piątek, 31 grudnia 2010

Szczęśliwego Nowego Roku

Kończy się ten trudny, dramatyczny rok. Mam nadzieję, że limit nieszczęść, jakie spadły na nasz kraj, został wyczerpany. Przeżywaliśmy żal i żałobę po ofiarach katastrofy smoleńskiej. Obserwowaliśmy z niepokojem powtarzające się powodzie. To już za nami. Polska nieźle poradziła sobie z problemami, jakie ją dręczyły. Uniknęliśmy kryzysu, który dał się we znaki innym krajom. Nasz kraj rozwija się, a Polacy się bogacą. Istnieją jeszcze obszary biedy, ale są na szczęście ludzie, którzy chcą i potrafią pomóc potrzebującym. I to jest optymistyczne. Myślę, że przyszły rok będzie lepszy od obecnego.
Miłym czytelnikom mojego bloga życzę

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU


czwartek, 30 grudnia 2010

 "Indochiny"

Po przybyciu ze Lwowa do PRLu musiałam rozstać się z ukochaną Mamą, braćmi i rozpocząć samodzielne życie. Nie było to łatwe dla bardzo młodej dziewczyny, jaką wtedy byłam. Z początku dręczyła mnie dotkliwa tęsknota, zwłaszcza za Mamą. Pociechą było spotkanie z Frankiem, który czekał na mnie w Gliwicach. Mieszkał tam ze swoją matką i już był studentem wydziału chemicznego Politechniki Śląskiej. Ja też zapisałam się na ten wydział gliwickiej uczelni. Przyjęto mnie na drugi semestr, zaliczając część przedmiotów z lwowskiej farmacji. Otrzymałam miejsce w domu akademickim przy ulicy Częstochowskiej oraz kartki żywnościowe na śniadania, obiady i kolacje w stołówce. Jedzenie było tylko odrobinę lepsze niż w Akademii Medycznej we Lwowie, lecz równie smrodliwe. Wszyscy studenci wtedy otrzymywali darmowe zakwaterowanie i wyżywienie. W zrujnowanym, powojennym kraju umożliwiało to jako taką egzystencję. Dostałam małe pomieszczenie w dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią, bez łazienki, z ustępem na półpiętrze. Z tym ostatnim był zawsze kłopot, zwłaszcza zimą, gdy zamarzał i trzeba było chodzić dobry kawał na uczelnię z fizjologicznymi potrzebami. Do mieszkania wchodziło się przez kuchnię. Potem był w amfiladzie większy pokój, a na końcu klitka przeznaczona dla mnie. Gdy weszłam do tego pomieszczenia, stanęłam przy oknie, jak zwykłam była to czynić w moim pokoju we Lwowie. Zobaczyłam podwórko wyłożone koślawymi kostkami z wielkimi betonowymi zbiornikami na śmiecie w jednym rogu. Otoczone ono było z czterech stron czteropiętrowym blokiem z czerwono-czarnej (pewnie od śląskiego powietrza) cegły. Ani skrawka zieleni! Odczułam niemal fizyczny ból na wspomnienie widoku bujnej zieleni ogrodu, parków i wzgórz z mojego lwowskiego pokoju. Między moją klitką, a pozostałą częścią mieszkania, nie było drzwi. Potem zawiesiłam tam jakąś kotarę, aby zachować choć odrobinę intymności. Niestety, nie tłumiła ona żadnych głosów z sąsiedniego pokoju, co mocno utrudniało skupienie się na nauce. A sąsiedztwo nie było łatwe. Zamieszkałam z dwiema sympatycznymi studentkami. Jedna z nich Wanda studiowała wraz ze mną chemię. Później przylgnęło do niej na wydziale dość złośliwe przezwisko "Bajadera", bo miała bardzo czarne, duże (moim zdaniem ładne) oczy i malowała usta jaskrawo czerwoną kredką. Druga, Hania, studiowała budownictwo. Ta ostatnia, miła i ładna dziewczyna, była warszawianką i uczestniczką Powstania Warszawskiego. Miała narzeczonego, który kulał, bo w czasie powstania szrapnel oderwał mu piętę. Był studentem tego samego wydziału i przesiadywał całymi dniami w pokoju. Razem robili rysunki techniczne. Póki rozmawiali ze sobą, to pół biedy, ale jak Hania zaczynała śpiewać umilając sobie żmudne kreślenie, to już "nie daj Boże"! Fałszując śpiewała głośno ciągle te same powstańcze piosenki: "Rozszumiały się wierzby płaczące", "Serce w plecaku", "Hej chłopcy bagnet na broń". Podobały mi się one, ale dalibóg nie w jej wykonaniu!
