamiętam. Dość, że wtargnęli do pokoju. Musieli zachowywać się niezbyt cicho, bo mały Wojtek obudził się. Zobaczywszy w świetle księżyca sylwetki dwóch drabów przestraszył się i przykrył z głową starając się prawie nie oddychać. Na szczęście w pokoju na górze Jacek do późna przygotowywał się do jakiejś klasówki. Był już w klasie przedmaturalnej, a wymagania w gimnazjach przedwojennych były bardzo wysokie. Usłyszał podejrzany hałas na dole i zaczął schodzić po schodkach. Wtedy złodzieje uciekli. Czy coś ukradli – nie przypominam sobie, ale pamiętam, jak Wojtek opowiadał o tym zdarzeniu. Opisywał złodziei jako olbrzymów i mówił, że gdy chodzili po pokoju to ,,kordła" się na nim trzęsła. Nikt jednak nie miał do niego pretensji, że nie zrobił alarmu. Był przecież małym chłopcem, a może nawet odezwanie się jego byłoby niebezpieczne.
Inna przygoda ze złodziejem przytrafiła się naszej Mamie. Zaistniał w niej element niezwykłości. Reprezentacyjne drzwi do mieszkania znajdowały się na górze. Prowadziło do nich od bramy kilka schodków. Za drzwiami był przedpokój z wielką szafą w ścianie. Tam trzymało się w lecie ubrania zimowe. Może służąca Chwistków nie zamknęła bramy wychodząc tylko na chwilę do sklepiku, może została otwarta wytrychem. Złodziej drzwi wejściowe do mieszkania też jakoś sobie otworzył. Wszedł do przedpokoju i wyjął z szafy futro. Mama usłyszała skrzyp otwieranej szafy i weszła do przedpokoju. Złodziej błyskawicznie wyskoczył przez drzwi i bramę i zaczął uciekać trzymając w ręku skradziony płaszcz. Mama zaczęła biec za nim (była wtedy jeszcze młoda). Goniąc złodzieja wołała: - zostaw futro draniu!, zostaw futro! I stała się rzecz niezwykła. Większy od Mamy prawie dwukrotnie drab opuścił zdobycz na ziemię. Biedna, zdyszana Mama podniosła futro i za chwilę wisiało znowu w szafie.
Wydarzenie to komentowane było szeroko w rodzinie. Wszyscy podziwiali odwagę Mamy, która skonfrontowała się z być może niebezpiecznym osobnikiem i wygrała.
Inna historia  z włamywaczem przytrafiła się, gdy byłam nieco starsza. W domu często dokonywano przemeblowań, w nadziei, często płonnej, że te zmiany będą dla wszystkich korzystne. W wyniku tych działań pewnego lata sypiałam w salonie. Raz w letnią noc obudził mnie szmer w pokoju. Otworzyłam oczy i zobaczyłam na tle okna sylwetkę Ojca skradającego się do drzwi balkonowych. Za nimi widoczna była ciemna postać manipulująca coś przy zamku.  U sufitu tarasu wisiała lampa, której kontakt znajdował się na ścianie wewnątrz pokoju. Często korzystano w lecie z tego zewnętrznego oświetlenia, gdyż w upalne wieczory można było siedząc na balkonie czytać książkę, czy gazetę na powietrzu. Ojciec powoli i cicho zbliżał się do drzwi. I nagle przekręcił kontakt i rozbłysło światło na tarasie.Na twarzy złodzieja pojawiło się zdumienie i przerażenie. Odwrócił się i zeskoczył do ogrodu. Tato zaniepokoił się nawet, czy czegoś sobie nie złamał, ale przebiegł przez grządki tratując wszystko po drodze i zniknął. Rano stwierdziliśmy tylko, że podeptał kwiaty na klombie. A z tymi kwiatami i złodziejami to był prawdziwy kłopot. Płot od strony ulicy Sierakowskiego był niski i łatwo było go sforsować. Złodzieje zwiedzieli się, że u nas są piękne, oryginalne rośliny. Ojciec zdobywał różne rzadkie odmiany w ogrodzie botanicznym i sadził je w naszym ogrodzie. Dopiero Mama, przypadkiem zresztą, zakończyła tę prawdziwą plagę kradzieży. Wynajęła bowiem mieszkanko na parterze (to zajmowane w czasie wojny przez Miecia Borodeja) pewnemu tajniakowi. Działał on na złodziei jak ,,strach" na wróble. Widocznie ,,zawodowcy" znali go i czuli przed nim respekt.







JESZCZE O KNIAŻYNIE

Kniażyna – jawi się w moich wspomnieniach jako miejsce jasne, rozświetlone słońcem, złociste od dojrzewających zbóż, zielone i kolorowe od kwiatów. Miejsce wakacji z wczesnego dzieciństwa. Ostatni raz byłam na Kniażynie mając jedenaście lat. Mimo to pamiętam ją doskonale. Stają mi przed oczyma: nasz dom, obejścia sąsiadów, z których dziećmi bawiłam się i pasłam krowy, wąska szpara w  żywopłocie ogrodu, przez która przeciskałam się wracając do domu z wędrówek po łąkach i rozkwieconych miedzach.
Trzeba jednak zacząć od początku. Skąd wzięła się Kniażyna?
Było to wiele lat przed moim urodzeniem. Trwał piąty rok wojny światowej. 1 listopada 1918 roku mieszkańcy Lwowa wyszedłszy rano z domu nie poznali swego miasta. Doznali szoku widząc ukraińską flagę wiszącą na ratuszu i uzbrojone oddziały żołnierzy ukraińskich pieszo i na ciężarówkach krążące po ulicach. Okazało się, że władze austriackie ustępując z miasta oddały zarząd nad nim Ukraińcom. Lwowianie zareagowali natychmiast. Utworzono Polski Narodowy Komitet, który wezwał Polaków, aby zgłaszali się do polskiego wojska. Tu trzeba podkreślić, że ochotników stanowili młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety  (wśród nich nasza ciocia Olga z Hauserów Kuczyńska, odznaczona potem za bohaterską i skuteczną służbę wysokim odznaczeniem wojskowym), chłopcy i dziewczęta. Formacje ruskie jeszcze wcześniej zakwaterowane zostały w naszej dzielnicy przy ulicy Jabłonowskich i Zyblikiewicza. Ukraińcy ostrzeliwali miasto głównie z Cytadeli, ale też z Górki Jacka. Kamienicę, w której mieszkali moi rodzice, zajęli częściowo na swoją placówkę bojową. Pilnowali, żeby nikt nie opuszczał domu. Ojcu udało się w końcu, pewnie przy użyciu jakiegoś fortelu (mówił świetnie po ukraińsku) wydostać się z domu i zgłosić na ochotnika do polskiego wojska. Odtąd jako szeregowiec pełnił służbę wartowniczą ochraniając przed Ukraińcami magazyny broni, amunicji i żywności. Za służbę tę został odznaczony Krzyżem Walecznych, a za udział w kursie szkoleniowym kierowników oświatowych frontu – odznaką ,,Orląt Lwowskich".
Pamiętam z dzieciństwa opowiadanie Mamy, która miała w tym czasie nie lada przeżycie. W pewnym momencie żołnierze ukraińscy zaczęli wypytywać służącą rodziców o ojca, jego żonę i rodzinę. Gienka (Ukrainka zresztą), niezmiernie przywiązana do Mamy, powiedziała jej o tym i umożliwiła ucieczkę z Jędrkiem i Jackiem z mieszkania do piwnicy. Sama wyniosła żołnierzom jakieś jedzenie i świeżo upieczony piernik. Tu trzeba zaznaczyć, że w owym czasie we Lwowie był głód, ale dom Fulińskich został doskonale zaopatrzony przez wuja Ojca – Bolesława Widajewicza. Jeszcze przed walkami w mieście przysłał on furę z różnymi produktami jak: kartofle, kapusta, słonina, miód itp. Stąd możliwość poczęstunku dla żołnierzy. Z opowiadania Mamy wynika, że sytuacja była dramatyczna. W piwnicy schowała się z dziećmi za wielką stertą kapusty. Wspominała, że musiała trzymać dłoń na buzi malutkiego Jacka, żeby krzykiem lub płaczem nie zasygnalizował miejsca pobytu uciekinierów. Na szczęście sytuacja w mieście ulegała ciągłej zmianie i żołnierze zostali wycofani lub uciekli. 22 listopada na ratuszu , ku radości mieszkańców miasta, załopotała polska flaga. Lwów był wolny. Bohaterski gród zapłacił jednak za zwycięstwo ciężką daninę krwi. Wśród bohaterów walk znalazły się też dzieci nazwane potem ,,Lwowskimi Orlętami"





W kwietniu 1922 roku Ojciec, jako obrońca Lwowa, otrzymał od Państwa Polskiego 13-to hektarową działkę ziemi na Wołyniu. (Pamiętam, że mówiło się o 25 hektarach, może resztę dokupił). Podobną działkę, ale umiejscowioną na Polesiu, za zasługi w wojnie polsko-ukraińskiej i polsko-bolszewickiej  przyznano cioci Oli Kuczyńskiej, siostrze Mamy. Zapłaciła ona niestety za to życiem. 17 września 1939 roku razem z mężem Władysławem została zamordowana w Kosowie Poleskim.

  

Tato od razu zaczął zagospodarowywać posiadłość. Jak tylko pozwalał mu czas, jeździł na Kniażynę; najpierw założył sad wiśniowy, potem posadził żywopłot grabowy dookoła sadu, ogrodu i placu przeznaczonego na dom, a w końcu zaczął jego budowę. Na pierwsze wakacje rodzina wyjechała na Kniażynę w 1926 roku. Z tego okresu zachowało się kilka zdjęć, między innymi moje w ulubionych przez Tata kwiatach, adonisach, które posiał na wiosnę pod oknami.

