wtorek, 30 marca 2010


 HISTORIE ZWYKŁE I NIEZWYKŁE
 ALE ZAWSZE PRAWDZIWE

Przeczucie
Około połowy kwietnia 1940 roku Sowieci wywieźli ze Lwowa wielu ludzi. Los ten spotkał także żonę aresztowanego wcześniej pułkownika Ludwika Klotzka Ewę wraz z synem Jerzym i córką Joanną (Jasią), moją przyjaciółką. Po pewnym czasie zaczęły przychodzić od wywiezionych listy i wtedy można im było trochę pomóc. Robiło się paczki i wysyłało na podane adresy. Pisaliśmy też listy. Niestety! Nie wszystkie paczki i listy docierały, a niektóre były otwarte, uszkodzone i częściowo ograbione. Pewnego czerwcowego dnia 1940 roku szłam ulicą Tarnowskiego w górę i nagle ze zdumieniem zobaczyłam idącą przed sobą Jaśkę. Czy to możliwe? Wzrost, chód, fryzura były identyczne. Podbiegłam do idącej przede mną osoby i zawołałam: Jasiu! Dziewczyna obróciła się, ale niestety nie była to moja przyjaciółka. Gdy wróciłam do domu, zobaczyłam na biurku list od Jasi. Przytaczam go w całości.

Semipałatyńsk, 4.6.1940 r. Żana-Semej Kirpicznyj zawod nr.2
Droga Ewuś!
Śniło mi się, że byłam u Ciebie w domu. Witaliście mnie wszyscy bardzo serdecznie. Ja opowiadałam o wszystkim, szczęśliwa, że to nareszcie się skończyło. Ale to był tylko sen! Kiedy się obudziłam opowiedziałam to Mamusi i twierdziłam stanowczo, że dostanę od Ciebie list. Czekałam cały dzień, a listonosz jak na złość przyszedł dopiero o 10-tej wieczorem. Ale przeczucie mnie nie zmyliło, list był. Nie masz pojęcia ile sprawiłaś mi nim radości. Ile było przy czytaniu łez! List przechodził z rąk do rąk. Pytasz mnie, jakie warunki życia. Takie, o jakich nawet w strasznych cudnych snach nie marzyłam. 46 osób w baraku składającym się z jednej izby (zwanej pokojem) i z kuchni. Towarzystwo od 5-cio miesięcznego dziecka do 84-letniej staruszki. W naszym baraku dość młodzieży. Śpimy na podłodze marząc o słomie i porządnym wyciągnięciu się. Kiedy na dworze wicher to i w baraku hula wiatr, że nie można nic robić.  Jak deszcz, to kapie nam z sufitu na głowę, a jak upał, to już naprawdę nie można sobie znaleźć miejsca, już jest clou wszystkiego. – A teraz przejdę do krajobrazu. Poza małymi skrawkami ziemi zajętymi przez cegielnię, lub skromne zabudowania tutejszej ludności, jak okiem sięgnąć piaski i step. Ani jednego drzewka! Przyziemna trawa sucha, całkowicie spalona przez słońce. W mieście, małe miejsca ( nie wiem nawet jak je nazwać) gdzie trochę zieleni i chłodu, nazywają je tu parkiem. Gdzie niegdzie chodniki, a poza tym piach. Wogóle miasto tak śliczne jak nasz Pacanów! Naprzeciw naszego baraku w odległości jakich 30-tu metrów powierzchnia ziemi podnosi się o jakie 3m. Tam to naprawdę jak okiem sięgnąć step – tylko na widnokręgu wznoszą się dumne szczyty gór Ałtajskich. O 1km. od przeciwnej strony domu ciągnie się rzeka Irtysz. Po prawej stronie baraku małe zabudowania, jeden dom, w którym mieszkają nasi rodacy (Zosia Zalewska). A dalej step. Po lewej stronie droga do motorówki (3km.), którą przejeżdża się na drugą stronę Irtyszu do Semipałatyńska. Po obydwu stronach drogi na piaskach ciągną się ubogie lepianki kazackie i kirgizkie. Od czasu do czasu suną karawany, ale wielbłądy nie takie jak u nas. Brzydsze, takie chude i smutne. Mówią, że kobiety są zmienne, a ja twierdzę, że w porównaniu z tutejszą pogodą to nie. Straszne upały, duchota, zimno, burze piaskowe, deszcze, wichry, grad (czasem wielkości laskowych orzechów) dają się nam we znaki. – Aprowizacja- unter Hund. Chleba tyle ile mimozy w Twoim ogrodzie. Ziemniaki to unikat. Najłatwiej o mleko(1l-2,50r. tymczasowo) i jaja (7-10r.) Ale wszystko można by przetrwać, gdyby nie ta straszna tęsknota. Czasem nie, nie czasem, ale co wieczora patrzymy w niebo i mówimy. To samo niebo, te same gwiazdy i księżyc, a jednak nie to samo. Nasz Lwów tak daleko! Pomyśl Ewuś! Tysiące kilometrów nas dzieli. To właśnie jest takie straszne! Co u Ciebie słychać? Pisz dużo i często. To nam przynosi ulgę. Dziękuję Ci za to, że myślisz o mnie. I wierz, że nasza każda myśl jest wysłana do Was tam do Lwowa, i że nasz pobyt tu jest jedną wielką tęsknotą za Lwowem! Pa, do zobaczenia. Całuję Cię mocno - Jaśka
Ucałowania rączek dla Mamusi, a serdeczne pozdrowienia dla Ojca, Braci i całego Lwowa (wyłączam B.) Pozdrowienia dla Ciebie od Zosi Zalewskiej i Danki Dziedzic. Mnie klimat ten nie służy. Czuję się niedobrze. I tęsknię okropnie.
Ten słaby kontakt z wywiezionymi nie trwał długo, bo w czerwcu 1941roku rozpoczęła się wojna niemiecko-sowiecka. Matka Jasi umarła w Kazachstanie, a ona i jej brat wydostali się z Rosji z armią Andersa. Wiem, że Jaśka wyszła za mąż za Polaka, dentystę i mieszkała w Szkocji. Nie miała dzieci. Gdy piszę te słowa, już nie żyje.