Uczenie się w domu akademickim, w pokoiku bez drzwi, było naprawdę trudne. Po pewnym czasie udało mi się przenieść do innego, trochę lepszego mieszkania. Trzy koleżanki, z którymi zamieszkałam, były z tego samego roku chemii, co sprzyjało wspólnej nauce. Z tą przeprowadzką łączy się przykra przygoda. W poprzednim pokoju miałam łóżko żelazne, a tym razem wstawili mi poniemieckie, drewniane. Okazało się, że siedziała w nim niezliczona ilość wygłodzonych pluskiew, które oczywiście rzuciły się na mnie. Słyszałam gdzieś powiedzenie: "Wojny przemijają, a robale pozostają". Przeżyłam wtedy kilka strasznych nocy. Pierwszą przesiedziałam w krześle. Następnego dnia kupiłam naftę i zmyłam nią całe łóżko wlewając trochę płynu do licznych szpar. Namordowałam się też tych obrzydliwych stworzeń co niemiara. Śmierdziało straszliwie. Trochę pomogło, ale całą operację musiałam powtarzać przez kilka następnych dni. Na szczęście było to w czasie wakacji letnich i moje współlokatorki jeszcze nie przyjechały.
W nowym mieszkaniu nie miałam już pokoju tylko dla siebie, lecz dzieliłam go ze  spokojną i małomówną koleżanką Lubą. Drugie pomieszczenie zajmowały miłe dziewczyny, Marysia i Lela, z którymi bardzo się zaprzyjaźniłam. Lela miała akordeon i chętnie nam na nim przygrywała. W wolnych chwilach ładnie rysowała i malowała. Zrobiła nawet węglem mój portret, który niestety gdzieś zapodziałam. Życie akademickie miało swoje złe i dobre strony. Politechnika Gliwicka raz na jakiś czas kupowała bilety na przedstawienia w Operze Bytomskiej. Rozprowadzała je wśród studentów po bardzo niskiej cenie. Specjalny tramwaj zawoził nas za darmo na spektakl i przywoził z powrotem. To były doskonałe przedstawienia, bo w powojennej Polsce Opera Śląska była najlepsza w kraju. Występowali tak wybitni śpiewacy, jak Kostrzewska, Paprocki, Hiolski, Majak i wielu innych. Grała też świetna orkiestra, śpiewał doskonały chór. Tańczył też wspaniały balet. Jednym słowem, było czego słuchać i na co patrzeć. Osładzało mi to trochę smutek po utraconych codziennych chwilach spędzanych we Lwowie przy fortepianie. Ten ostatni, nie mając mieszkania, musieliśmy zostawić na przechowanie u znajomych w Krakowie.
W 1947 roku postanowiliśmy z Frankiem pobrać się. Nie mieliśmy oczywiście mieszkania. Poszłam do administracji domów akademickich i tam otrzymałam klucze do pokoju z kuchnią na tak zwanych "Indochinach". Nazwę tę wymyślili oczywiście studenci, którzy tam mieszkali. Była to dzielnica peryferyjna, odległa od politechniki. Początkowo wieczorami bywało tam niebezpiecznie, więc studenci chodzili grupami, a chłopcy zaopatrzeni byli w grube lagi, aby bronić się przed agresywnymi wyrostkami.
Parterowe, malutkie mieszkanko składające się z pokoju, kuchni, przedpokoju z ustępem, ale bez łazienki, znajdowało się przy ulicy Maksymiliana Gierymskiego. Pewną zaletą było to, że po drugiej stronie drogi rozciągał się łan zboża, a nie rząd innych domów. Na tym osiedlu mieszkały rodziny studenckie, małżeństwa, czasem nawet z dziećmi. W jednym z pobliskich domów mieszkała z matką i bratem Kazia Rutkowska, moja szkolna  koleżanka ,która także studiowała chemię. Tak więc okruch Lwowa znalazł się na "Indochinach".
  Łąka przed pierwszym wspólnym mieszkaniem na "Indochinach"       