Mała Ewa przed domem na Kniażynie

Kniażyna nie była zwykłą wsią, tylko osadą, której mieszkańcy stanowili bardzo zróżnicowaną grupę ludzi. Wywodzili się z różnych regionów Polski: z Mazowsza, spod Krakowa, z Wileńszczyzny, ze Lwowa i z innych terenów kraju. Łączyło ich jedno – walka o wolność i niepodległość Polski. Niektórzy osadnicy mieli wysokie odznaczenia wojskowe, z Virtuti Militari włącznie. W czasie wojny służyli jako szeregowcy, podoficerowie lub oficerowie. Niektórzy byli bardziej wykształceni, inni mniej, ale wszystkich charakteryzował wysoki poziom etyczny. Osadnicy nadzwyczaj szybko zagospodarowali Kniażynę. Wybudowali piękną szkołę, a w niej dużą salę gimnastyczną, którą łatwo było przekształcić w mały teatr, bo miała scenę. Pamiętam doskonale, jak bywaliśmy na różnych przedstawieniach – szczególnie jedno ogromnie mi się podobało. Występował jakiś zespól Sybiraków z tańcami i pieśniami w ślicznych strojach z różnych regionów Polski. Dla małego dziecka było to duże przeżycie.
Sąsiadem naszym z jednej strony był dyrektor szkoły Kurylcio. Wybudował razem z żoną, też nauczycielką, ładny dom i założył pasiekę na 50 uli. Kurylciowa była kobietą inteligentną, pracowitą i gospodarną, choć, jak mówiono, skąpą. U niej stołował się wuj Kuźniewicz, gdy był na Kniażynie i chwaląc smak potraw narzekał na szczupłość porcji. Dawał z tym sobie jednak świetnie radę. Gospodyni miała zwyczaj polewania jadła tłuszczem z łyżki (pewnie żeby nie za wiele). Dowcipny stołownik potrząsał jej ręką mówiąc: ,,żeby ta ręka zdrowa była" Wtedy cała zawartość łyżki spływała do talerza. Jako mała dziewczynka bywałam czasem u Kurylciowej. Miała właśnie niemowlę w kołysce i pozwalała mi je kołysać. Patrzyłam na zasypiające dziecko i myślałam, że chętnie znalazłabym się na jego miejscu i żeby mnie chciał ktoś pokołysać.
Z drugiej strony domu sąsiadowaliśmy z Dubielem. To jemu ojciec wydzierżawił ziemię, którą ten pochodzący spod Krakowa rolnik uprawiał bardzo dobrze. Dwa lata przed wojną przyjechał do nas oznajmiając, że nosi się z zamiarem sprzedaży swojej posiadłości na Wołyniu i przeniesienia się pod Kraków. Namawiał Ojca, aby uczynił to samo. Obiecywał, że sam zajmie się sprzedażą i późniejszą uprawą ziemi. Tato jednak nie zgodził się, zwłaszcza, że miał zamiar ofiarować dom i ogród na przedszkole dla dzieci osadników. Dubiel osiedlił się w Krzeszowicach pod Krakowem. Obaj jego synowie poszli po wojnie na studia. Henio, ukończywszy rolnictwo, gospodarował dalej w majątku ojca, a Miecio został lekarzem. Henryk raz odwiedził mnie w Krakowie. Nie pamiętam, do kogo należał potem dom Dubiela.
Z tyłu naszego domu nie dostrzegało się żadnych zabudowań. Rozciągały się tam tylko łąki i pola. Kniażyna była wsią-ulicówką. Po drugiej stronie drogi miał gospodarstwo Władysław Kowalski, któremu ojciec powierzył dzierżawę po Dubielu. Był to bardzo sympatyczny człowiek, inteligent, który wskutek różnych przeżyć został w końcu rolnikiem. Jego brat, inżynier architekt, zaprojektował nasz dom we Lwowie. Kowalski był Sybirakiem. W czasie pierwszej wojny światowej przebywał w niewoli na Syberii w krainie Jakutów. Będąc tam usiłował nawiązać kontakt z miejscową ludnością. Jedna z mieszkanek, 16-letnia dziewczyna, przynosiła mu żywność i w końcu udało jej się znaleźć moment, w którym przecięła druty ogrodzenia. Wtedy Kowalski uciekł. Potem oboje przewędrowali Syberią aż do Władywostoku. Przez Japonię dotarli w końcu do Polski. Było to udane małżeństwo, choć bezdzietne. Kowalska miała skośne oczy, była niskiego wzrostu, krępej budowy ciała, nieładna, ale z dużą dozą inteligencji. W czasie pobytu na Kniażynie stołowaliśmy się u niej. Dotąd pamiętam serwowane przez nią pyszne smażone kurczaki i znakomite desery. W czasie obiadu gospodarz domu nastawiał nam starą, zabytkową pozytywkę ze znaną melodią poloneza Ogińskiego ,,Pożegnanie Ojczyzny". Kowalski jeździł czasem do Wiśniowca na zakupy. Raz rodzice i ja zabraliśmy się z nim, aby zwiedzić to historyczne miasteczko, nad którym na wzgórzu wznosił się zamek Wiśniowieckich. Nie była to jazda powozem czy bryczką (jak w Demence Podniestrzańskiej), lecz wozem drabiniastym. Kowalski położył na nim poprzecznie dwie deski  i przykrył je kocami, żeby było względnie miękko. Z tyłu usiedli rodzice, a ja obok pana Władysława, który powoził końmi. Pozwolił mi nawet na chwilę trzymać lejce i trzasnąć z bata, co bardzo mi się spodobało. Z początku jechało się spokojnie polnymi drogami przecinającymi łany zbóż, łąki i zagajniki. W pewnym momencie znaleźliśmy się nad brzegiem głębokiego jaru. Droga była pochylona w jego stronę, wóz mocno się przechylił i wtedy trochę strach mnie obleciał. Koła toczyły się blisko krawędzi, a spod nich i spod kopyt końskich pryskały kamienie, grudki gliny i spadały w tę, jak mi się wydawało, otchłań. Widok na jar był niesamowity i zrobił na mnie wielkie wrażenie. Po chwili znowu znaleźliśmy się na równej drodze. Za powrotem historia się powtórzyła, z tym, że wóz przechylał się w przeciwną stronę. Tym razem nie baliśmy się już, a Kowalski zupełnie nie zwracał na to uwagi.
W czasie okupacji sowieckiej udało się Kowalskim uniknąć wywozu na wschód, gdyż wyjechali wcześniej z Wołynia. Po wojnie zamieszkali w Gliwicach. Kowalski wkrótce zmarł, a jego żona  mieszkała obok Zofii Nadachowskiej, mamy mojego męża Franka. Obie panie były ze sobą zaprzyjaźnione. Tu nasuwa się banalna refleksja, jaki świat jest mały.
We wczesnym dzieciństwie towarzyszami moich zabaw byli synowie Dubielów: Henio, mój rówieśnik i nieco młodszy Miecio. Kiedy wolno mi było już opuszczać ogród, przeciskałam się przez  małą przerwę w żywopłocie i wychodziłam na drogę. Docierałam do zagrody za domem Dubielów. Należała ona do małżeństwa Brodowiczów i wyglądała inaczej niż większość gospodarstw w Kniażynie. Miejsce to uważałam za szczególnie ciekawe. Było to prawdziwie chłopskie gospodarstwo: ubogi dom z pomalowanymi na niebiesko ścianami i słomianą strzechą. Przed tą chałupą nie było ogrodu, sadu, ani uli. Na dużym klepisku grzebały kury, często z żółtymi pisklętami, chybotały się kaczki, kroczyły z godnością gęsi. Córka gospodarzy Czesia, starsza o dwa lata ode mnie, była najczęstszą towarzyszką moich zabaw. Czasem chodziłam z nią na łąkę za domem paść krowy. Jedna z nich miała zawsze cielątko, które stawało się moim ulubieńcem. Najmilsze wspomnienia łączą się jednak z wielką stodołą. Miała ona ogromne drzwi, by fura załadowana wysoko zbożem mogła wjechać z przodu, a już pusta wyjechać z tyłu. Jedną stronę tej szopy zajmowało pachnące siano, a drugą złocista słoma. Między nimi była szeroka i długa przestrzeń, na której nawet w deszcz urządzało się wspaniałe zabawy. Przy zamkniętych wrotach panował tam półmrok. Przez liczne szpary między deskami ścian wpadały często promienie słońca tworząc smugi, ,w których wirowała niezliczona ilość złotych, srebrnych, a nawet kolorowych punkcików kurzu unoszącego się w powietrzu. Nie było to zapewne zbyt zdrowe miejsce do zabawy, ale mnie dawało jakiś tajemniczy i intymny nastrój. Szczególną atrakcję stanowiła huśtawka zawieszona przez starszego brata Czesi na belkach dachowych. Na niej spędzałyśmy z moją towarzyszką wiele czasu. Raz w tygodniu Brodowiczowa piekła chleb. Nie pozwalała wtedy wchodzić do kuchni. Nie mogłam się jednak oprzeć pokusie, żeby nie podglądać, jak to robiła. Uformowane na stole bochenki za pomocą drewnianej kociuby wkładała do wielkiego pieca. Pod ścianami, na długich ławach, leżały gotowe chleby. Wspaniały zapach rozprzestrzeniał się po okolicy. Przez cały okres pobytu na Kniażynie ten chleb był naszym największym przysmakiem.
Brodowiczowie stanowili niezwykłą parę. Dla mnie, dziecka przyzwyczajonego do obcowania z ludźmi wykształconymi, byli niemal egzotyczni, jakby z innego świata. Ona odznaczała się wręcz dewocyjną pobożnością; on, pracowity Mazur, zachowywał się jak ateista. Ku zgorszeniu sąsiadów,  trosce żony oraz jej wstydowi, właśnie w niedzielę wykonywał najcięższe prace w polu i gospodarstwie. Nie było to zalegalizowane małżeństwo, lecz żyli ze sobą, jak to się mówi ,,na wiarę". Ślubny mąż kobiety pozostawił ją z dwoma małymi synami na gospodarstwie i wyjechał do Ameryki obiecując, że wkrótce sprowadzi ją z dziećmi do lepszego świata. Ślad po nim jednak zaginął. Potrzebny był mężczyzna w gospodarstwie, więc Rozalia Zychowa (takie było jej prawdziwe nazwisko) zatrudniła parobka, który w końcu został jej towarzyszem życia do końca swoich dni. Dla chłopców okazał się wzorowym opiekunem. Kochali go i szanowali jak ojca. Tak go też nazywali. Z Rozalią miał Brodowicz jeszcze dwoje dzieci: Czesię, moją wakacyjną towarzyszkę zabaw i młodszego od niej o kilka lat syna. W czasie wojny Brodowiczowie uniknęli wywozu na Syberię. Stanisław Brodowicz ukrył się w leśnej ziemiance, w której przebywał przez dziesięc dni, a Rozalia Zychowa nie znajdowała się na liście przeznaczonych do deportacji, bo miała inne nazwisko. I tak, w pewnym sensie, być może wiarołomny mąż uratował kobietę przed okrutnym losem. Rodzina Brodowiczów bojąc się powtórnych wywozów, opuściła Kniażynę i wyjechała do swoich krewnych pod Jaworów.
W czasie wojny, podczas okupacji sowieckiej, Brodowiczowa przyjechała do nas na kilka dni zasięgnąć we Lwowie porady lekarskiej. Towarzyszyła jej jako opiekunka pewna chłopka spod Jaworowa, która była pod niezwykłym wpływem Brodowiczowej. Pierwszy raz w życiu i ostatni byłam wtedy świadkiem hipnozy. Nasza poczciwa i prosta Rozalia wprowadzała swoją towarzyszkę w trans hipnotyczny bez najmniejszego wysiłku. Kobieta na jej życzenie wpadała w głęboki sen, bladła i twarz jej pokrywała się potem. Brodowiczowa   zadawała jej przeróżne pytania, między innymi o przyszłość. Coś tam odpowiadała, ale my, to znaczy chłopcy i ja, nie staraliśmy się tego zapamiętać, nie wierząc we wróżby. Często swoją wypowiedź ubierała w formę rymowaną, co nas bardzo dziwiło. Raz zaczęła mówić jakimś dziwnym obcym językiem. Pobiegliśmy do Ojca spytać o jedno zapamiętane słowo. Powiedział nam, że pochodzi ono z języka hebrajskiego. To zdumiewające zjawisko, jakiego byłam świadkiem, zaliczam do niezwykłych wydarzeń, jakie przytrafiły mi się w życiu.
Kniażyna – piękna osada tonąca w lecie w zieleni drzew owocowych, pełna miłych zapachów kwiatów z ogródków przydomowych i brzęczenia uwijających się przy nich pszczół z licznych uli w każdym prawie gospodarstwie – została zrównana z ziemią. Po wywiezieniu osadników, lub ich ucieczce z własnych domów, Sowieci buldożerami wyrównali teren i zamienili go na kołchozowe pola.  
Pierwsze wiadomości o deportacjach osadników pochodziły od kolejarzy. Potem ci, którym udało się uciec z transportu, lub uniknąć go przez nieobecność w domu, zjawili się u nas we Lwowie. Na jakiś czas znaleźli schronienie w domu na Tarnowskiego 82. Władysław Fugowski z najstarszym synem pracował w czasie wywózki w lesie. Po powrocie zastał dom pusty. Żona z resztą drobnych dzieci została wywieziona na Sybir. Tylko ona przeżyła. Dziewiętnastoletni Staszek Węglarz uciekł z transportu i zamieszkał u nas. Obaj mieli później duże zasługi w pracy konspiracyjnej. Staszek przypłacił to niestety życiem. Był w komórce kontrwywiadu do spraw ukraińskich i pod koniec okupacji niemieckiej został zamordowany na wsi pod Lwowem.
Po pewnym czasie zaczęły przychodzić listy od wywiezionych. Wysyłaliśmy na ich adresy paczki z żywnością, ubraniem, książkami i pieniędzmi. Mamie udawało się wysupłać ich trochę z niesłychanie skromnego budżetu domowego. By je zdobyć, chłopcy sprzedawali sowietkom na placu  targowym także jakieś rzeczy z domu. Książki pochodziły z naszego księgozbioru ( ja pożegnałam się wtedy z moją ukochaną Trylogią Sienkiewicza), a także z Biblioteki Baworowskich. Sowieci niszczyli polskie książki. Jacek nawiązał kontakt z biblioteką i książki przeznaczone na spalenie wysyłaliśmy zesłańcom.
Przechowały się listy od wywiezionych. W latach dziewięćdziesiątych moi bracia, Jacek i Wojtek Fulińscy, oddali je prawdopodobnie do Muzeum Historycznego we Wrocławiu. Odpisy ich bez zmian Jacek przysłał do mnie. Może miał przeczucie, że po latach napiszę opowieść o Kniażynie. Fragmenty tych listów przepisuję teraz w oryginalnym brzmieniu, bez jakichkolwiek poprawek.

Kochany Panie profesorze! Zapewne Pan słyszał, że nas nie ma na osadzie. Od 28 lutego jesteśmy na Uralu ja, żona i brat. Od 8 maja zacząłem pracować w lesie, 18 kilometrów od posiołka, potem cięcie drzewa na metry, a że mam 62 lata siły moje słabe, więc nie mogę wiele zarobić, nawet na chleb trudno. Kochany Panie profesorze, znam Kochanego Pana i jego dobre serce, więc ośmielam się prosić, jeżeli jest to możliwe o łaskawe pożyczenie pieniędzy, za co będę bardzo wdzięczny. Dla szanownej Pani załączam ucałowania rączek, a dla młodzieży ukłony. Całuję Kochanego Pana Profesora. Przyjazny i życzliwy B. Lipski. Posiołek Stepanówka 3 lipca 1940r.
Mój brat Stefan otrzymał od razu polecenie od Rodziców wysłania pieniędzy. Szły długo, ale w końcu adresat je otrzymał i przysłał potwierdzenie.

Kochany Panie Stefanie! Serdecznie i bardzo dziękuję za przysłanie 50 rubli. Przydały się bardzo i zaraz pojechałem leczyć oczy. Do tej pory trzymamy się jako tako. Jak zdrowie Kochanych Rodziców i rodzeństwa? Dzisiaj wracam na posiołek. Dla Rodziców i Rodzeństwa załączam moje uszanowanie, proszę uprzejmie do mnie napisać co takiego we Lwowie słychać. Jakby szanowny i kochany pan Stefan do mnie pisał to bardzo gorąco proszę o łaskawe przysłanie papieru, bo tu go brak. Od żony i brata załączam ukłony. Bolesław Lipski. Pisałem Stepanówka 10/8 1940r.

List ucznia piątej klasy Leszka Urbańca.
Ural – Stepanówka 1/1 1941
Szanowny Panie! Bardzo dziękuję za przysłanie książek, których brak bardzo tu odczuwamy, gdyż zmuszeni jesteśmy korzystać ze śmiecia. Przechodziły one również przez kontrolę, zostały mi jednak zwrócone w całości. Przy odbiorze pytał się mnie komendant dlaczego czytam książki polskie mając na miejscu dużą bibliotekę rosyjską. Odpowiedziałem mu, że jestem Polakiem, dlatego wolę czytać książki polskie. Książki, które przyszły na adres pani Kurylciowej zostały jej zwrócone. W jednej z książek, w której znajdowała się podobizna naszego I Marszałka wypalono oczy papierosem. Chodzę tu do klasy piątej, nauczyłem się już czytać i pisać po rosyjsku. Obecnie mamy wakacje, które trwać będą 13 dni. Skorzystam więc z tych wolnych chwil i będę dużo czytał. Zima tu sroga i bardzo dokuczliwa, śniegu dużo, tak że bez nart trudno z domu się ruszyć. Mróz był dzisiaj 48 stopni., trzeba siedzieć w domu, gdyż ciepłej odzieży brak. Prujemy kilimy na wełnę, aby zrobić coś ciepłego. Kłopot tylko z wełną, gdyż są to bardzo krótkie kawałki, które Tatuś zszywa. W szkole czym dzień ostrzej. Zaczęli od medalików, a teraz włażą do dusz. My jednak nie dajemy się i da Bóg wytrwamy. Pozdrawiam serdecznie – Leszek.  
I jeszcze fragment listu Mieczysława Janiszewskiego, pracownika naukowego Politechniki Lwowskiej, związanego rodzinnie z osadą.

3 lipca 1940 r.
Wielce szanowny i kochany Panie Profesorze! Całkiem niespodziewanie wspólnie z osadnikami mego powiatu wraz z rodziną znalazłem się na Syberii. Wzięto nas w nocy prawie tak jak staliśmy. W domu zostało wszystko. Podróż trwała około czterech tygodni w towarowych wagonach, w warunkach, o których trudno pisać. Obecnie mieszkamy w okolicy Krasnojarska i pracujemy przy eksploatacji lasu-tajgi. Transport drewna odbywa się przy pomocy traktorów po drogach lodowych. Zima wciąż tu jeszcze trwa. Mnie zrobiono majstrem drogowym i dzięki znajomości języka daję sobie nienajgorzej radę. Zdrowie jakoś dopisuje i pomimo niskiego uposażenia i niedostatku najważniejszych produktów oraz wysokich cen, choć całkiem prymitywnie, ale się żyje. Mieszkamy w pięknej górzystej okolicy nad rzeką Maną o pięć kroków od wody. Krajobraz przypomina doliny naszych górskich rzek z tym, że Mana (dopływ Jenisieja) ma szerokość mniej więcej Dniestru koło Jampola. Mrozy w zimie przekraczają tu 50 stopni C., to też rzeka okryta jest grubym lodem. Z rozmów z tutejszymi ludźmi można wnioskować, że jest nader rybna i dla ichtiologa bardzo interesująca.. Jest tu dużo lipienia, poza tym sądząc z opisów pstrąga oraz łosoś ,,tajmień". W jesieni już biją ościami na światło. W ostatnich latach jednak rybostan się zmiejszył w związku z wolnym spławem drewna na rzece. Gdyby nie stan moralny można by przeprowadzić dużo ciekawych obserwacji.. Jak już pisałem poprzednio, w zakresie mojej specjalności zajęcia tu nie mam. Zajmuję się konserwacją i budową dróg. Czy Politechnika nie mogłaby się o mnie upomnieć i reklamować jako trudnego do zastąpienia fachowca. Byłbym wdzięczny do śmierci Panu Profesorowi, gdyby udało się wydostać mnie stąd do swoich. Za wykłady moje w zimowym semestrze 1939 roku nie otrzymałem wynagrodzenia. Gdyby ktoś z kolegów w zakładzie był tak dobry i zajął się tą sprawą byłbym bardzo wdzięczny, gdyż gotówki stale mi brak. Odpowiednie poświadczenia dziekanatów zarówno Rolniczo- Lasowego, jak i Inżynierii zostały złożone u prorektora. Chodzi jedynie o to by się dowiedzieć czy można tę należność podjąć. W tym wypadku przysłałbym upoważnienie ( na czyje nazwisko i imię?) względnie czy Politechnika nie mogłaby mi przesłać pieniędzy pocztą. Bardzo będę wdzięczny również o poinformowanie obydwu dziekanatów o moim losie. A może trzeba zawiadomić o tym specjalnie. Pisałem do Nowickiego, ale nie wiem czy karta doszła względnie czy jego zastała. Proszę pozdrowić ode mnie Ernesta by nie zapomniał o mnie. W Rybtreście (Kopernika 3) pracuje prawdopodobnie jeszcze Lec, albo Bory, lub Wyrzykowski – proszę ich również pozdrowić ode mnie. My tu siedzimy z dala od świata i nie mamy żadnych wiadomości. Co słychać w całym zakładzie?. Na razie kończę i zasyłam najserdeczniejsze pozdrowienia oraz jeszcze raz ponawiam gorąco prośbę poprzednio wymienioną. Łączę wyrazy Szczerego Szacunku i przywiązania
            M Janiszewski
Pamiętam, że Ojciec od razu zajął się sprawami Janiszewskiego, ale nie wiem, jakie były skutki jego interwencji. Już wtedy bowiem NKWD zainteresowało się prawdopodobnie działalnością rodziny Fulińskich na rzecz wywiezionych osadników z Wołynia i innych deportowanych ze Lwowa.
Nagle od lutego 1941 roku przestały przychodzić listy od wywiezionych. Pewnie były przechwytywane przez NKWD. Straciliśmy całkowicie kontakt z tymi ludźmi.