Siostra naszego Ojca
Siostra naszego Ojca Karolina, nazywana w rodzinie Lolą, wyszła bardzo młodo za mąż za Kazimierza Strzetelskiego. Mama opowiadała mi o wakacjach, jakie rodzice spędzali na długo przed moim urodzeniem u wujostwa Strzetelskich. Mąż cioci Loli był leśniczym w Kałuszu, podkarpackiej miejscowości w Karpatach Wschodnich. Wynajmował tam dla rodziny Fulińskich gajówkę pięknie położoną w górzystym lesie. Jędrek i Jacek niezwykle mile wspominali te wakacje. Wspaniałe spacery, obfitość grzybów, jagód, zwłaszcza malin podobały się chłopcom. Jędrek będąc bardzo inteligentnym dzieckiem obserwował z zainteresowaniem piękną przyrodę karpacką. Była tam wielka obfitość gatunków zwierząt, między innymi węży. Jędrek orientował się doskonale, które są jadowite, a które nie. Łapał nieszkodliwe zaskrońce i popisywał się przed okolicznymi chłopami i robotnikami leśnymi, jaki to z niego ,,czarodziej" Obwiązywał sobie szyję wężem i dumnie z nim kroczył, a chłopi żegnali się mówiąc: Hospody pomyłuj! hadyna! hadyna! (gadzina! gadzina!).
Kiedy byłam mała, wujek Kazik przyjeżdżał do nas czasem, być może załatwiać jakieś sprawy służbowe. Był dużym szpakowatym mężczyzną z wąsami i długą brodą. Pamiętam, że miał z nią sporo kłopotu podczas jedzenia zupy. Przytrzymywał ją jedną ręką, od czasu do czasu wycierając serwetką wąsy i brodę, na którą skapnęło parę kropel zupy. Malutką dziewczynkę, jaką byłam wtedy, dziwiło to i interesowało. Poza tym był przemiłym człowiekiem. Brał mnie na kolana i opowiadał śliczne bajki. Miał w tym zapewne wprawę, bo był ojcem licznego potomstwa.
Strzetelscy mieli następujące dzieci:
Marię
Kazimierę, zmarłą w wieku 12 lat
Juliusza, który jako student Politechniki Lwowskiej brał udział w spisie ludności w 1921roku i w czasie tych czynności został zamordowany przez Ukraińców.
Stanisławę
Bolesława, ożenionego z Ukrainką i mimo to zamordowanego w 1942 roku przez Ukraińców.
Helenę
Erazma, inżyniera leśnika, zamordowanego przez Ukraińców w 1944 roku w nadleśnictwie Dolina.
Czesława
Henryka, zamordowanego przez Ukraińców w 1944 roku pod Kałuszem.
Maria wyszła za mąż za Alojzego Kobyłeckiego, doktora praw i dyrektora Banku Polskiego. W czasie wojny Kobyłeccy z dwojgiem dzieci, Juliuszem i Marią Wiktorią, mieszkali u nas przez kilka tygodni. Nie znam przyczyny tego, ale przypuszczam, że uciekli przed Niemcami z Gdyni, gdzie Kobyłecki był dyrektorem banku. Po wojnie mieszkali w Krakowie. Mieli tu dom na Woli Justowskiej.  
Ercia znałam bardzo dobrze, gdyż mieszkał z nami, gdy studiował na wydziale leśnictwa  Politechniki Lwowskiej. Ukończył studia i pracował w nadleśnictwie Dolina w Karpatach Wschodnich. Tam spotkała go śmierć z rąk  Ukraińców.
Czesio i Henio bywali u nas w domu w różnych okresach. Czesio studiował weterynarię i szybko ożenił się, jeszcze w czasie studiów. Był potem weterynarzem wojskowym i pułkownikiem WP. Po wojnie mieszkał z żoną i pięciorgiem dzieci w Krakowie. Henio zginął z rąk Ukraińców w czasie wojny.