środa, 29 grudnia 2010

 Nima jak Lwów

Przeglądając rodzinne papiery natknęłam się na szkice przysłane przed laty przez mego brata Jacka. Przedstawiają one architekturę Lwowa i nasz dom na Górce Jacka od strony ulicy Tarnowskiego i od ogrodu. Jak zwykle bywa w takich okolicznościach, napłynęła fala wspomnień. Z zakamarków pamięci wyłoniły się lwowskie piosenki. Kilka z nich wygrałam sobie na pianinie i zapisałam w komputerze. I wtedy przyszedł mi pomysł do głowy, aby z tych rysunków i melodii stworzyć wideo. Jak pomyślałam, tak zrobiłam.  Oto ono.




 

sobota, 11 grudnia 2010

 Millefiori

Nazwa millefiori pochodzi z włoskiego. "Mille" znaczy tysiąc i "fiori" kwiaty, a więc "tysiąc kwiatów". Jest to technika otrzymywania szkła artystycznego o wzorze kwiatowym. Od XVIII wieku do dziś wykonuje się tą metodą w Wenecji różne przedmioty ze szkła oraz biżuterię. W XIX wieku stosowano millefiori także w Szklarskiej Porębie.
Pewnego razu obejrzałam w internecie "galerię" miłej mi osoby przedstawiającą interesujące i w moim odczuciu piękne twory amatorskiej sztuki. Jest to efektowna biżuteria oraz miski na owoce i wazony. Byłam ciekawa, jak te śliczne przedmioty zostały wykonane. I znalazłam odpowiedź w internecie.
Dawniej kobiety, aby wyżyć się artystycznie, miały do dyspozycji głównie igłę i nitkę. Wyszywały obrusy, robiły koronki. Teraz mogą posługiwać się różnymi technikami i tworzywami. Do nich należy zmodyfikowana millefiori stosująca modelinę w różnych kolorach. Z tego plastycznego materiału można tworzyć przeróżne wzory. Ich uroda zależy od inwencji twórcy. Takimi wzorkami można oklejać szklane talerze, dzbanki czy inne przedmioty. Wykonuje się też z nich ciekawą, barwną biżuterię. 

piątek, 10 grudnia 2010

 Wirtualne muzeum

Wczoraj odwiedziłam Muzeum Narodowe w Krakowie siedząc przed komputerem i popijając herbatkę. Za pomocą myszki wędrowałam po salach tego obiektu zatrzymując się przed interesującymi mnie eksponatami. Obejrzałam wiele pięknych obrazów. Powiększyłam je, aby przypatrzyć się im dokładnie. Przeczytałam informacje o malarzach oraz wyczerpującą charakterystykę ich twórczości na tle epoki, w której żyli. Wymienię tylko dwa z tych dzieł, których oglądanie zajęło mi sporo czasu. Pierwszy z nich to Konik Zwierzyniecki Hipolita Lipińskiego (1846 – 1884). Przedstawia pochód Lajkonika z dzielnicy Zwierzyniec na Rynek Główny w Krakowie. Drugi, to piękny obraz Jacka Malczewskiego (1854 – 1929) – Śmierć Ellenai. W Muzeum Narodowym jest wiele ciekawych rzeźb. Posługując się myszką można obracać je i oglądać z każdej strony. I tak przypatrzyłam się rzeźbie Piotra Michałowskiego (1800-1853) wykonanej w Paryżu, a przedstawiającej Napoleona na koniu. Obracając i powiększając ten eksponat można podziwiać kunszt artysty.
Pomysł stworzenia wirtualnego muzeum jest godny pochwały. Myślę, że szczególne znaczenie ma to dla ludzi niepełnosprawnych. Przyczyni się też na pewno do szerzenia wiedzy w polskich miasteczkach i wsiach. Brawo twórcy i realizatorzy tego pomysłu!
Ostatnio odbywa się w Muzeum Narodowym wystawa rzeźb norweskiego artysty Vigelanda. Przypomniałam sobie w związku z tym naszą wycieczkę do Norwegii sprzed wielu lat. Zwiedzając ten wyjątkowo pod względem krajobrazowym piękny kraj, wstąpiliśmy do Oslo. Tam w słynnym parku o nazwie Frognerparken oglądaliśmy niezwykłe rzeźby Vigelanda. Niestety, deszcz siąpił prawie cały czas. Mimo to zrobiłam parę zdjęć. Ostatnio te slajdy zeskanowałam. Jak to bywa ze starymi slajdami, straciły kolor i wyrazistość. Mimo to dwa z nich prezentuję.