poniedziałek, 29 marca 2010

4.CZAS WOJNY (Pożegnanie)


 ZNOWU W "SOWIECKIM RAJU"

A gdzie jest Jacek?
Minęło zaledwie kilka dni od zajęcia Lwowa przez Sowietów, gdy w pogodne popołudnie w domu na ul. Tarnowskiego zjawili się dwaj Rosjanie w cywilu. Środki ostrożności, jakie zachowywano w obawie (jak się okazało słusznej) o Jacka, pozwoliły mu uciec z mieszkania przez ogród. Dwu panów przyjął Stefan. Pytali, kto mieszka w domu, oglądali dokumenty obecnych, aż w pewnym momencie jeden z nich spytał: A gdzie jest Jacek? – Wyjechał dawno temu do Żółkwi i nie wrócił. Nie wiemy, gdzie teraz może przebywać – padła odpowiedź. Okazało się (pisze o tym także Stipalówna w ,,Leopolis"), że urzędy obsadzano przez tych samych funkcjonariuszy, co w czasie pierwszej sowieckiej okupacji miasta. Przywozili ze sobą całą poprzednio zgromadzoną dokumentację. Jacek nie był zapewne jedynym obiektem ponownego zainteresowania NKWD we Lwowie w tym czasie. Dla wszystkich było oczywiste, że Jacek musi zniknąć z miasta. Stefan postarał się o fałszywe papiery na nazwisko Jan Skuratowski. Nie było ono wymyślone, ani emocjonalnie obce, gdyż matka dziadka Karola Fulińskiego Salomea była z domu Skuratowska. Gdy Niemcy wycofali się z Przemyśla, Jacek (już jako Jan Skuratowski) wziął plecak, parę adresów, butelkę wódki i stanął przy szosie. Zatrzymał wojskową ciężarówkę jadącą do Przemyśla, wręczył kierowcy alkohol, wsiadł do samochodu i tak opuścił na zawsze swoje miasto. Przez cały czas wojny rodzina trzymała się razem, to też rozstanie nie było łatwe ani dla Jacka, ani dla innych. Zwłaszcza Mama przeżyła je ciężko. Obawiała się o los syna, a także straciła oparcie, jakie dla niej zawsze stanowił.
Niedługo potem Dom – Schronienie podjął na nowo swoją funkcję. Tym razem w jego murach znalazł azyl dowódca leśnych oddziałów 14-tego Pułku Ułanów kapitan Sotirović o pseudonimie "Draża" Cieszył się on dużym szacunkiem i sympatią żołnierzy. Służył Polsce sumiennie i ofiarnie. W lipcu 1944 roku, podczas bitwy z Niemcami, został ranny w nogę, lecz mimo to dalej dowodził. W ostatniej fazie nawiązały z nim łączność wojska sowieckie i razem prowadzili działania. Nie przeszkadzało to "sojusznikom" aresztować go potem. Wymknął się jednak z ich łap - zdołał zbiec. Po ucieczce Rosjanie poszukiwali go w polskich wsiach, Winniczkach i Zubrzy. Nie wiedzieli, że był dobrze ukryty we Lwowie.
"Draża", przez cały czas pobytu w domu na Tarnowskiego (kilkanaście dni), nie mógł wychodzić na zewnątrz. Spędzał więc wiele czasu w kuchni pomagając Mamie. Obierał kartofle oraz inne jarzyny, mył naczynia i.... opowiadał swoją nieco śmieszną polszczyzną. W mamie znalazł wdzięczną słuchaczkę. Wspominał rodzinę, swój piękny kraj, a także wyjaśniał, jak on, Jugosłowianin, został dowódcą polskich oddziałów w lasach Winnickich pod Lwowem. A było to tak: wzięty do niewoli przez Niemców w Jugosławii został umieszczony w obozie jenieckim w Rawie Ruskiej. Obóz ten przeniesiono potem do Stryja. Draża postanowił uciec. Zaczął udawać zapalenie ślepej kiszki. Przewieziono go wtedy do szpitala we Lwowie. Przy pomocy (co dziwniejsze) niemieckiego żołnierza z pochodzenia Luksemburczyka nawiązał kontakt z Polakami w mieście. Przygotowano ucieczkę, lecz Niemcy zorientowali się, że symuluje i zarządzili powrót do obozu. Poprowadzono go pod konwojem na dworzec kolejowy. Towarzyszył mu też sanitariusz Jugosłowianin, bo Draża udawał tak słabego, że musiał go prowadzić. Byli już daleko od peronów, zbliżali się do miejsca odjazdu i znaleźli się między dwoma pociągami. Gdy jeden z nich ruszył, Draża krzyknął do sanitariusza – uwaga! Błyskawicznie rzucił się pod wagon drugiego pociągu. Sanitariusz cofnął się, przez co zablokował na sekundę konwojentów. Padły strzały, jednak nie dosięgły Draży. Przekatulał się na drugą stronę. Oddzielony pociągiem zaczął biec z całych sił. Tak umknął swoim prześladowcom. Miał adres pewnej Francuzki na ul. Kochanowskiego, która pomagała zbiegłym z obozu Francuzom, a Draża miał obywatelstwo francuskie. Skierowała go na mieszkanie do wsi Zubrzy u sekretarza gminy, jednego z komendantów AK w tym rejonie. Draża szybko zorientował się, że działała tam konspiracyjna organizacja wojskowa, ukończył bowiem szkołę wojenną w Paryżu, a specjalizował się w partyzantce. Zgłosił chęć uczestnictwa w podziemnej walce z Niemcami. Miał przy sobie rodzinną fotografię, na której był w mundurze armii jugosłowiańskiej, więc zaufano mu i przyjęto w szeregi AK. Wkrótce, doceniając jego wysokie kwalifikacje wojskowe, szczere i ofiarne oddanie się sprawom polskim, powierzono mu stanowisko zastępcy dowódcy oddziałów leśnych 14-ego Pułku Ułanów. O tym jak Sotirović związał się uczuciowo z Polakami, mogło świadczyć jego zachowanie, gdy z niepokojem słuchano wiadomości z radia o Powstaniu Warszawskim. Po jego upadku, na równi z innymi w domu, przeżywał głęboko tę tragedię.
Draża ogromnie polubił Mamę. Nie tylko opowiadał jej o swoich przygodach, ale także zwierzał się z rozterek duchowych, jakie nim targały. Był prawosławnym Serbem, bardzo pobożnym. Codziennie modlił się żarliwie jak dziecko. Miał wielkie poczucie winy, że musiał w swym życiu zabić wielu ludzi. Gdy przygotowano mu przerzut przez granicę na zachód, opuścił dom pozostawiając po sobie miłe wspomnienie. Jako obywatel francuski wyjechał w końcu do Francji i zamieszkał w Paryżu, przyjmując nazwisko Jacquesa Roman. Napisał po francusku dwie książki o swych przeżyciach wojennych. Zmarł nagle w 1987 roku podczas odbywanej corocznie pielgrzymki na Górę Athos.
Wkrótce po odejściu Draży udzielono schronienia nowej osobie, pani Oleksińskiej. Miecio Borodej (zgodnie z zasadami konspiracji) miał drugą "melinę" w odległej dzielnicy miasta, w mieszkaniu pani Oleksińskiej. Gdy syna jej aresztowali Rosjanie, bała się nocować w swoim domu. Wtedy Mama ofiarowała jej pomoc. Ta cicha i bardzo smutna kobieta, gdyż aresztowanie jedynego syna było dla niej ogromną tragedią, ożywiała się jedynie, gdy zaczynała opowiadać o rodzinie Korzeniowskich. Była spokrewniona z Conradem i umiała ciekawie przekazać wiadomości o nim i jego rodzinie.
W jesieni 1944 roku ukrywał się w domu Mamy Zdzisław Sokalski, pracownik wywiadu od spraw ukraińskich. Jego współpracownikiem był Władysław Fugowski, związany niegdyś blisko z Jackiem w pracy konspiracyjnej. Fugowski władał językiem ukraińskim jak rodowity Ukrainiec, co było bardzo przydatne. Do mieszkania Sokalskiego pod jego nieobecność przyszli funkcjonariusze NKWD żeby go aresztować. Uprzedzony przez dozorczynię kamienicy, udał się do domu na ul. Tarnowskiego 82. Po dwu tygodniach ukrywania się wyjechał do Przemyśla, gdzie zamieszkał na jakiś czas u Jacka, wtedy Jana Skuratowskiego.Tak to, choć AK na terenie Lwowa przestała praktycznie istnieć, dom na ulicy Tarnowskiego pełnił nadal swoje obowiązki. 

"Szczęśliwe" sowieckie życie
Niespełna 3 miesiące przed ponownym wkroczeniem Rosjan do Lwowa odwiedził Mamę profesor Zierhoffer związany z Tajnym Uniwersytetem. Oznajmił, że Mama jako wdowa po profesorze będzie odtąd otrzymywać emeryturę. Powiedział też, że może Ewę zapisać na studia, będzie dostawać stypendium i nawet od razu je wręczył. Za nie kupiła sobie Ewa buty i uzupełniła braki garderoby. Zaczęły się więc studia chemiczne na Tajnym Uniwersytecie. Wykłady odbywały się w prywatnych mieszkaniach, a ćwiczenia późnym popołudniem w budynku Starego Uniwersytetu na ulicy Św. Mikołaja, piętro wyżej nad Instytutem Geologii. Ze zdumieniem spotkała tam Astę, koleżankę z popołudniowych zabaw na niższym piętrze, która została wprowadzona na Tajny Uniwersytet z poręczenia dr Sokalskiego, jej prywatnego nauczyciela. Tak dziwnie krzyżowały się ścieżki podziemnego życia we Lwowie. Odbyły się tylko dwa wykłady z chemii prowadzone przez profesora Trzebiatowskiego i dwa ćwiczenia z doktorem Prebendowskim. Dotarł bowiem do miasta front i zajęcia zostały odwołane.
Rosjanie zajęli Lwów pod koniec lipca, a więc zbliżał się rok akademicki. Stefan i Wojtek studiowali nawet podczas okupacji niemieckiej, bo chodzili na tak zwane Fachkurse na politechnice. Ewa jednak nie miała matury, bo ta z tajnego nauczania była dla władz sowieckich nieważna. Dawna szkoła, do której chodziła podczas pierwszej okupacji sowieckiej, zorganizowała kursy do eksternistycznej matury. Trzeba było zdać trzynaście przedmiotów. Uczyła się pilnie przez miesiąc i otrzymała sowieckie świadectwo dojrzałości. Choć po czasie, przyjęta została na farmację. Franek, który otrzymał maturę sowiecką jeszcze w 1941 roku, bez przeszkód dostał się na politechniczną chemię.
Wydział farmacji mieścił się w pięknym budynku Akademii Medycznej na ulicy Piekarskiej. Wykłady i ćwiczenia odbywały się po ukraińsku z wyjątkiem botaniki i fizyki. Botanikę wykładał dr Kostyniuk, a fizykę profesor filozofii Ajdukiewicz. Szczególnie wykłady tego ostatniego były niezwykle ciekawe. Ewa otrzymała mizerne stypendium, podobnie jak jej studiujący bracia. Można było też korzystać ze stołówki. Próbowała parę razy to zrobić, ale jedzenie było obrzydliwe, a smród kapusty i zjełczałego tłuszczu przyprawiał ją o mdłości. Rosjanki mieszkające w tak zwanym "hurtożytku", czyli domu akademickim, czekały cierpliwie w ogonku po wodnistą zupkę, a potem ustawiały się ponownie po repetę. Nie wyglądały na córki zwycięskiego kraju. Dostawało się też na uczelni przydział żywności. W jego skład wchodził miód sztuczny, marmolada z buraków (taka sama, jak za niemieckich czasów), jakaś okropna margaryna i czarny chleb nadający się do lepienia plastusiów, ale nie do jedzenia. Mama zanosiła ten chleb na plac, gdzie wymieniała go za dopłatą u wiejskich kobiet (używających tego przysmaku jako karmy dla kur i świń) na domowy, bardzo smaczny. W jesieni można było na obiad wykopać w ogrodzie ziemniaki, posadzone (o zgrozo) na miejscu tak pięknych ojcowych georginii. Bulwy tych ostatnich, pozostawione gdzieś w kącie piwnicy wyschły na wiórki. Brakowało pieniędzy, więc sprzedawało się różne rzeczy. I tak opuściła dom jadalnia, kupiona na krótko przed wojną. Sprzedano też jeden z obrazów. Wojtek jeszcze za niemieckich czasów znalazł na wysypisku śmieci na terenie starej cegielni niedaleko domu kilkadziesiąt dzieł Lenina, Stalina, Marksa oraz WKP(b) w pięknych, czasem skórzanych oprawach. Coś strzeliło mu do głowy, żeby przynieść je do domu. Złożył je w kącie na strychu. Wszyscy pukali się w czoło. Po coś przyniósł te bzdury? – mówili. Wojtek twierdził, że tak piękne oprawy mogą się kiedyś przydać. I przyszedł czas, kiedy Lenin i Stalin przydali się. Wojtek sprzedał te śmietnikowe dzieła, przynosząc za nie nawet sporo grosza do domu.
Tak toczyło się to "szczęśliwe" sowieckie życie.