Benedykt Fuliński z synem Jackiem i Czesiem Strzetelskim (na plecach)

Ciocia Lola była drobną, szczupłą kobietą. Miała prawdopodobnie niebieskie oczy, choć trudno to było stwierdzić, bo mrużyła je z powodu krótkowzroczności. Było to dziwne, bo nasz Tato miał doskonały wzrok i nie używał okularów do śmierci. Zwracały uwagę jej ręce - niezwykle wąskie, z długimi, cienkimi palcami. Te ręce, to była wspólna cecha rodzeństwa – mego Ojca i jego siostry.  Tę cechę uwypuklił ( jak często u niego karykaturalnie) Sichulski na portrecie Ojca. Ciocia Lola przyjeżdżała do nas przeważnie ze swą kilkunastoletnią córką Helą, blondynką ze złotym grubym warkoczem i lazurowo-niebieskimi oczyma. Te piękne oczy były jednak zagrożone ślepotą. Ciocia szukała u specjalistów lwowskich ratunku dla swej córki. I prawdopodobnie udało się. Nie wiem tego dokładnie, ale chyba uniknęła kalectwa. Pamiętam, że ilekroć przyjeżdżała do nas ciocia Lola, wspominała swą dawno zmarłą 12-letnią córkę Kazię. Mówiła ile by to teraz miała lat, wyciągała chusteczkę z kieszeni i ocierała łzy.
Oboje Strzetelscy zmarli w czasie wojny w 1940 roku w swoim domu w Kałuszu. Na szczęście nie doczekali tragicznej śmierci swoich trzech synów: Bolka, Ercia i Henia.