poniedziałek, 6 grudnia 2010

 Więcej o rodzie Fulińskich

Mój pradziad Józef Fuliński był dwukrotnie żonaty. Pierwszą jego żoną była Salomea Skuratowska (moja prababcia). Mieli czworo dzieci:
Michalinę, Józefę, Sabinę i Karola Waleriana (mojego dziadka).
Po śmierci Salomei Skuratowskiej Józef Fuliński wszedł w związek małzeński z Heleną Grzybowiczówną. Mieli troje dzieci:
Alojzego, Hieronima Dominika oraz córkę Malwinę..
W ten sposób Józef Fuliński dał początek dwu liniom Fulińskich gałęzi wschodnio-małopolskiej. Starszej, spokrewnionej ze Skuratowskimi i młodszej, spokrewnionej z Grzybowiczami.
Hieronim Dominik ożenił się z Franciszką Łozicką (primo voto Zawrocką). Para ta miała trzy córki i trzech synów.
Alojzy ożenił się z Karoliną Knauer. Ich dzieci: Maria, Franciszka, Karol, Michał i Antoni.
Tego ostatniego oraz jego dwóch synów, Janusza i Zbigniewa, znałam przed wojną.
Pewne informacje o zachodnio-malopolskiej gałęzi rodu Fulińskich zawdzięczał mój ojciec Wawrzyńcowi Fulińskiemu z Żywca. Według jego relacji, w połowie XIX wieku żyło w Jordanowie dwóch braci: Józef Fuliński i drugi Fuliński (imienia nie znam). Z linii tego drugiego pochodził Jan Fuliński, inspektor szkolny w Myślenicach oraz Józef, ksiądz zamordowany przy ołtarzu w Ameryce.
Józef Fuliński był kuśnierzem i rolnikiem w Jordanowie. Miał on syna Wawrzyńca, również kuśnierza i rolnika. Ten był ojcem czterech córek i syna, także Wawrzyńca, który ożenił się z panną Oblatowiczówną. Małżeństwo to miało córkę Janinę, zamężną za Józefa Hylińskiego oraz syna, Mieczysława Franciszka Fulińskiego.   

czwartek, 2 grudnia 2010


 WAKACYJNE SPOTKANIE Z HISTORIĄ

Kilka wakacji spędziliśmy z moim bratem Stefanem, jego żoną Kazią i ich córką Joasią. W roku 1968 wędrowaliśmy razem dwoma samochodami, naszą Octavią i Stefana "honoratką" czyli Syrenką kupioną na kredyt. Swoje auto nazwał Stefan w ten humorystyczny sposób, bo posiadanie samochodu uchodziło w tych czasach za honor, a raty trzeba było spłacać, stąd ,,honoratka". Podróżowaliśmy po zachodnim pojezierzu i zajechaliśmy w końcu nad jezioro Bisyń. Znaleźliśmy śliczną polankę nad samym brzegiem i rozbiliśmy namioty. Jezioro miało niezwykle czystą, wręcz krystaliczną wodę, co sprzyjało częstym kąpielom w upalne dni. Miejsce uznane zostało za doskonałe i chcieliśmy zostać tam jak najdłużej. Jezioro miało kształt grubego zakrzywionego rogala i jedna jego odnoga była z biwaku niewidoczna. Woziliśmy ze sobą nadmuchiwany kajak i korciło nas, aby przekonać się, co wyłoni się za zakrętem. Któregoś dnia wsiadłam więc  z Adasiem do kajaku i popłynęliśmy w tamtym kierunku. Gdy zaczęliśmy skręcać, ku naszemu zdumieniu po przeciwnej stronie brzegu, na szczęście w znacznej odległości, ujrzeliśmy przedziwną budowlę, przypominającą znaną nam z telewizji wyrzutnię statków kosmicznych. Natychmiast zrezygnowaliśmy z kontynuowania wycieczki i zawróciliśmy do obozu. Wynikła obawa, że znajdujemy się na terenie wojskowym. Po naradzie zapadła decyzja, że mimo wszystko pozostaniemy na tej polance, gdyż nie byliśmy widoczni z miejsca wyrzutni. Jeszcze tej nocy obudziły nas silne huki, jakby wybuchy. Równocześnie nad naszymi głowami co chwila przelatywały samoloty odrzutowe. Gdy następnej nocy ryk ich silników nie ustał, postanowiliśmy opuścić to piękne miejsce. Po wyjeździe z lasu na drogę zauważyliśmy dużą ilość pojazdów wojskowych i czołgów. Z wielkim trudem i powoli przemieszczaliśmy się dalej. Zmęczenie tym wszystkim zmusiło nas do zatrzymania się nad pierwszym napotkanym jeziorem i tam przenocowaliśmy. Stefan miał zwyczaj wczesnym rankiem, kiedy prawie wszyscy jeszcze spali, popływać kajakiem. Zabierał ze sobą małe radio tranzystorowe, aby posłuchać wiadomości. Tego ranka, gdy w obozie była już krzątanina, jeszcze przy brzegu, zawołał do nas: w Czechosłowacji jest interwencja. Wojska Układu Warszawskiego, w skład których wchodziła armia polska, wkroczyły do Czechoslowacji, aby zatrzymać i cofnąć reformy demokratyczne przeprowadzane w tym kraju. I tak staliśmy się niemal świadkami naocznymi i "nausznymi" tego historycznego wydarzenia.