Pożegnanie 
I jeden i drugi okupant Lwowa starał się zniszczyć jego inteligencję. W grudniu 1944 roku Rosjanie zrobili to, czego nie odważyli się uczynić podczas swojej pierwszej bytności w mieście. Aresztowali i wywieźli do pracy w kopalniach Donbasu profesorów wyższych uczelni. Niektórzy zostawili swoje kości w tej nieludzkiej ziemi. Wywiezieni zostali między innymi sąsiad z Tarnowskiego, profesor elektrotechniki Fryze i profesor chemii Tadeusz Kuczyński, brat zamordowanego Władysława, męża cioci Oli. Ten ostatni nie przeżył. Fryze powrócił do Polski i był potem profesorem w Gliwicach.
Gdy dotarły wiadomości o konferencji jałtańskiej, wszyscy Polacy we Lwowie uznali, że ich oszukano, zdradzono i skrzywdzono. Poczucie goryczy było tak wielkie, że osłabiło radość z klęski Niemiec. W maju 1945 Rosjanie ogłosili dzień zwycięstwa. Targnęły powietrzem strzały artyleryjskie na wiwat, a na wieczornym niebie rozsypały się różnokolorowe pióropusze rakiet. Nie były to krzyżujące się reflektory obsługi przeciwlotniczej, poszukujące bombardujących samolotów – i to było krzepiące. Lecz to niewątpliwie radosne święto zatrute zostało poczuciem głębokiego zawodu.
Jakoś w połowie czerwca przyszła do Ewy znana jej z dawnych czasów harcerka i przyniosła list od Haliny Jacuńskiej. Prosiła o przybycie do jej mieszkania na ulicę Nabielaka. Ewa zastała ją pakującą walizki w pośpiechu. Powiedziała, że ze swym narzeczonym Przemysławem Ogrodzińskim wylatuje specjalnym samolotem do Lublina, gdzie powstaje nowy rząd polski. Ogrodziński był w czasie okupacji niemieckiej działaczem PPS. Halina przekonywała Ewę do jak najszybszego wyjazdu ze Lwowa. Ziemie te są stracone na zawsze – mówiła - trzeba się z tym pogodzić. Będzie nowa Polska, sprawiedliwa, dająca szansę wszystkim – przekonywała. Kraj odbuduje się i będzie dobrze. Tu można zmarnować życie. Ewa wierzyła w szczerość jej intencji, bo znała ją, lecz w tym czasie wyjazd ze Lwowa uważała za dezercję. Na pożegnanie Halina ofiarowała Ewie elektryczny samowar, który służył jej potem przez parę lat w domu akademickim w Gliwicach. Ogrodziński pracował w dyplomacji PRL. Oboje (już jako małżeństwo) wcześnie zaczęli jeździć na placówki polskie po całym świecie. Halina więc niewiele przebywała w swej socjalistycznej ojczyźnie, podczas gdy zwykłym ludziom nie wolno było wyjechać nawet do rodziny, choćby na krótko. Wiele lat po wojnie, już po śmierci swego męża, nawiązała listowny kontakt z Ewą i przysłała jej książki swego autorstwa o krajach, w których przebywała: o Norwegii, Indiach i Kanadzie. Z jej broszury o Norwegii skorzystali Franek, Ewa, Jacek i Wojtek, gdy podróżowali razem samochodem po tym zachwycającym kraju.
Tamta rozmowa z Haliną, w upalne czerwcowe popołudnie 1945 roku, mocno przygnębiła Ewę. Uświadomiła jej, że istnieją ludzie, uważający się za patriotów, którzy przeszli do porządku dziennego nad utratą Lwowa, a nawet zaakceptowali ją. Halina nie należała do wyjątków. Wielu ludzi miało wtedy taki pogląd na sytuację. Lwowianie masowo zaczęli opuszczać swoje miasto. Po zakończeniu roku szkolnego wyjazdy nasiliły się. Ewa straciła większość dawnych i nowych koleżanek. Krąg znajomych kurczył się. Wyjechał także Franek z rodziną.
Zapadła w końcu decyzja, że trzeba opuścić Lwów z ostatnim transportem politechniki. Najcięższa była ona dla Mamy. Powtarzała znane powiedzenie "nie przesadza się starych drzew". Z chwilą wyjazdu traciła cały dorobek życia. Tyle pracy i inwencji włożyła w urządzanie domu, a teraz miała zostać go pozbawiona. Była jednak osobą bardzo mądrą. Umiała ocenić, jakie sprawy były najważniejsze, a jakie mniej istotne. Uznała, że bilans czasów wojennych wypadł mimo wszystko dodatnio. Wszystkie dzieci żyły i były zdrowe. Jacek wymknął się z rąk Sowietów i nie dał się im ponownie złapać. Przez cały poprzedni okres nie brakowało niebezpieczeństw, a mimo to udało się doczekać pokoju. Realistycznie oceniała też, że nie ma dla młodych przyszłości w sowieckim Lwowie. Wielką pociechą była dla niej także myśl o spotkaniu z Jackiem, którego nie widziała przeszło rok.
Jacek tymczasem, nadal jako Jan Skuratowski, wyjechał już z Przemyśla. Najpierw przez krótki czas był w Krakowie, gdzie zamieszkał u Litki Rakettyowej z domu Krupickiej, ciotecznej siostrzenicy ojca. W Krakowie spotkał ciocię Manię Wiśniewską, cudem ocalałą z powstania warszawskiego. Wyczołgała się spod gruzów kamienicy, w której mieszkała. Potem wraz z innymi mieszkańcami miasta poprowadzona została przez Niemców do obozu w Pruszkowie. Tam ciężko zachorowała na żółtaczkę, ale jakoś z tego wyszła. Jacek przeniósł się wkrótce do Zabrza, gdzie dostał służbową garsonierę na głównej ulicy, zwanej szumnie ulicą Zwycięstwa. Pracował tam w przedsiębiorstwie budowlanym, ciągle jako Jan Skuratowski. Do swego nazwiska wrócił dopiero po kilku latach, już we Wrocławiu. Do Zabrza zabrał ze sobą ciocię Manię. Potem uczyła ona gry na fortepianie w nowo otwartej szkole muzycznej, a nawet mieszkała w jej budynku, w małym pokoiku. Wielka musiała być tęsknota matki do syna, skoro ciocia Mania, starsza od mamy trzynaście lat, zdecydowała się na czyn nie byle jaki. Nikt dobrze nie wiedział jak, lecz prawdopodobnie przez zieloną granicę, opuściła Polskę i przedostała się do Anglii.Leszek, przeżywszy obóz w Workucie, przeszedłszy cały szlak bojowy z armią Andersa, znalazł się po wojnie w Londynie. Ożenił się tam z Marylą Petryną, także Sybiraczką w służbie Polskiej Armii. Ciocia namówiła ich by wrócili do Polski. Przyjechali do Warszawy i zamieszkali tam razem. Ciocia Mania doczekała się dwojga wnucząt, Maćka i Kasi, ciesząc się nimi ogromnie. Zmarła w Rabce w 1952 roku w czasie wspólnych wakacji, które spędzała z synową i wnukami oraz z siostrą Stefanią, a także z Ewą i jej małym synkiem Adasiem.
Tego późnego lata 1945 roku, w dalekim śląskim mieście, Jacek czekał na spotkanie z rodziną. A w domu, we Lwowie, zaczął się koszmar likwidacji mieszkania i pakowania. Trudno opowiedzieć, jak było to męczące i denerwujące. Stefan, który był już żonaty z Kazią Kabarówną i mieszkał osobno, przychodził i bardzo pomagał. W domu zainstalował się już jakiś pułkownik rosyjski, Suworow. Nie było jednak czasu na smutki i żale i to pewnie dobrze. Tkwiło się w jakimś stanie zaczadzenia napięciem i zmęczeniem. Wieczorem wszyscy rzucali się na łóżko i zapadali w krótki, twardy, niezdrowy sen. I przyszła ta ostatnia noc w domu. W pokoju Ewy było już pusto. Spała na materacach położonych na podłodze pod ścianą. Miała zwyczaj do jesieni sypiać przy otwartym oknie. Uchyliła je więc, robiąc sporą szparę. Rozpoczynał się świt, gdy doznała dziwnego wrażenia, jakby ktoś położył delikatnie rękę na jej czole i oczach. Otworzyła je i wtedy wydało jej się, jakby jakiś przejrzysty woal przemknął przez szparę w oknie. Przez szyby widać było poranną mgłę. Owładnęło nią uczucie, że to duch Ojca żegna ją przed odjazdem. Tłumaczyła sobie potem, że była to zapewne wizja przemęczonego pracą i emocjami mózgu. Jednak to przeżycie utrwaliło się w jej pamięci na zawsze.
Bo duch Ojca pozostawał tam. W tym pokoju, gdzie pracował i oddał ostatnie tchnienie, w murach tego domu, który wybudował, w każdym drzewku i krzewie, które posadził. Pozostał tam - na Górce Jacka i na Górce Powstańców na Cmentarzu Łyczakowskim.

Ostatnie spojrzenie z balkonu na ogród
Ewa z Mamą w drzwiach do ogrodu
 Ewa ubrała się i wyszła z pokoju, w domu panował już ruch. Dopakowywano ostatecznie dwie ciężarówki. Znowu kilka godzin morderczej pracy. Mama i chłopcy pojechali samochodami. Ewa miała udać się na dworzec tramwajem. Wyszła z domu. Nie obejrzała się. Szła ulicami, którymi chodziła przez całe swoje dotychczasowe życie. A więc górną Tarnowskiego, schodkami na Jacka, Jabłonowskich, plac Prusa. Wsiadła do tramwaju. Jechała dobrze znaną sobie trasą, gdyż w tę stronę nie tak dawno prowadziły najczęściej ścieżki Ewy - łączniczki. Za oknami tramwaju przemknęły strzeliste wieże neogotyckiego, lecz bardzo pięknego kościoła św. Elżbiety. Jeszcze tylko wysadzana drzewami Aleja Focha i Dworzec Kolejowy.
Tu znowu ładowanie do towarowego pociągu. Ponownie wysiłek, zdenerwowanie, czekanie. W końcu pociąg ruszył. W pobliżu otwartych drzwi towarowego wagonu, bo takim się jechało, stanęło kilka obecnych tam osób. Było popołudnie. Wszyscy patrzyli na znikające we mgle Ukochane Miasto. Ewie przypomniała się zwrotka lwowskiej piosenki: ,,Z dala widać już niestety wieże kościoła Elżbiety. Może uda się, że powrócę zdrów i zobaczę miasto Lwów".
Wiedzieli, że nie powrócą. Zapanowała cisza. Słychać było tylko miarowy stukot kół pociągu, który wiózł ich w nieznaną przyszłość.



3.CZAS WOJNY (Okupacja niemiecka)


POD OKUPACJĄ NIEMIECKĄ

Choć Rosjanie opuścili miasto, nie dało się zapomnieć o ich niedawnej obecności. Na jakieś dwa dni przed wkroczeniem Niemców zaczęły krążyć po mieście ponure pogłoski, że coś niedobrego dzieje się w więzieniach. Niebawem okazało się, że nie były one bezpodstawne. Po wybuchu wojny z Niemcami nastąpił chaos w urzędach i instytucjach kierowanych przez Rosjan. Wielu z nich zaczęło w panice wyjeżdżać ze Lwowa. W pewnym momencie uciekła nawet straż więzienna. Nieliczni więźniowie, zorientowawszy się w sytuacji, zdołali uciec. Do nich należał Staszek Węglarz. Przywlókł się do domu wynędzniały, lecz szczęśliwy z odzyskanej wolności. Władze sowieckie opanowały jednak częściowo zamieszanie i straż więzienna wróciła. W tych ostatnich dniach swej bytności w mieście Sowieci aresztowali wielu ludzi, których potem mordowali w piwnicach więzień. Gdy odór rozkładających się ciał rozszedł się po mieście, Niemcy otworzyli bramy więzień. Wtedy znaleziono w piwnicach zmasakrowane ciała. Szczególnie tragiczne żniwo działalności NKWD odkryto w więzieniu na ulicy Łąckiego. Tam, nieszczęsny ojciec znalazł wśród stosu trupów ciało swej córki, kilkunastoletniej harcerki, jednej z drużynowych, Kasi Jagniewskiej. Jej pogrzeb stał się manifestacją młodzieży Lwowa.
Społeczeństwo nie zdołało się jeszcze otrząsnąć po tym strasznym odkryciu, gdy rozeszła się nowa wstrząsająca wiadomość o potwornej zbrodni dokonanej tym razem przez Niemców. 4-go lipca 1941 roku, a więc zaledwie kilka dni po zajęciu miasta, rozstrzelano na Wzgórzach Wóleckich 24 profesorów wyższych uczelni. Ojciec przeżył ciężko tę tragiczną śmierć ludzi w większości dobrze mu znanych z uczelni lub posiedzeń Polskiej Akademii Umiejętności, której był członkiem. Te i poprzednie przeżycia nadwerężyły w widoczny sposób jego zdrowie. Śledził przebieg wojny i bardzo się nim przejmował. Chcąc oderwać się od ponurej rzeczywistości uciekał w świat swego dzieciństwa. Podjął na nowo zaczętą niegdyś i potem przerwaną pracę nad rodzinną genealogią. Powyciągał zgromadzone dawniej różne metryki urodzenia, ślubów, stare papiery majątkowe i inne dokumenty, które służyły mu do stworzenia genealogii bliższej i dalszej rodziny. W pogodne dni wiele godzin spędzał w ogrodzie. Czasem towarzyszyła mu Ewa. Tkwiąc myślami w dawnych czasach opowiadał wtedy córce o swoim dzieciństwie. Sięgał pamięcią do swoich dziadków. Szczególnie miło wspominał dziadka Adama Widajewicza, ojca swojej matki. Uczył on małego Benia wierszyków i piosenek oraz pięknie opowiadał bajki, które tato zapamiętał na całe życie. Wierzył w zdolności wnuka i przepowiadał mu wielką przyszłość. Pradziad Adam Widajewicz ożenił się z młodą wdową Julią Złonkiewiczową z domu Mir. W rodzinie Kańskich przechował się portret prababci Widajewiczowej pędzla Henusza z podpisem: portret księżnej Mir. Nie wiadomo, czy z tego powodu panowało w rodzinie przekonanie, że była wysokiego rodu. Tato nie potwierdzał jednak tego
Prababcia Widajewiczowa cieszyła się, jak to określał, wielką estymą u swego męża i dzieci. Tato zapamiętał, że zawsze miała w ręku jakąś robótkę. W kieszeni sukni trzymała woreczek ze ślazowymi cukierkami, które hojnie rozdawała wnukom. Panował w tej rodzinie szczególny zwyczaj. Gdy dzieci pradziadków zjeżdżały się przy jakiejś okazji, każdy stawiał na stole szkatułkę, w której trzymał prezenty i pamiątki otrzymane od matki. Może były to właśnie te robótki, z którymi nigdy się nie rozstawała? Pokazywano je sobie wzajemnie wspominając, kiedy zostały ofiarowane. Potem całowano je z namaszczeniem i chowano z powrotem do skrzyneczki. Był to niespotykany, ale miły przejaw szacunku i miłości do matki. Adamowie Widajewiczowie na starość zamieszkali u swego syna Bolesława, właściciela Wołcniowa i Demenki Podniestrzańskiej, tak często z sentymentem wspominanej przez Ewę z wakacji. Żyli dość długo i umarli jedno po drugim w tym samym roku. Pochowani zostali we wspólnym grobie na cmentarzu wiejskim w Wołcniowie.