Niezwykłe zdarzenie
Jadalnia była obszernym pokojem. W jednym rogu stał piec centralnego ogrzewania promieniujący w zimie miłym ciepłem. Gdy byłam małą dziewczynką, pod lewym oknem stało biureczko Wojtka. Stanowiło ono dla mnie zawsze obiekt zainteresowania. Czasem leżał na blacie oberwany guzik, to znów jakiś gwoździk lub kawałeczek kolorowej złamanej kredki. Te drobiazgi gromadzone były przeze mnie w pudełku jako,,skarb". Prawe okno było dostępne, gdyż w lecie pełniło dla dzieci funkcję wyjścia do ogrodu. W jego pobliżu przy ścianie stało biurko Jacka. Był to staroświecki mebel ozdobiony wąską półeczką na kolumienkach. Jacek trzymał na niej narzędzia do majsterkowania, jako że ten mój brat był domowym ,,majsterklepką". Znajdowały się tam też kałamarze, pojemnik z ołówkami,  piórami i gumkami. Wśród tych przeróżnych drobiazgów, z lewej strony, stała brązowa, graniasta, bardzo ładna flaszka. Do czego służyła ona Jackowi – nie wiem.



W jadalni. Od lewej: Ewa, Jacek, Wojtek, Mama

Pewnego dnia, a było to z początkiem lutego 1931 roku, właśnie wszyscy zeszli się do obiadu w jadalni. Aniela wniosła wazę i Mama zaczęła nalewać zupę każdemu do talerza. I nagle rozległ się silny huk i brzęk. Brązowa flaszka spadła z półki na podłogę i rozbiła się na kilkanaście kawałków. Mama opuściła chochlę do wazy i powiedziała: - umarła moja Matka! Rozmowy przy stole ucichły. Jacek tylko wziął śmieciarkę, szczotkę i zaczął usuwać szkło z podłogi mrucząc pod nosem: - pewnie to chłopcy albo Ewa przesunęli flaszkę na brzeg i dlatego spadła.
Minęły może dwie godziny, gdy przyszła z górnego mieszkania pani Pietruska mówiąc, że jest pilny telefon do Mamy. Telefonu nie było u nas w domu, tylko u lokatorów. Dzwoniła z Warszawy ciocia Ola Kuczyńska, że przed dwoma godzinami umarła babcia Wanda Hauserowa. Upłynęły lata, a to niezwykłe wydarzenie staje mi przed oczyma, jakby to było wczoraj.