poniedziałek, 29 listopada 2010

POLSKA JEST TAKA PIĘKNA

W pewnym okresie spędzaliśmy wakacje nad polskimi jeziorami rozkoszując się ich urokiem. Zazwyczaj jeździliśmy samochodem po różnych pojezierzach od jednego akwenu do drugiego, zwiedzając okolice i szukając miejsca na nocleg, aby następnego dnia, lub gdy krajobraz wydał nam się szczególnie piękny, po nieco dłuższym pobycie, wyruszać w dalszą drogę. Jednego roku spędzaliśmy we dwójkę z Frankiem lato w Borach Tucholskich. Natrafiliśmy tam na zespół malowniczych jezior. Nad jednym z nich, Czarnem, zatrzymaliśmy się na kilka dni. Kąpiele, dalekie wycieczki w nadmuchiwanym kajaku, a także wędrówki po licznych drogach i ścieżkach Borów Tucholskich wypełniały nam czas. Obfitość borówek, malin i grzybów stanowiła dodatkową atrakcję. W końcu przyszedł czas aby zmienić miejsce, więc zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy nieznaną nam jeszcze drogą przez las w kierunku asfaltowej szosy. Po niedługim czasie wyłoniło się prześwitujące między drzewami jeziorko. Na jego dość płaskim brzegu, rzadko zadrzewionym, głównie sosnami i brzozami, znajdowało się obozowisko z niewielką ilością namiotów. Między nimi biegała gromadka dzieci. Niektóre z nich były całkiem małe. Wiekowo odpowiadały naszym wnuczkom. I wtedy przyszedł nam do głowy pomysł, by przyjechać tu z nimi. Następnego lata zjawiliśmy się znowu nad Tuszynkiem (bo tak nazywało się to jezioro). Przez kilka pięknych dni penetrowaliśmy okolicę i upewniliśmy się, że zaopatrzenie w wodę i żywność nie będzie trudne, gdyż w pobliżu było miasteczko Osiek, z kilkoma sklepami i dobrą studnią. Następnych wakacji wyjechaliśmy z Krakowa w gronie zwiększonym o Dorotkę i jej dwie córeczki, Oleńkę i Asię. Tę dość daleką podróż odbyliśmy w dwu etapach, nocując po drodze nad jeziorem Licheńskim obok Sanktuarium Maryjnego. Nie było tam jeszcze ogromnej bazyliki (która została wybudowana znacznie później) lecz skromny, dość ładny kościół i klasztor Marianów.
Dla Franka i dla mnie Tuszynek był to już "stary znajomy", ale dla Dorotki i dziewczynek stanowił zagadkę. Na terenie przeznaczonym na biwak rozmieszczone były gdzie niegdzie stoły z ławkami. Przy jednym z nich rozbiliśmy z Dorotką namiot, w którym zamieszkały trzy "nasze skarby". My, rodzice, spaliśmy w samochodzie, gdzie było wygodnie, cicho i sucho. Jeszcze poprzedniego roku zauważyliśmy tu małżeństwo z małym synkiem. Rodzinka ta rezydowała w przyczepie z dużym namiotem. Rafałek, bo tak nazywał się chłopczyk, chodził nad brzeg jeziora potykając się często o wystające korzenie. Dzielnie jednak podnosił się i kroczył z poważną miną dalej. Teraz, posiadacze przyczepy i starszego o rok synka, gospodarowali już na polu biwakowym. Z początku dziewczynki obserwowały chłopczyka z zainteresowaniem, ale też z nieufnością. Po pewnym