Julia Widajewiczowa, babcia Benedykta Fulińskiego


Karol Fuliński. ojciec Benedykta

O rodzicach swoich wyrażał się ojciec z najwyższym szacunkiem i miłością. Był im wdzięczny za to, że pomimo bardzo skromnych środków materialnych starali się zapewnić mu jak najlepsze warunki do kształcenia. Gdy był w okresie gimnazjalnym posiadali w Stanisławowie mały dom czynszowy. Tam, najpiękniejszy pokój urządzili z wielką starannością dla syna. Mieli go w domu już tylko jednego, bo córka Karolina, wyszedłszy bardzo młodo za mąż za Kazimierza Strzetelskiego, opuściła dom rodziców. Kilkunastoletni Benek, chcąc ulżyć choć trochę rodzicom, dawał korepetycje, jak to określał "okolicznym żydkom". Już jako chłopiec odznaczał się pomysłowością i inicjatywą, jak twierdził zarówno w dobrym jak w złem, o czym miała świadczyć sławetna wyprawa na tratwie zakończona tak niefortunnie. W swoim pokoju organizował kółka samokształceniowe z kolegami. Chłopcy pogłębiali wiedzę z zakresu biologii, geografii i historii, ze szczególnym uwzględnieniem dziejów Polski. Kraj był wtedy rozdarty na trzy zabory i znaczniejszą wiedzę o swojej ojczyźnie można było zdobyć nie w gimnazjum, lecz dokształcając się w domu. To zamiłowanie do historii, zwłaszcza kraju ojczystego, pozostało w nim na zawsze. Babcia Julia Adelajda Fulińska nie była kobietą tak wykształconą, jak babcia Wanda Hauserowa. Miała jednak żywą inteligencję, wielką ciekawość świata i głód wiedzy. W czasie tych zebrań lubiła usiąść w kąciku pokoju z robótką w ręku i przysłuchiwać się referatom i dyskusjom chłopców. Potem rozmawiała o tym z synem, który przekonał się, jak wiele korzystała poszerzając swoją wiedzę. Ojciec Taty też nie miał znaczniejszego wykształcenia. Nie wiadomo nawet, czy ukończył jakieś szkoły. Mogło być to wskutek zaniedbania - był przecież półsierotą od drugiego roku życia. Tato stwierdził tylko, że poprawnie pisał zarówno po polsku, jak po niemiecku. Jego ojciec natomiast, pradziadek Józef Fuliński, figurował w rejestrach Uniwersytetu Lwowskiego, co udało się stwierdzić przy kompletowaniu rodzinnych dokumentów. Dziadek Karol kochał niezmiernie syna, ufał jego zdolnościom i był przekonany, że osiągnie wysokie wykształcenie i pozycję. Niestety, jedynie Babcia doczekała doktoratu Tata. Umarła po dłuższej chorobie, krótko po ślubie rodziców w ich domu. W Mamie znalazła troskliwą opiekunkę i pokochała ją jak córkę.
Niekiedy schodził do ogrodu z górnego mieszkania profesor matematyki Hugo Steinhaus. Będąc żydowskiego pochodzenia czuł się niepewnie i przemykał się ostrożnie po ścieżkach do darniowej ławeczki ukrytej w zieleni. Tam prowadzili z ojcem długie rozmowy. Mieszkający na piętrze profesor Leon Chwistek w trzy dni po wybuchu wojny między Niemcami a Sowietami uciekł na wschód. Był przekonany (zapewne słusznie), że Niemcy aresztują go, gdyż pisywał przed wojną antyhitlerowskie artykuły do pism. Żona Chwistka była siostrą Steinhausa. Przebywała w tym czasie u swojej córki Aliny Dawidowiczowej w Borysławiu. Mieszkanie Chwistków było więc puste. Steinhaus, w dwa dni po wkroczeniu Niemców, uciekł z własnego mieszkania i zamieszkał na górze z żoną i matką staruszką. Niemcy od razu wprowadzili nakaz noszenia przez Żydów opasek z gwiazdami na rękawach. Rodzina Steinhausów nie zastosowała się do tego. Ich obecność w domu nie mogła jednak ujść uwagi sąsiadów. W końcu pewien Ukrainiec mieszkający kilka domów dalej zaczepił Stefana i spytał, kto teraz przebywa w mieszkaniu profesora Chwistka. Stefan odpowiedział, że jacyś jego krewni. Był to alarmujący sygnał. Steinhausowie postarali się o lokum na prowincji i zaopatrzeni zostali w fałszywe papiery. Brakowało tylko dokumentów dla staruszki. Wtedy Ojciec wyciągnął metrykę swojej matki i ofiarował ją pani Steinhausowej. Napisał o tym profesor Steinhaus w swoich pamiętnikach („Wspomnienia i zapiski”- str. 231) i Alina z Chwistków Dawidowiczowa w książce wydanej wiele lat po wojnie pod tytułem "Zeschnięte liście i kwiat ".
Codzienne życie w pierwszych miesiącach okupacji niemieckiej było bardzo ciężkie. Brakowało żywności i pieniędzy. Jacek wpadł na pomysł wykorzystania wspaniałych owoców,jakie właśnie zaczęły dojrzewać w ogrodzie. Wzięli razem z Ewą duży kosz pełen półkilogramowych tubek soczystych ogromnych renglod i dojrzewających gruszek klapsów. Stanęli na rogu ulicy Kochanowskiego i jednej z bocznych. Szybko zdobyli trochę grosza. Potem Jędrek i Jacek pracowali. Jacek dostał nawet nieźle płatną pracę w firmie budowlanej pewnego Austriaka. Z początku jednak nie było pieniędzy nawet na chleb. Chodziło się na tak zwane w gwarze lwowskiej "Krakidały" i sprzedawało się tam różne rzeczy z domu, żeby przeżyć. Za Teatrem Wielkim rozciągała się dzielnica zamieszkała przed wojną głównie przez Żydów. Tam właśnie był plac targowy krakowski, czyli wspomniane "Krakidały". Wyjeżdżało się też za miasto na wiejskie targi, aby kupić trochę mąki, jajek, słoniny. Raz Stefan z Wojtkiem przywieźli prócz innych produktów żywą gęś. Miała za parę dni pójść na rożen. Tymczasem okazało się, że pisane jej było dłuższe życie. Ojciec w tym czasie spędzał całe dnie w ogrodzie. Był to okres spadów jabłek. Tato podnosił je z ziemi, odkrawał scyzorykiem małe kawałki i podawał gęsi. Ptaszysko nie opuszczało go ani na chwilę. Gdy spacerował po ścieżkach ogrodu, majestatycznie kroczyło za nim. Już drugiego dnia, gdy poszedł na obiad, usłyszawszy jego głos przez otwarte okno jadalni, gęś rozpostarła skrzydła i z głośnym gęganiem usiłowała wzlecieć za nim do pokoju. Od tego czasu zostawiał na darniowej ławeczce swój płaszcz, który zwykł był nosić w ogrodzie. Gęś siadała przy nim i czekała włożywszy głowę pod skrzydło. Towarzyszyła Ojcu przy wszystkich czynnościach ogrodowych. Gdy odszedł na dłużej, przechodziła zazwyczaj przez dziurę w płocie do małego, bardzo zaniedbanego, porośniętego bujną trawą ogródka sąsiedniego domu i szczypała soczyste przysmaki. Mama rozglądając się za nią od czasu do czasu z balkonu wołała: - Gęś, gdzie jesteś? – Gę, gę, gę – odzywało się ptaszysko unosząc głowę wysoko ponad chwasty. Jesień miała się już ku końcowi i nadszedł kres szczęśliwego życia sympatycznego stworzenia. W nadchodzące mrozy nie było gdzie trzymać gęsi, ani jak jej żywić, więc chłopcy zdecydowali, że czas już zrobić z niej pieczeń i wykonali wyrok. Ojciec nie chciał o tym słyszeć i schował się w swym gabinecie. Nie zszedł nawet w tym dniu na obiad stwierdziwszy: - Nie będę jadł przyjaciela. Ewa też zrezygnowała z posiłku. A podobno pieczeń była znakomita. 
Przez cały czas sowieckiej okupacji nie kupowało się żadnych nowych ubrań. Te stare poniszczyły się znacznie. Zwłaszcza Ewa trochę wyrosła i kupiony jeszcze przed wojną szkolny płaszczyk był przykrótki, rękawy sięgały powyżej nadgarstków, brzegi wytarły się, a granat wypłowiał. Wojtek dowiedział się od kogoś, że na ulicy Krakowskiej funkcjonuje jeszcze krawiecka spółdzielnia żydowska dokonująca tanio przeróbek odzieży. Mieli na to bardzo mało pieniędzy, więc wraz ze swoimi płaszczami zabrali koszyk ogrodowych owoców i wręczyli jako zadatek. Ewa nigdy nie była w domu zamieszkałym przez ortodoksyjnych Żydów i wydawało jej się, jakby zrobiła egzotyczną wycieczkę. Przez mroczną sień i strome drewniane schody, tak stare, że w deskach wyżłobione były stopami wgłębienia, weszli do pracowni. Mieli wrażenie, że znaleźli się w jakimś muzeum rękodzielniczym. Pod oknami stało rzędem kilka maszyn do szycia - wydawało się, że jeszcze z ubiegłego stulecia. Siedzieli przy nich sami mężczyźni, brodaci, w jarmułkach na głowach, w czarnych chałatach, z opaskami, na których wyszyte były pięcioramienne gwiazdy. Porozumiewali się szeptem, tak że w pomieszczeniu panowała cisza. Słychać było tylko stukanie maszyn. Ta cisza zrobiła na Ewie przykre wrażenie. Nie stykała się ze środowiskiem żydowskim prawie wcale, lecz kojarzyło się jej ono zawsze z hałaśliwością i wielką ruchliwością. Przodkowie tych ludzi wywodzili się przecież z Azji, zachowali więc bazarowy sposób bycia. Teraz, zapewne wskutek zalęknienia, zachowywali się całkiem odmiennie. Do wchodzących zwrócił się stary brodaty Żyd. Gdy powiedzieli, o co im chodzi i postawili koszyk owoców na wielkim stole krojniczym, zaczął bardzo dziękować. Ewa zapamiętała sobie jego słowa wypowiedziane z charakterystycznym żydowskim akcentem. – Mam córkę w wieku panienki, bardzo chorą. Ucieszy się jak przyniosę jej owoce. Twierdził, że nie zależy im tak na pieniądzach, jak na lepszym jedzeniu, gdyż nie mają nawet gdzie kupić takich owoców. Przy próbach i odbiorze prócz zapłaty rodzeństwo znowu przyniosło owoce i bochenki chleba. Żydzi byli świetnymi krawcami. Płaszczyk Ewy został przenicowany i przedłużony. Nosiła go do końca wojny. Niedługo potem Niemcy odgrodzili murem getto. Zginęło w nim około 150 tysięcy osób. Potem powstał jeszcze ogromny obóz Janowski, w którym poniosło śmierć około 700 tysięcy ludzi. Prócz Żydów, ginęli tam Polacy, Ukraińcy, sowieccy jeńcy, a nawet żołnierze włoscy, wymordowani po odstępstwie marszałka Badoglio. Gdy Niemcy palili w getcie stare domy (być może z ludźmi), zabytkowe bożnice, nad miastem snuły się przez wiele dni cuchnące dymy. Ewa nie mogła wtedy pozbyć się myśli o starym krawcu i jego córce.
W domu zastanawiano się, co dalej robić. Uczelnie zostały zamknięte, szkoły średnie także. Młodych dręczyło uczucie traconego czasu. Dość szybko zorganizowane zostały kursy handlowe na wysokim poziomie, bo wykładowcami byli prawie sami profesorowie wyższych uczelni. Młodzież gimnazjalna i studencka gremialnie zapisywała się na te kursy. Uczęszczał na nie także nieznany jeszcze wtedy Ewie, będący już po sowieckiej maturze, Franek Nadachowski. Ewa też zapisała się na te kursy. Mieściły się one w bardzo dużej odległości od domu, bez dojazdu i niektóre przedmioty wydawały jej się obce i bardzo trudne. Na szczęście pojawiła się nowa okazja do dalszego kształcenia się, a mianowicie tajne nauczanie.
 W podziemiu 
 Zmienił się okupant, lecz nie znikła konieczność walki z nim. Jesienią 1941 roku zaczęli przychodzić do Ojca panowie na tajne zebrania. Byli to członkowie organizacji pod nazwą "Walka cywilna". Z Tatem jako przedstawicielem wyższych uczelni omawiali organizację tajnego nauczania, a także inne formy organizacji życia i obrony ludności polskiej we Lwowie pod okupacją niemiecką. Członkowie Walki Cywilnej wydawali pismo podziemne pod tytułem "Wytrwamy". Ojciec uczestniczył też w przygotowaniach do wydawania pisma pod tytułem "Biuletyn Ziemi Czerwieńskiej". Zebrania te i prace zakończyła nagła choroba i śmierć Tata z   końcem zimy 1942 roku.
Jędrek zaczął działać w organizacji pomagającej Żydom. Znajdowali się oni w tragicznej sytuacji. Dotyczyło to także małżeństw mieszanych. Pewnego dnia przyszedł do Jędrka, bardzo zmartwiony, jego starszy kolega ze studiów Zbigniew Tokarski, bratanek profesora Juliana Tokarskiego, przyjaciela Ojca. Był on ożeniony z Żydówką i prosił o jakieś fałszywe papiery (może dla członka rodziny). Zapewne otrzymał je od Stefana, który jeszcze za Sowietów organizował takie dokumenty. Robił to nadal. Kiedyś pokazał Ewie, jak wykonywało się pieczątki na zdjęciach i papierach. Otóż gotowało się jajo na twardo. Na białku odbijało się oryginalną pieczątkę z prawdziwego dokumentu i przytykało jajko do fałszywego. Pieczątka wychodziła jak prawdziwa, tyle,  że nieznacznie bledsza.
Ewa nie straciła kontaktów z harcerkami przez cały czas okupacji sowieckiej, a po wkroczeniu Niemców nasiliły się one znacznie. Zjawiła się nowa drużynowa, inteligentna i interesująca dziewczyna - Halina Jacuńska.Mieszkała też na Tarnowskiego, kilkanaście domów poniżej, tuż przy schodkach prowadzących na ulicę św. Jacka. Nie miała bliskiej rodziny i żyła sama w wynajętym pokoju. Często popołudniami wpadała do Ewy, już na czysto "prywatną" pogawędkę. W ładny czas szły na spacer ulicą Zieloną w górę, aż do lasku Węglińskiego schodzącego w dół ku Pohulance. Przed wojną Halina uczyła się w Liceum Krzemienieckim. Ciekawie o nim opowiadała, a także o swoich przejściach po wkroczeniu bolszewików do Krzemieńca. Przed wywozem uratowała się uciekając opłotkami na dworzec i przyjeżdżając do Lwowa. Ewa chętnie słuchała jej opowiadań o Krzemieńcu, gdyż mając jeszcze 11 lat zachwyciła się tym miastem. Jacek odbywał tam w okresie wakacji praktykę architektoniczną. Reszta rodziny spędzała w tym czasie lato na Kniażynie. Nie było to daleko od Krzemieńca, więc wybrano się w krótkie odwiedziny. Nad miastem wznosiło się wzgórze zwane górą królowej Bony, z malowniczymi ruinami warownego zamku wybudowanego przez tę żonę Zygmunta Starego. Stąd roztaczał się rozległy widok na miasto, zespoły budynków i ogrodów liceum oraz jedyny w swoim rodzaju krajobraz podolski, z szachownicą pól poprzerzynanych głębokimi jarami. W takim to jarze, wyobrażała sobie Ewa, mógł znajdować się chutor Horpyny, w którym trzymała Helenę Kurcewiczówną. Liceum Krzemienieckie miało sławę znakomitej uczelni od dawna, jeszcze wtedy, gdy profesorem w nim był Euzebiusz Słowacki, ojciec poety. Po wojnie wielu wybitnych naukowców, nie otrzymawszy katedr w odradzających się polskich uniwersytetach, wykładało w Krzemieńcu. Do nich należał znajomy Tata, Opolski, znakomity badacz, z którego podręcznika geologii korzystali studenci uniwersytetów. On oprowadzał przybyszów ze Lwowa po pracowniach i ogrodach uczelni. Kształcenie tam odbywało się w systemie pracownianym, a nie klasowym, co, nie tylko na owe czasy, było metodą bardzo nowoczesną. W pięknym parku otaczającym budynki liceum widać było młodych ludzi grających na starannie utrzymanych kortach tenisowych. Tato powiedział, że liceum przypomina bardziej uczelnie amerykańskie czy angielskie niż polskie. Samo miasto było też urocze. Ewa zapamiętała ulicę, wzdłuż której ukryte wśród sadów, przeważnie wiśniowych, bieliły się podobne do siebie domki. Każdy z nich miał mały ganeczek z daszkiem wspartym na grubych kolumienkach, przez co przypominały szlacheckie dworki.
Zbiórki prowadzone przez Halinę miały coś z ducha Liceum Krzemienieckiego. Odbywały się w domu na Tarnowskiego 82, gdyż wydawał się on najbezpieczniejszy. Z początku młodziutkie harcerki zajmowały się różnymi pracami społecznymi, na przykład pomagały siostrom zakonnym w sierocińcu. Potem zorganizowane zostały kursy pielęgniarskie, prowadzone przez lekarza i fachową siostrę. Miało to być przygotowanie na moment wycofywania się Niemców i walk frontowych we Lwowie. Ewa i Danusia Różycka odbywały nawet praktykę pielęgniarską w przychodni lekarskiej dla ubogich, zorganizowaną przez Marysię Wajdówną, narzeczoną Miecia Borodeja. Tam mogły wykorzystać nabyte umiejętności bandażowania i wykonywania prostych zabiegów. Towarzyszyły też chirurgowi jako instrumentariuszki. Dawało to im obu poczucie satysfakcji z przydatności szkolenia, jakie otrzymały, a także zaspokajało ich wewnętrzną potrzebę niesienia pomocy biednym mieszkańcom okupowanego miasta. Na zakończenie odbył się egzamin. Ewie wręczono wojskową torbę pielęgniarską z pełnym wyposażeniem, którą miała zabrać ze sobą i zgłosić się pod wskazany adres w razie walk we Lwowie.
Wiosną 1942 roku Ewa została łączniczką komendantki Chorągwi Lwowskiej ,,Luny" (pseudonim Stefanii Stipal). Wymienia ona Ewę w swych wspomnieniach zamieszczonych w książkach: ,,Harcerki 1939 – 1945" oraz w wydanym w 1988 r. "Leopolis"
Stefania Stipal kierowała także tajnym nauczaniem na terenie Lwowa. Poleciła Ewie zorganizować komplet z zaufanych koleżanek. Prócz Danusi Różyckiej, towarzyszki zabaw i nauki od wczesnego dzieciństwa, Kazi Rutkowskiej, która w późniejszym okresie związana była z domem przez pracę konspiracyjną i Krysi Dutkiewicz, znalazły się w tej grupie na krótko jeszcze inne koleżanki. W późniejszym okresie Luna dołączyła do kompletu Halinkę Żygulską, Zbyszka Tabisza i Adama Bluma. Ostatecznie grupa liczyła 7 osób. Był to jeden z pierwszych kompletów tajnego nauczania w mieście. Lekcje odbywały się przeważnie na Tarnowskiego 82, a potem też u Danusi Różyckiej na Krasińskiego, Krysi Dutkiewicz przy Placu Prusa (dawniej św. Zofii) i sporadycznie u różnych nauczycieli - między innymi w domu pani Stanisławy Uszyńskiej na Kolonii Profesorskiej.