,,Kordła" się na mnie trzęsła
Wojtek sypiał na kanapce w jadalni. Była letnia noc. Może dzieci nie zamknęły dokładnie okna, przez które przeskakiwały do ogrodu, lub złodzieje wyważyli je, czy rozbili szybę – tego nie pamiętam. Dość, że wtargnęli do pokoju. Musieli zachowywać się niezbyt cicho, bo mały Wojtek obudził się. Zobaczywszy w świetle księżyca sylwetki dwóch drabów przestraszył się i przykrył z głową starając się prawie nie oddychać. Na szczęście w pokoju na górze Jacek do późna przygotowywał się do jakiejś klasówki. Był już w klasie przedmaturalnej, a wymagania w gimnazjach przedwojennych były bardzo wysokie. Usłyszał podejrzany hałas na dole i zaczął schodzić po schodkach. Wtedy złodzieje uciekli. Czy coś ukradli – nie przypominam sobie, ale pamiętam, jak Wojtek opowiadał o tym zdarzeniu. Opisywał złodziei jako olbrzymów i mówił, że gdy chodzili po pokoju to ,,kordła" się na nim trzęsła. Nikt jednak nie miał do niego pretensji, że nie zrobił alarmu. Był przecież małym chłopcem, a może nawet odezwanie się jego byłoby niebezpieczne.
Inna przygoda ze złodziejem przytrafiła się naszej Mamie. Zaistniał w niej element niezwykłości. Reprezentacyjne drzwi do mieszkania znajdowały się na górze. Prowadziło do nich od bramy kilka schodków. Za drzwiami był przedpokój z wielką szafą w ścianie. Tam trzymało się w lecie ubrania zimowe. Może służąca Chwistków nie zamknęła bramy wychodząc tylko na chwilę do sklepiku, może została otwarta wytrychem. Złodziej drzwi wejściowe do mieszkania też jakoś sobie otworzył. Wszedł do przedpokoju i wyjął z szafy futro. Mama usłyszała skrzyp otwieranej szafy i weszła do przedpokoju. Złodziej błyskawicznie wyskoczył przez drzwi i bramę i zaczął uciekać trzymając w ręku skradziony płaszcz. Mama zaczęła biec za nim (była wtedy jeszcze młoda). Goniąc złodzieja wołała: - zostaw futro draniu!, zostaw futro! I stała się rzecz niezwykła. Większy od Mamy prawie dwukrotnie drab opuścił zdobycz na ziemię. Biedna, zdyszana Mama podniosła futro i za chwilę wisiało znowu w szafie.
Wydarzenie to komentowane było szeroko w rodzinie. Wszyscy podziwiali odwagę Mamy, która skonfrontowała się z być może niebezpiecznym osobnikiem i wygrała.
Inna historia  z włamywaczem przytrafiła się, gdy byłam nieco starsza. W domu często dokonywano przemeblowań, w nadziei, często płonnej, że te zmiany będą dla wszystkich korzystne. W wyniku tych działań pewnego lata sypiałam w salonie. Raz w letnią noc obudził mnie szmer w pokoju. Otworzyłam oczy i zobaczyłam na tle okna sylwetkę Ojca skradającego się do drzwi balkonowych. Za nimi widoczna była ciemna postać manipulująca coś przy zamku.  U sufitu tarasu wisiała lampa, której kontakt znajdował się na ścianie wewnątrz pokoju. Często korzystano w lecie z tego zewnętrznego oświetlenia, gdyż w upalne wieczory można było siedząc na balkonie czytać książkę, czy gazetę na powietrzu. Ojciec powoli i cicho zbliżał się do drzwi. I nagle przekręcił kontakt i rozbłysło światło na tarasie.Na twarzy złodzieja pojawiło się zdumienie i przerażenie. Odwrócił się i zeskoczył do ogrodu. Tato zaniepokoił się nawet, czy czegoś sobie nie złamał, ale przebiegł przez grządki tratując wszystko po drodze i zniknął. Rano stwierdziliśmy tylko, że podeptał kwiaty na klombie. A z tymi kwiatami i złodziejami to był prawdziwy kłopot. Płot od strony ulicy Sierakowskiego był niski i łatwo było go sforsować. Złodzieje zwiedzieli się, że u nas są piękne, oryginalne rośliny. Ojciec zdobywał różne rzadkie odmiany w ogrodzie botanicznym i sadził je w naszym ogrodzie. Dopiero Mama, przypadkiem zresztą, zakończyła tę prawdziwą plagę kradzieży. Wynajęła bowiem mieszkanko na parterze (to zajmowane w czasie wojny przez Miecia Borodeja) pewnemu tajniakowi. Działał on na złodziei jak ,,strach" na wróble. Widocznie ,,zawodowcy" znali go i czuli przed nim respekt.







1 komentarz:

  1. Pani Ewo,
    Dziękuję bardzo za wspaniały blog. Czytam z zapartym tchem. Dziękuję też za wspomnienia o moim pradziadku Kazimierzu i Karolinie Fulińskiej. Szkoda tylko, że nie zachowały się żadne jej zdjęcia.
    Pozdrawiam serdecznie i składam najlepsze życzenia na Święta Wielkanocne.
    Piotr Strzetelski

    OdpowiedzUsuń