Koledzy z kompletu: Zbyszek Tabisz, Ewa Fulińska, Danusia Różycka

Jako łączniczka Ewa przemierzała wielkie odległości na piechotę lub tramwajem. Miała przy okazji możliwość poznania dzielnic Lwowa, których inaczej pewnie nigdy nie zobaczyłaby. Prócz malutkich złożonych karteczek z nieznanymi jej wiadomościami, od czasu do czasu zanosiła pieniądze dla nauczycieli uczących na tajnych kompletach oraz zaklejone koperty z jakimiś nieznanymi jej dokumentami.
Funkcja łączniczki nie była wolna od ryzyka. W grudniu 1942 roku, krótko przed Bożym Narodzeniem, Ewa dostała polecenie zaniesienia koperty pani Uszyńskiej, nauczycielce historii, mieszkającej na Osiedlu Profesorskim, willowej dzielnicy na Górnym Łyczakowie. Gdy szła beztrosko ulicą wzdłuż ogródków, otaczających stojące luźno domy, zza płotu mijanego ogródka usłyszała głos. – Panienko! Proszę odwrócić się i iść wolno z powrotem w kierunku miasta. Nad ranem Niemcy aresztowali wszystkich w domu pani Uszyńskiej i ją także. Teraz jest tam kocioł. Osoby mówiącej nie było widać. Stała być może za betonowym słupem płotu. Sądząc po głosie była to starsza kobieta. Zapewne widywała młodziutką łączniczkę, która dość często zanosiła wiadomości do pani Uszyńskiej. Ewa obróciła się i przyspieszyła kroku. Nigdy nie dowiedziała się, kto uratował ją być może przed aresztowaniem. Wprost stamtąd pojechała do Stipalówny, aby powiadomić ją o nieszczęściu, jakie spotkało nauczycielkę historii. Otrzymała polecenie nie meldowania się przez następne dni. Panią Uszyńską aresztowano nie w związku z kompletami, lecz została zabrana wraz z ppłk. Smereczyńskim (pseudonim ,,Dąb"), będącym komendantem okręgu lwowskiego AK, który mieszkał w jej willi. Zdarzenie to opisuje Jerzy Węgierski w swej książce ,,W lwowskiej AK"  oraz Stanisław Pempel w publikacji: ZWZ – AK 1939-1945. Stanisława Uszyńska siedziała najpierw w więzieniu na ul. Łąckiego, potem była w obozach w Majdanku i Ravensbrück. Jakoś przeżyła, umarła po wojnie w Krakowie. Jeszcze jedną nauczycielkę utracił tragicznie nasz komplet. Była nią ucząca geografii Anna Mazurkówna, sąsiadka z ul. Tarnowskiego. Siedziała w Oświęcimiu, potem także w Ravensbrück. Ocalała i po wojnie osiedliła się w Kanadzie.
W jesieni 1942 roku Halina Jacuńska przeprowadziła się na ul. Nabielaka, blisko Instytutu Zoologii, dawnego miejsca pracy ojca. Opuściła też grono harcerek z Chorągwi Lwowskiej i zaczęła organizować "Czerwone Harcerstwo" pod patronatem PPS. Pisze o tym Węgierski w swojej książce. Raz przyszła do Ewy z plikiem ulotek, namawiając ją do rozkolportowania ich. Stefan przeczytawszy je powiedział wtedy Halinie, że nikt z naszej rodziny nie może mieć z tym nic wspólnego. Ewie także źle kojarzył się ten "czerwony" kolor
 harcerstwa, więc odmówiła.
Tak to w różnych nurtach przebiegało życie podziemne Polaków we Lwowie. Z czasem nabrało ono w domu na Tarnowskiego większej intensywności i wagi, ale to już całkiem odrębna historia.

Wielka boleść
W zimie Ojciec nie czuł się dobrze. Prawie przestał wychodzić z domu. Śledził przebieg działań wojennych z mieszanymi uczuciami, jak wszyscy. Z jednej strony każdy odczuwał satysfakcję z klęski bolszewików, z drugiej zaś, szybki marsz armii niemieckiej i zajmowanie coraz to nowych obszarów, były przerażające. W grudniu 1941 roku Niemcy znajdowali się już zaledwie 25 kilometrów od Moskwy. Wszyscy byli jednak przekonani, że hitlerowska potęga połamie sobie zęby podczas śnieżnej i mroźnej zimy rosyjskiej. Wierzono, że obaj najeźdźcy wyczerpią się i kraj odzyska niepodległość, oczywiście w pierwotnych granicach. Ojciec był nawet większym optymistą, podkreślając historyczne powiązania Górnego i Dolnego Śląska z Polską. Żegnając się z przygnębionym Steinhausem, powiedział: - Nie martw się Hugo, jeszcze będziesz profesorem we Wrocławiu. Tak też się stało. Ta przepowiednia tak zapadła w pamięć profesorowi Steinhausowi, że przytoczył ją w swych pamiętnikach wydanych wiele lat po wojnie.
Tej zimy Tato, spędzając całe dnie w domu, zagłębił się zgodnie ze swoim zamiłowaniem w studiowanie historii Polski. Dla odprężenia chętnie czytał powieści historyczne. Pod wieczór był już zwykle zmęczony i wtedy czytała mu Ewa. W ostatnich dniach lutego kończyli powieść Wacława Gąsiorowskiego "Emilia Plater". Pewnego wieczoru Tato, podziękowawszy jej, powiedział: Smutna ta historia Polski. Było to ostatnie zdanie, jakie Ewa usłyszała od Ojca.
Wtedy nie było w domu tak wielu osób, jak podczas okupacji sowieckiej, lecz dwa pokoje zajmowała jeszcze rodzina Stelmachowiczów. Tato dzielił więc swój gabinet ze Stefanem, który spał na kanapce. Następnego dnia, po pamiętnej lekturze "Emilii Plater", wczesnym rankiem, Stefan wybiegł z pokoju wołając, że ojciec zachorował. Wezwano zaraz lekarza, potem jeszcze trzech innych. Nic jednak nie dało się zrobić. Doznał bowiem rozległego wylewu do mózgu i po czterech dniach, 2-go marca 1942 roku, zmarł.
Ewę, w ciągu pierwszych dni po tym tragicznym wydarzeniu, dręczył ciągle powtarzający się sen. W tym śnie szła z wielkim trudem pod górę szerokimi i stromymi schodami z uczuciem głębokiego smutku. Nagle na szczycie schodów pojawiała się postać Ojca. Lekko uśmiechał się, jak zwykle bardziej oczyma niż ustami. Wtedy ogarniało ją uczucie ulgi i radości. - A więc żyje! A ta śmierć, to był tylko zły sen. Niestety! W tym momencie następowało przebudzenie i wracała świadomość bolesnej rzeczywistości. Widok tych szerokich i stromych schodów, nie oglądanych nigdy na jawie, zapadł Ewie głęboko w pamięć. Zdarzyło się, że po kilkudziesięciu latach, na Placu Hiszpańskim w Rzymie, stanęła u stóp takich właśnie schodów. Z początku nie mogła sobie przypomnieć skąd je zna. Towarzyszącemu jej Frankowi powtarzała ciągle, że musieli już tu kiedyś być, gdyż ten pobyt w Rzymie był trzecim z kolei. Lecz u podnóża tych schodów stali po raz pierwszy. Wtedy przypomniała sobie ten sen sprzed lat.
Pogrzeb Ojca zgromadził tysiące ludzi. Kondukt żałobny był tak długi, że przy skręcie w bramę cmentarną nie było widać jego końca w ulicy Piekarskiej. Tato był znaną osobą we Lwowie. Wychował wielu uczniów i studentów, którzy zachowali go we wdzięcznej pamięci. Pogrzeb ten stanowił też jakiś wyraz jedności narodowej w czasie okrutnej nocy okupacyjnej.
Ojciec pochowany został w pięknym miejscu Cmentarza Łyczakowskiego, na Górce Powstańców z 1863 roku. Znajduje się ona we wschodniej części cmentarza, a prowadzi na nią stroma kamienista ścieżka zakończona dwudziestoma betonowymi schodkami. Na szczycie wznosi się pomnik przedstawiający powstańca trzymającego w ręku sztandar. Obok niego jest grób Benedykta Dybowskiego, sławnego biologa, również powstańca. Za tymi dwoma pomnikami leży ponad 220 mogił powstańczych. Za tym zbiorem grobów idąc na prawo od pomnika, blisko stromego stoku porośniętego brzozami, pochowany został Ojciec.  Gdyby żyjąc jeszcze, wiedział o miejscu swego wiecznego spoczynku, zapewne ten zakątek cmentarza uznałby za piękny.
Maska pośmiertna Benedykta Fulińskiego wykonana przez  syna Jacka

Na wulkanie
Wiosną 1942 roku pojawił się w domu nowy przybysz. Zamieszkał razem z Wojtkiem, w osobnym maleńkim mieszkanku mieszczącym się na parterze, po drugiej stronie korytarza prowadzącego do ogrodu. To mieszkanko, składające się z pokoju z oknem na ogród, przedpokoju i ciemnej kuchenki, wynajmowane czasem przed wojną, stało się teraz prawdziwym dobrodziejstwem, rozładowując ciasnotę spowodowaną zwiększoną ilością ludzi w domu. Towarzyszem Wojtka w pokoiku został Miecio Borodej, jego znajomy jeszcze sprzed wojny, narzeczony siostry kolegi z gimnazjum i równocześnie sąsiada z ulicy Tarnowskiego. Miecio był lotnikiem. W 1939 roku jego szkoła lotnicza została ewakuowana przez Węgry i Jugosławię do Anglii. Tam został przyjęty do angielskiej uczelni. Otrzymał stopień porucznika RAFu i polskiego sierżanta. Latał na bombowcach nad Niemcami. W czasie wykonywania zadania nad Bremą maszyna została trafiona, a załoga musiała ratować się na spadochronach. Jakiś czas Miecio przebywał w niewoli, w obozie oficerskim RAFu. Zamienił się papierami z jeńcem z nowozelandzkiej piechoty i już jako George Potter dostał się do obozu, którego więźniowie zostali skierowani do pracy w kopalni węgla "Szombierki" w Bytomiu. Tam wszedł w kontakt z polską tajną organizacją górników, którzy jemu i jego towarzyszowi Anglikowi umożliwili ucieczkę. Obaj dostali się do Częstochowy, potem do Krakowa. Wsiedli do pociągu w kierunku Lwowa. Anglik jednak tak był zdenerwowany, że w końcu poddał się Niemcom. Miecio dojechał do Lwowa i zjawił się w domu rodziców swojej narzeczonej, Marysi Wajdówny, na Tarnowskiego 74. Mieszkał tam dwa tygodnie pod fałszywym nazwiskiem jako Marian Wajda. Wojtek zaproponował mu mieszkanie w domu mamy ze względu na bezpieczeństwo. Borodej, nie czując się zwolnionym od służby wojskowej, od razu zamierzał włączyć się do pracy konspiracyjnej. Nie miał jednak kontaktu z wojskową organizacją akowską. Wojtek przypuszczał, że Stefania Stipal, jako komendantka chorągwi harcerek, musiała mieć tego rodzaju powiązania. Zwrócił się więc do Ewy, będącej jej łączniczką, o pomoc w tej sprawie. Oboje poszli do Stipalówny prosząc o odpowiedni kontakt. Opisuje ona tę wizytę rodzeństwa w swych wspomnieniach umieszczonych w książce: 'Harcerki 1939 – 1945 relacje – pamiętniki". Pani Stefania wybierała się właśnie do Warszawy i dzięki niej nawiązana została łączność Borodeja z dowództwem wojskowym AK. Otrzymał on kierownictwo wywiadu wojskowego w Inspektoracie Lwów – miasto. Odtąd pokoik w mieszkanku na parterze, będący sypialnią Wojtka i Miecia, w ciągu dnia zamieniał się w biuro wywiadu. Mama, podobnie jak chłopcy, zaprzysiężona została jako żołnierz AK. Pełniła nieustanną służbę wartowniczą. Po całych dniach czuwała nad bezpieczeństwem ludzi i dokumentów, dając sygnał w razie zagrożenia. Na szczęście zdarzało się to bardzo rzadko. W wypadku alarmu, pracujący w pokoiku zabierali dokumenty i uciekali przez okno do ogrodu, a potem dalej, przez wertepy, do innej części miasta. Maszyna do pisania lądowała w ogrodowych pokrzywach.
Miecio zatrudniał łączniczki i sekretarki. Niebawem przybyła nowa sekretarka, koleżanka Ewy z kompletów, Kazia Rutkowska. Raz Kazia jak zwykle przyszła do domu przez ogród. Z jej torby na zakupy wystawała nać pietruszki i marchewki. Ujrzawszy to Ewa spytała: - Cóż ty Kaziu, będziesz tu obiad gotować? – Zobacz, jakie kartofelki przyniosłam! – odparła z szelmowskim uśmiechem Kazia, odsuwając jarzyny. Na dnie torby leżało kilka granatów. Te granaty, a także inną broń przechowywał Wojtek w schowku na strychu, (przygotowanym za sowieckiej okupacji dla Jacka). Trzeba powiedzieć, że można było czasem czuć się w tym domu jak na wulkanie.
W pierwszą rocznicę śmierci Sikorskiego Miecio i jego współpracownicy złożyli wiązanki kwiatów przy Grobie Nieznanego Żołnierza na Cmentarzu Orląt Lwowskich, biorąc udział w małej uroczystości. Niemcy dowiedzieli się jakoś, być może od Ukraińców, o zgromadzeniu i zrobili obławę. Borodejowi udało się uciec, a Kazia została złapana. Było to ciężkie zmartwienie dla jej matki i rodzeństwa, a także dla wszystkich w domu. Siedziała w więzieniu na szczęście tylko tydzień, bo Miecio wykupił ją korzystając z pewnych możliwości, jakie wtedy istniały. Powróciła do matki i codziennych zajęć.
W miarę upływu czasu praca wywiadowcza nabierała rozmachu tak, że biuro na ul. Tarnowskiego nie mogło nadążyć z opracowywaniem materiałów i pisaniem raportów. Wtedy zajmowali się tym także Stefan i Kazia Kabarówna. Pracowali oboje w firmie budowlanej Komarnickiego na ul. Sobińskiego i za wiedzą i aprobatą właściciela korzystali z jego biura. Stali się więc stałymi współpracownikami Borodeja. Stefan i Kazia pobrali się, jeszcze we Lwowie.
Współpracownikiem Borodeja był także ukrywający się w pewnym okresie w domu na ul. Tarnowskiego Miecio Ostowski.
Miał on artystyczne zamiłowania i wymalował obrazek przedstawiający dom od strony dużego ogrodu, pozostawiając miłą pamiątkę jego mieszkańcom. Po ponownym wkroczeniu Sowietów Miecio został aresztowany i zesłany aż pod Irkuck. Po latach przyjechał do kraju i zamieszkał w Opolu.
Pewnego wiosennego dnia ,,Wojciech" (taki pseudonim nosił w tym czasie Borodej z sympatii do swego towarzysza w pokoiku) polecił Wojtkowi przynieść ze schowka na strychu i przygotować dwa pistolety. Następnego dnia, 15 kwietnia 1943 roku, już o zmierzchu, wyruszył z domu na akcję odbicia z więziennego szpitala na Zamarstynowie "Wasyla", czyli Lecha Sadowskiego, komendanta BIPu (Biura Informacji i Propagandy). Wojtek oczekiwał z niecierpliwością i niepokojem powrotu Miecia. Ten nie zjawił się jednak tego dnia, lecz dopiero nazajutrz. Był niezmiernie zadowolony z akcji, która udała się znakomicie i opowiedział o jej dramatycznym przebiegu. Na zewnątrz szpitala, w którym przebywał "Wasyl", postawiono czterech członków ochrony akcji. Borodej oraz towarzyszący mu Korzinek wpadli do budynku. Siedzącego strażnika Miecio uderzył kolbą rewolweru w głowę tak, że zemdlał. Korzinek szybko go związał, a Miecio błyskawicznie wyrwał kabel telefonu. Sterroryzowali następnie resztę obsługi parteru i kazali im położyć się na ziemi, wśród nich lekarce wtajemniczonej w sprawę i dla niepoznaki (za jej uprzednią zgodą) nawet lekko poturbowanej. Strażnikom oczywiście odebrano broń. Tymczasem inni uczestnicy akcji opanowali wyższe piętra. Zabrano ledwie żywego Sadowskiego do czekającej na zewnątrz dorożki i zawieziono w bezpieczne miejsce. Innym więźniom powiedziano, że są wolni. Kilkunastu uciekło. Miecio i Korzinek poszli do rodziców "Wasyla", którzy ogromnie niepokoili się o syna. Z radości na wieść o jego uwolnieniu urządzili libację i Borodej musiał zostać u nich na noc. A tymczasem jego towarzysz w pokoiku martwił się, że może zginął lub został aresztowany. Niełatwa więc była przyjaźń Wojtka z "Wojciechem". 

Błogosławione wszy
W okupowanym przez Niemców Lwowie młodzież narażona była na niebezpieczeństwo łapanek i wywozów na roboty w głąb Rzeszy. Wszyscy więc starali się mieć dowody pracy, chroniące przed tą możliwością. Jacek zatrudniony był w filii wiedeńskiej firmy budowlanej. Jędrek, mający zajęcie w fabryce oleju jadalnego, dzięki czemu zaopatrywał w wystarczającą jego ilość kuchnię domową, musiał korzystać z dokumentu, wydanego (zresztą nielegalnie) przez firmę Jacka. Trójka młodszych dzieci, a więc Stefan, Wojtek i Ewa, mieli Arbeitskarty wydane przez instytut szczepionek przeciw tyfusowi plamistemu prowadzony przez profesora Rudolfa Weigla. Ten stary znajomy Mamy, jeszcze z czasów wspólnej pracy pod kierunkiem Nusbauma-Hilarowicza, miał wielkie zasługi dla ludności polskiej we Lwowie. Niemieckiego pochodzenia, silnie związany jednak z polskim środowiskiem, czuł się Polakiem. Gdy Niemcy naciskali, aby został tzw. Reichsdeutchem, stanowczo odmówił. Musiał jednak zgodzić się na przejście swego uniwersyteckiego zakładu pod zarząd Wehrmachtu. Wkrótce niewielka przed wojną pracownia przemieniła się w istną fabrykę szczepionek. Niemcy wysyłali je dla swoich żołnierzy na front, stąd znaczenie dla nich tej instytucji; dlatego legitymacja pracy w niej chroniła przed wywozem na roboty do Rzeszy. Dwie przyjaciółki z Górki Jacka, Ewa i Danusia, wędrowały codziennie w dół na ulicę Mikołaja do budynku Starego Uniwersytetu. Tam na parterze mieściła się sala, w której karmiono wszy. Dziewczęta przypinały sobie klatki z owadami do ud i czytały książki, aby odwrócić uwagę od nieznośnego pieczenia i swędzenia. Karmienie trwało około pół godziny. I tak polskim dzieciom wysysana była krew dla żołnierzy agresorów.

Wojtek Fuliński przy mikroskopie w Instytucie Weigla
 Szczepionki otrzymywało się w następujący sposób: hodowano wszy, karmiono je ludzką krwią aż podrosły do większych rozmiarów, następnie pod mikroskopem wstrzykiwano im do odbytu zarazki tyfusu. Dalej karmiono już zarażone owady. Potem, gdy bakterie rozwinęły się w ich organizmach, preparowano z nich w dość skomplikowany sposób szczepionki. Wszy karmiono w klatkach zaopatrzonych w cieniutkie siateczki, przez które wysuwały swoje kłujki. Klatki te przypinano do uda lub łydki, przymocowując je silnie za pomocą gumowej podwiązki. Naraz było tych klatek kilkanaście, a nawet więcej. Zdarzało się, że któraś z nich była nieszczelna, lub przedarła się siateczka; wtedy wszy obłaziły swojego karmiciela (co raz przytrafiło się też Ewie). Gryzienie wielu wszy naraz było naprawdę trudne do zniesienia. Po zdjęciu klatek pozostawały owalne, czerwone plamy na skórze. Miejsca te puchły i stale swędziały. Ewa i Danusia karmiły wszy zdrowe, Stefan i Wojtek zakażone. Prócz tego Stefan pracował jako strzykacz, to znaczy zakażał pod mikroskopem zdrowe owady; Wojtek był preparatorem. Choć karmicieli i pracowników regularnie szczepiono, często zdarzały się zachorowania na tak zwany para-tyfus, to znaczy osłabioną przez szczepionkę formę infekcji. Raz przytrafiło się to też Ewie i dostała gorączki bliskiej 41 stopni.
Instytut Weigla, jak go potocznie nazywano, był bezpiecznym azylem dla polskiej inteligencji podczas niemieckiej okupacji Lwowa. Oprócz tej funkcji ochronnej, zastępował też kawiarnie, kluby, salony literackie - skupiał bowiem śmietankę towarzyską i intelektualną miasta.
Poznanie 
W sierpniu 1943 roku odbyła się na kompletach matura. Pięć dziewcząt i dwu chłopców pilnie uczyło się tej wiosny. Nie było jednak tego napięcia, jakie towarzyszyło maturom przedwojennym. Ewa i Danusia pamiętając jak ich bracia, Stefan i Adzik, po nocach wkuwali do egzaminu dojrzałości, chciały, żeby tradycji stało się zadość i postanowiły jedną noc poświęcić na wspólną naukę. Pracowały pilnie do dwunastej, a potem tak zaczęły im się oczy kleić, że obie w ubraniach położyły się na łóżku Ewy z zamiarem króciutkiej drzemki. Przespały do rana i obudziły się później niż zwykle. Bilans czasowy wypadł więc niekorzystnie i tradycja nie została spełniona.
Egzamin odbył się w mieszkaniu koleżanki, Krysi Dutkiewicz. Jeden duży pokój zamieniono na salę szkolną z osobnymi stoliczkami dla siedmiorga uczniów. Byli nimi: Adam Blum, Krysia Dutkiewicz, Ewa Fulińska, Danusia Różycka, Kazia Rutkowska, Zbyszek Tabisz, Halinka Żygulska. Naprzeciw, przy długim stole, zasiadła komisja z dyrektorką, Stefanią Stipalówną, na czele. Panował - stosownie do ważności chwili - nastrój powagi i skupienia. Była to grupa młodzieży zdolnej i zdyscyplinowanej, więc egzamin wypadł dla wszystkich pomyślnie. Komisja po naradzie ogłosiła wyniki, a potem odbyło się przyjęcie. Gdy nauczycielki rozeszły się, maturzyści zostali na "balu". Musiał on z konieczności trwać całą noc, bo obowiązywała godzina policyjna i dopiero rano można było pokazać się na ulicy. Choć zabawa była wyśmienita, Ewa z Danusią z uczuciem piasku w oczach, zmęczenia i senności powędrowały z brzaskiem z placu Prusa na Górkę Jacka, do swoich domów.
Ewa po maturze na tarasie domu

Jeszcze przed maturą przyszedł kiedyś odwiedzić Mamę profesor Julian Tokarski. Ewa nie przeczuwała, jak zaważy ta wizyta na jej życiu. W tym czasie miała poważny kłopot. Wskutek karmienia wszy pojawiły się u niej objawy anemii. Niepokojący był niekorzystny stosunek białych i czerwonych ciałek krwi oraz tylko 56% hemoglobiny. Narzeczona Borodeja Marysia Wajdówna robiła jej zastrzyki wątrobowe, jakie miały jej pomóc, ale lekarz instytutowy, Polak, radził przerwać karmienie. Potrzebna była jednak Arbeitskarte chroniąca przed przymusowymi robotami. Tokarski zaproponował, że weźmie swoją chrześniaczkę do dawnego uniwersyteckiego instytutu geologii i petrografii, włączonego przez Niemców do przedsiębiorstwa Karpathen-Öl AG zajmującego się poszukiwaniem ropy naftowej na Podkarpaciu. Legitymacja tej instytucji także dobrze chroniła. Profesor opowiadał, że ma już kilku podopiecznych chłopców, wśród nich swojego krewnego, Franka Nadachowskiego. Matka Tokarskiego była z domu Nadachowska. Wtedy zaczął opowieść o tej swojej rodzinie. Ojciec Franka pułkownik Adam Nadachowski był dowódcą 83-ego pułku piechoty w Kobryniu na Polesiu. Zginął w kampanii wrześniowej 9-tego września, akurat w 16-te urodziny swojego syna i pochowany został w Skierniewicach. Miał 45 lat. Jego żona Zofia Nadachowska w parę tygodni po zajęciu Kobrynia przez Rosjan uciekła z dziećmi, Irką i Frankiem, do Lwowa ratując je i siebie przed wywozem. Zamieszkała u swojej siostry Janiny Gottasowej, która miała dwoje dzieci, Janka i Krysię, nieco młodszych od Irki i Franka. Razem z nimi mieszkały też babcia, Maria z Krzyżanowskich Ilaszewiczowa i najmłodsza z sióstr, Wisia Ilaszewiczówna.
Tokarski wiedział, że Ojciec był gorącym zwolennikiem tajnego nauczania. Rozpoczął nawet działania w tym kierunku, lecz nagła śmierć przerwała je. Jest o tym wzmianka w ,,Słowniku biologów polskich", wyd. PWN
Profesor powiedział, że traktuje swoją opiekę nad tymi młodymi ludźmi jako pracę wychowawczą i nauczycielską. Zaproponował, aby do tego grona dołączyła Ewa, zwłaszcza że wkrótce miała zdać maturę na kompletach i można było traktować to jako rozpoczęcie studiów. Tak więc Ewa, zamiast zatrzymać się na parterze Starego Uniwersytetu na ulicy Mikołaja, gdzie karmiła wszy w Instytucie Weigla, zaczęła chodzić na pierwsze piętro tego gmachu, do dawnego Instytutu Geologii. Tu nastąpiło poznanie Ewy i Franka.
Tokarski opracował metodę wnioskowania o roponośności złoża na podstawie zawartości ciężkich minerałów. Średnie próbki skał ucierało się, przesiewało się przez zestaw specjalnych sit, przepłukiwało się wodą, następnie mieszało się z tak zwaną ciężką cieczą. Uzyskiwano w ten sposób różne frakcje, bo lżejsze cząstki pływały po powierzchni, a cięższe opadały na dno zbiorniczka. Z kolei, z frakcji ciężkich sporządzano preparaty i obserwowano pod mikroskopem polaryzacyjnym. Z wyglądu kryształków, widoku ich w świetle spolaryzowanym i wzajemnego stosunku ilościowego wnioskowało się o składzie próbki. Obserwowało się też pod mikroskopem cieniutkie płytki sporządzane ze skał, tak zwane szlify. Wykonywano też analizę chemiczną skał.
Załoga laboratorium. Od lewej: Miecio Dohnal, Franek Nadachowski, Ewa Fulińska, Andrzej Oberc, Tadzio Ziemba

W ogrodzie Starego Uniwersytetu. Od lewej: Andrzej Oberc, Miecio Dohnal, ksiądz Oberc, Tadzio Ziemba, Ewa Fulińska

Pomimo trwającej wojny, ciężkiego i niebezpiecznego życia w okupowanym Lwowie, młodzież nie rezygnowała ze swych praw do beztroski i zabawy. Trzej chłopcy pracujący w instytucie mieli grono kolegów i koleżanek. Popołudniami, korzystając z obszernych pomieszczeń i dużych stołów, urządzali mecze ping-pongowe, gry w brydża, a nawet tańce przy patefonie. Raz zorganizowali seans spirytystyczny. Kilka osób usiadło dookoła stolika, na którym leżał odwrócony talerzyk. Wszyscy wyciągnęli ręce i zbliżyli je do talerzyka. Prowadzący seans chłopiec kazał skupić się i skoncentrować wzrok na leżącym przedmiocie. I nagle zaczął on wirować tak szybko, że trudno było nadążyć z rękami. Ewa sądziła, że była to niezwykle zręczna sztuczka. Zajrzała nawet pod blat stolika podejrzewając, że ktoś przesuwa magnes, a talerzyk też ma w sobie magnesik. Użyto jednak zwykłego, śniadaniowego talerzyka, a wszyscy trzymali ręce na górze. Widać było, że początkowy żart, jakim miał być seans, zaczął budzić ogólne zdziwienie, a nawet poczucie niesamowitości, zwłaszcza, że talerzyk wędrował także po krawędzi blatu. Chcąc przekonać się, kto tu "kręci" (w rzeczywistości i w przenośni), eliminowano kolejne osoby. Zawsze jednak dwie trzymały ręce nad talerzykiem. Raz wprawiony w ruch, przesuwał się z dużą szybkością. Dopiero gdy wszyscy opuścili ręce wzdłuż ciała, zatrzymał się. Franek i Ewa próbowali rozwiązać zagadkę i domyśleć się, kto z obecnych był tak niezwykle zręcznym, a równocześnie tak dobrze maskującym się sztukmistrzem, ale nie znaleźli odpowiedzi. A może działała tu jakaś siła metafizyczna?
W okresie karnawału urządzano zabawy taneczne w różnych domach, za każdym razem w innym. Raz odbyła się także w domu na ulicy Tarnowskiego. I znowu jak na "balach" chłopców z Halusią Tokarską i jej koleżankami, sunęły pary po parkiecie salonu, tańczące walce, bostony, tanga, foxtroty.
Te zabawy i rozrywki stanowiły dla lwowskiej młodzieży okresu okupacyjnego rodzaj samoobrony psychicznej przed napierającą ze wszystkich stron grozą wojny. Jeszcze wiosną 1943 roku w miejscowej gazecie ukazały się artykuły o tragicznym odkryciu przez Niemców grobów oficerów polskich w Katyniu. Był to kolejny szok, jaki dane było przeżyć mieszkańcom Lwowa. Nikt nie miał wątpliwości, że zbrodnia ta była dziełem Sowietów.
Po zwycięstwie Rosjan pod Stalingradem stopniowo front wschodni przesuwał się na zachód. Polacy walczyli na wszystkich frontach, a także w okupowanym kraju. Z tym wiązano nadzieje na przyszłość, lecz odczuwano, że była ona niepewna. Młodzież śpiewała popularną wtedy piosenkę: "Upływa szybko życie, jak potok płynie czas, za rok, za dzień, za chwilę razem nie będzie nas". Nikt nie wiedział, co przyniosą najbliższe dni, tygodnie, miesiące.

Gdzie są chłopcy z tamtych lat
Z początkiem 1944 roku nasiliły się zagrożenia ze strony Ukraińców. Dochodziły hiobowe wieści o mordach dokonywanych na Polakach na Wołyniu i w okolicach Lwowa. Niektóre polskie wioski przestały istnieć. Część mieszkańców zabito, a pozostali uciekli. Domy ich i dobytek palono. Z rąk Ukraińców zginęło wtedy wiele tysięcy ludzi. Lwowska AK zorganizowała samoobronę, dzięki której uratowano wielu mieszkańców wiosek. We Lwowie zdarzało się, że Ukraińcy zatrzymywali młodych ludzi, żądali dokumentów, a jak ktoś odmówił, strzelali zabierając papiery ofiary, aby zapewne potem posłużyć się nimi. Tak poniósł śmierć syn profesora politechniki Suchardy. Prawdopodobnie także z rąk Ukraińców zginął na wsi pod Lwowem Staszek Węglarz, dawny współpracownik Jacka, a potem Miecia Borodeja. Syn Władysława Fugowskiego, 16-letni Kazik, też zginął (znacznie później) zastrzelony przez żołnierzy sowieckich na granicy podczas nielegalnego jej przekraczania. Fugowski był współpracownikiem najpierw Jacka, a potem Miecia.
Wszystkimi w domu wstrząsnęła tragiczna wiadomość o śmierci trzech siostrzeńców ojca - Eryka, Henryka i Bolesława Strzetelskich, zamordowanych przez Ukraińców.
Z początkiem lutego 1944 roku zamieszkał w domu na ul. Tarnowskiego profesor historii Uniwersytetu Poznańskiego Józef Widajewicz z żoną i córką Ewą. Od wakacji 1939 roku przebywali oni u rodziny w Brzeżanach. Profesor dowiedział się, że jest na liście do rozstrzelania (prawdopodobnie sporządzonej przez Ukraińców). Postanowił więc opuścić to miasto i przyjechał do Lwowa. Jeszcze podczas sowieckiej okupacji Józef Widajewicz odwiedzał Ojca. Tato zaintrygowany był zbieżnością nazwisk profesora i swojej matki, z domu Widajewiczówny. Obaj panowie po wymianie informacji o swych przodkach doszli do wniosku, że nie są spokrewnieni. W maju rodzina Widajewiczów wyjechała do Krakowa. Po wojnie Ewa i Jędrek pobrali się.
Front wschodni był coraz bliżej. Rozpoczęły się nocne bombardowania Lwowa. Sowieci zrzucali z samolotów na spadochronach lampy (flary) oświetlające miasto tak, że jasno było niemal jak w dzień. Potem następowało bombardowanie. Nic dziwnego, że przy takiej widoczności lotnicy sowieccy trafiali celnie. Zniszczony został wtedy piękny Dworzec Główny, okolice Kopca Unii Lubelskiej i wiele różnych obiektów. W czasie nocnych alarmów Ewa nie schodziła na dół do komórki, nie tylko dlatego, że przekonana była o nieskuteczności tej ochrony, lecz także by obserwować widok z okna swej sypialni w tym niezwykłym oświetleniu. Elementy krajobrazu uwypuklone były bardzo wyraźnie. Krzyżujące się na niebie smugi reflektorów obrony przeciwlotniczej, srebrzyste w tym oświetleniu korony drzew, dawały widok pełen niesamowitości, grozy, ale też swoistego piękna.
Wielu ludzi źle znosiło te bombardowania i w obawie przed zbliżającym się frontem oraz ponownym zetknięciem się z Sowietami zaczęło zawczasu wyjeżdżać na zachód. Wyjechała Zosia z Kuźniewiczów Chudziowa z ciocią Lunią Kuźniewiczową, mężem Bolesławem i dwojgiem dzieci, Dobrosławem i Basią. Chudziowie zajmowali od jakiegoś czasu mieszkanie na górze. Wyjechało wielu znajomych, a także koleżanek Ewy, między innymi Danusia Różycka z rodzicami. Instytut geologii przygotowywał się do ewakuacji. W końcu wyjechał także profesor Tokarski z częścią pracowników. Franek i Ewa pozostali we Lwowie.
Pewnego popołudnia rozległ się w mieszkaniu odgłos pojedynczego dzwonka. Domownicy i wtajemniczeni używali dwu dzwonków. Jednego przy bramie, drugiego ukrytego za kamiennym lwem. Każdy z nich miał odmienny dźwięk. Dla pewności sprawdzano za każdym razem, kto stoi przy bramie, patrząc przez drzwi z dołu, skąd można było dojrzeć osobę widoczną za oszkloną, zakratowaną bramą, lub wychylając się przez okno z pokoju od ulicy zorientować sie, kto znajduje się przed domem. Mama zajrzała przez drzwi z dołu. Jakiś Niemiec w mundurze! – zawołała alarmując wszystkich. Dzwonek odezwał się znowu, tym razem dłużej. Wojtek chcąc opóźnić otwieranie, aby dać Mieciowi czas na uporządkowanie "meliny", poszedł na górę, otworzył okno pokoju, wychylił się i spytał: - Kto tam? Oficer zasalutował i zawołał po polsku  - Cześć Wojtek! To ja! Gucio! Stefan, który także był w mieszkaniu, otworzył bramę i wprowadził gościa. Gucio Kinze, dawny sąsiad i towarzysz zabaw młodszych chłopców, opowiadał, że przyjechał spod Tarnopola zajętego już przez Rosjan. Niemcy przegrywają wojnę – powiedział. Cofamy się i niedługo działania frontowe będą we Lwowie. Chciałem zobaczyć się ze swoimi starymi znajomymi. A co z Jankiem Mozołowskim? Pamiętacie, jak zjeżdżaliśmy na nartach, to jego Dżuka łapała nas zębami za nogawki. Najbardziej ja się wywracałem. – Boś był grubas i fajtłapa – pomyślał Wojtek i powiedział: - Janek jest w Anglii. – To pewnie jest lotnikiem? - przed wojną latał przecież na szybowcach. Może bombarduje Niemcy? – Bardzo prawdopodobne – przytaknął Stefan. A Adzik Różycki gdzie jest? – Też pewnie w Anglii w Polskiej Armii. – Jak to się wszyscy rozlecieli po świecie – stwierdził Gucio. Wiecie, chciałem obejrzeć nasz dom, ale nie wpuszczono mnie, bo zajęty jest przez żandarmerię. Obszedłem tylko ogród od tyłu. Mogłem tylko popatrzeć przez siatkę - takie wielkie chwasty wyrosły! Zaglądałem, czy jest jeszcze ta dziura w płocie, przez którą przełaziłem do was na boisko grać w piłkę, ale wydaje mi się, że zrobiliście wysoki płot.
Za sprawą Hitlera "chłopcy z boiska" siedzieli teraz naprzeciw siebie jako wrogowie. Wizyta trwała krótko. Gucio spieszył się, a chłopcy nie zatrzymywali gościa. Po kilku miesiącach doszły słuchy, że niedługo potem zginął na froncie. Tak w różny sposób potoczyły się losy dzieci z Górki Jacka.

Front po raz trzeci
Szczere przyznanie Gucia Kinze, że Niemcy przegrywają wojnę, było uzasadnione. Pilnie nasłuchiwano wiadomości z BBC. Podawały one, że nasiliły się bombardowania miast niemieckich, linii komunikacyjnych, fabryk samolotów, w tym wyrzutni V1 i V2 nękających Londyn. Trwała ofensywa sił sprzymierzonych na zachodzie i południu. Dotarła relacja o zwycięskiej bitwie o Monte Cassino z rozstrzygającym udziałem Polaków. Na wschodzie Rosjanie wypierali cofających się Niemców. Front zbliżał się do miasta.
Lwowscy akowcy przygotowywali się do akcji "Burza". Miała ona na celu uderzenie na niemieckie straże tylne. Było założenie, że Polacy muszą wziąć udział przy oswobadzaniu miasta od okupacji niemieckiej w przekonaniu, że będzie to mieć duże znaczenie polityczne. Zakładano, że oddziały biorące udział w walce ujawnią się wojskowym władzom sowieckim.
Napęczniały w ostatnich czasach magazyn broni na strychu opróżniał się stopniowo, gdyż Borodej uzbrajał swój oddział. Część tej broni skupował, a część pochodziła ze zrzutów. Była tam przede wszystkim broń krótka, ale też pistolety maszynowe niemieckie, rosyjskie pepesze, angielskie steny, 4 lekkie karabiny maszynowe, amunicja karabinowa i pistoletowa, kilka skrzynek granatów oraz łącznice telefoniczne.
Ewa z kilkoma innymi harcerkami przechodziła intensywne szkolenie sanitarne pod kierunkiem lekarza i pielęgniarki. Otrzymała torbę sanitarną, białą opaskę z czerwonym krzyżem i adres, pod który miała się zgłosić, gdy działania wojenne obejmą przedmieścia Lwowa.
Franek służył w plutonie łączności 14-go pułku ułanów. Oddziały tego pułku zwane "oddziałami leśnymi", stacjonowały w lasach koło Winnik, podlwowskiej miejscowości. Jednym z dowódców był Serb, kapitan Dragan Sotirović, o pseudonimie "Draża". Zadaniem Franka było konwojowanie przewożonych ciężarówką pewnego stolarza aparatów radiotelegraficznych z lwowskiego Zamarstynowa, gdzie je wykonywano, do Winniczek, przysiółka zaszytego w lasach winnickich.
Gdy z daleka, od strony szosy Zielonej, dały się słyszeć odgłosy walki, Ewa zgodnie z poleceniem zabrała torbę sanitarną na ramię, do kieszeni opaskę z krzyżem (aby ją potem założyć) i powiedziała mamie, że musi iść zgłosić się do służby. Mama usiłowała wyperswadować córce ten zamiar. Twierdziła, że wypełnienie zobowiązań, jakie miała Ewa, nie może przekraczać granicy bezpieczeństwa. Do dyskusji włączył się obecny przy rozmowie Jędrek. "Nie bądź dzieckiem" – powiedział w swoim stylu. Ta harcerska zabawa w wojenkę nie ma najmniejszego sensu. Walczą ze sobą takie potęgi, co ty, dziecko, masz tam do roboty! Ewa jednak uparła się, że polecenie musi być wykonane. Wtedy Jędrek zdecydował: nie puszczę cię samej, idę z tobą. Poszli. Jędrek po drodze trochę gderał, ale dotrzymywał Ewie kroku. Przeszli spokojnie górną część ul. Tarnowskiego. Niespodziewanie, przy schodkach prowadzących w dół na ulicę Św. Jacka, - jak nie świśnie, nie huknie! Od razu przykucnęli, przywierając do ściany domu. Za chwilę znowu przeciągły gwizd i huk. Gdzieś w pobliżu rozprysły się dwa pociski artyleryjskie. Chcieli wpaść do bramy najbliższej kamienicy, ale była zamknięta. Szli dalej opustoszałą Tarnowskiego. Pokonali szybko kawałek kompletnie wyludnionej ulicy Zielonej i przecznicą przedostali się na Kochanowskiego. I tu doznali szoku. Zobaczyli prawdziwy "krajobraz po bitwie". Na ulicy panował pełen grozy nieporządek. Niedaleko leżał trup konia, przewrócony i pogięty motocykl, hełm, jakieś porozrzucane części uzbrojenia walały się po jezdni. Trawnik wzdłuż chodnika rozorany był przez gąsienice czołgów. W dalszej odległości leżał - niewątpliwie martwy - żołnierz sowiecki. W stronę Piłsudskiego odjeżdżała rosyjska sanitarka. Stamtąd też dobiegały strzały. Przebiegli ile sił w nogach przez ulicę Kochanowskiego i wpadli w boczną uliczkę. Tu panował spokój. Przy bramie kamienicy, do której mieli wejść, stał jakiś starszy człowiek i rozglądał się niespokojnie. – Państwo do kogo? – spytał. Do mieszkania na drugim piętrze – odpowiedziała Ewa. – A, do pana doktora Garlickiego, jest w piwnicy. Był to ten sam lekarz, który prowadził szkolenie sanitarne harcerek. Powiedział Ewie, że nie otrzymał jeszcze żadnych rozkazów. Radził, aby jak najszybciej, póki jest względny spokój, wrócić do domu. Wskazując na kąt piwnicy powiedział: - Mam tu ranną i muszę się nią zająć.      Powrót odbył się już spokojnie. Przebiegli szybko przez pobojowisko na Kochanowskiego. Na Zielonej pojawili się pierwsi przechodnie. Na Tarnowskiego poczuli się już bezpiecznie. Przed bramą, do której chcieli się poprzednio schronić, stała grupka osób, żywo komentując wydarzenia. Tak zakończył się "udział" Ewy w wojnie. Z perspektywy czasu, wydawało jej się to zdarzenie śmieszne. Zawsze opowiadała o nim żartobliwie. Ale wtedy ani jej, ani Jędrkowi, nie było do śmiechu.
W tym samym czasie Franek, mieszkający na ulicy Zyblikiewicza, próbował zorientować się w sytuacji i wyszedł na balkon. Słyszał rozkazy niemieckiego podoficera, który rozlokowywał żołnierzy na Placu Prusa i w ogrodzie naprzeciwko. Zobaczywszy Franka na balkonie, kilku z nich skierowało karabiny w jego stronę. Franek schylił się. Szczęściem kule strąciły jedynie secesyjną ozdobę balkonu. Wtedy schował się w pokoju. Po pewnym czasie wydało mu się, że ulica opustoszała. Znowu, tym razem z siostrą Irką wyszli na balkon, by ponownie rozejrzeć się. Widocznie jeden z żołnierzy został jeszcze w ogrodzie, bo stamtąd padł strzał. Kula przeleciała między głowami rodzeństwa, odłupując kawał tynku ze ściany domu. Znowu trzeba było dać nura w głąb mieszkania.
Choć działania frontowe trwały krótko, można było nie doczekać pokoju. Tego dnia, a było to 24 lipca 1944 roku, część oddziałów AK ujawniało się i zajmowało różne budynki w mieście. Opanowany został najwyższy we Lwowie budynek, gmach Szprechera na ulicy Akademickiej. Na jego szczycie żołnierze zawiesili oprócz flagi polskiej także chorągwie radziecką, amerykańską i angielską. Zajęto też budynek szkoły Marii Magdaleny na Potockiego, szkoły im. Żółkiewskiego na ulicy Zadwórzańskiej, politechnikę, na frontonie której umieszczono flagi polską i radziecką. Tak dobrze znany Ewie gmach Starego Uniwersytetu na ulicy Św. Mikołaja zajęty został przez oddziały żandarmerii, wywiadu i kontrwywiadu pod dowództwem Miecia Borodeja (pisze o tym S. Pempel w swej książce "ZWZ-AK we Lwowie 1939-1945".
25-go lipca trwały nadal ciężkie walki. Pod wieczór rozeszła się po Lwowie wieść, że ukraińska dywizja SS Galizien na zachodnich przedmieściach morduje Polaków. Powstała panika. Ludzie, omijając śródmieście, gdzie toczyły się walki, uciekali w stronę Łyczakowa i Pasiek. Część z nich, znalazłszy się na szosie Zielonej, nocowała na polach. Rano niemiecki ostrzał artyleryjski spowodował wiele ofiar wśród uciekinierów.
Żołnierze AK toczyli ciężkie walki we wsiach pod Lwowem z Niemcami i wspomagającymi ich Ukraińcami – Banderowcami. Znaczącą rolę odegrał w nich serbski partyzant, kapitan Michał Dragan Sotirović. Walki te w dużym stopniu przyczyniły się do opanowania miasta. 27 lipca Lwów przejęty został przez władze sowieckie. 31 lipca rano wyżsi oficerowie, z komendantem Obszaru generałem Filipkowskim odlecieli do Żytomierza samolotem na spotkanie z generałem Żymierskim, dowódcą Armii Polskiej na terenie Rosji. Wieczorem tego dnia wezwani zostali do sowieckiego generała Iwanowa na odprawę pozostali oficerowie. Stawił się również Miecio Borodej. Wszystkich podstępnie aresztowano. Tych, co polecieli do Żytomierza – także. Borodej skazany został na 20 lat łagru. Pracował w obozach na Kołymie. Stracił tam jedno oko i ciężko zachorował na płuca. Do Polski przyjechał w 1955 roku.
Ofiarność akowców okazała się daremna. Rozpoczęła się ponownie sowiecka okupacja Lwowa