czasie jednak nastąpiło zawarcie znajomości, a potem nawet powstała zażyłość. Ta wakacyjna przyjaźń, polegająca na wspólnych zabawach na biwaku, trwała przez kilka lat. Bez żadnego kontaktu w ciągu roku i umawiania się, obie rodziny zjawiały się w lecie nad Tuszynkiem mniej więcej w tym samym czasie. Zawsze powitanie było entuzjastyczne, a pożegnanie z nutką melancholii i wyrażaną nadzieją na spotkanie w czasie następnych wakacji. W kolejnych latach przyjeżdżał swą przyczepą jeszcze brat ojca rodziny z żoną (o dziwo - siostrą mamy Rafała) i małym synkiem Kamilem. A jeszcze później zjawiła się w tej rodzinie malutka Iwonka, siostrzyczka Rafała. Oleńka z wielką przyjemnością pełniła wtedy rolę troskliwej opiekunki.
Wzdłuż pola biwakowego wiodła dość szeroka droga wysadzana brzozami do jeziora. Była prawdopodobnie przeznaczona dla straży pożarnej, na wypadek gdyby w lesie pojawił się ogień. Szczęśliwie, podczas wieloletnich wakacji w tym miejscu nic podobnego nie wydarzyło się. Ta droga z jednej strony miała dodatkowy rząd stołów i ław, które dzieciom przydawały się do zabawy. Kończyła się ona nad jeziorem, gdzie było miejsce do kąpieli, a także długi drewniany pomost wchodzący dość daleko do wody. Przeznaczony był pierwotnie dla rybaków, ale na szczęście w Tuszynku, prócz małych rybek, nie było innych godnych łowienia. Na tym pomoście dzieci lubiły siedzieć w słońcu i prowadzić ze sobą jakieś bliżej nieznane dorosłym, a ważne rozmowy.
Od tego miejsca na lewo ciągnęła się nad jeziorem ścieżka do tak zwanej ,,łazienki". Było to urocze piaszczyste miejsce, z jednej strony porośnięte średnio gęstą trzciną, w której można było się schować i dokładnie umyć, zwłaszcza  że nikt na ogół tam się nie zjawiał. Po drodze do tego miejsca, nad brzegiem, obserwowano pewną osobliwość.  Rosła tam bowiem rosiczka. Często przychodziło nam litować się nad biedną muszką złapaną w różowe macki tej żarłocznej acz pięknej roślinki.
Na miejscu namiotowym, z rzadka zadrzewionym, cień na przemian z jasnością przesuwały się w zależności od wędrówki słońca po niebie. Rano, gdy promienie ze wschodu nie oświetlały jeszcze stołów i ław, można było wyjść na leśną drogę za płotem, usiąść pod brzozą z książką w ręku i rozkoszować się łagodnym porannym ciepłem. Droga ta prowadziła do zagajników na zachód od naszego miejsca. Tam, w czerwcowe upalne wieczory (a przyjeżdżaliśmy zawsze z końcem tego miesiąca), odbywał się wspaniały spektakl. Trawy i zioła pokryte były zielonkawo migoczącymi światełkami "pań" świetlików, a nad nimi unosiły się roje światełek ich "wielbicieli". Gdy podziwialiśmy to zjawisko, w ciszę nocną wdzierał się przerażający głos, jakby złowieszczego "ducha puszczy". Krótkie, gniewne i donośne szczeknięcia nie tylko wzbudziły za pierwszym razem lęk u dzieci, ale i dorosłym przeszły ciarki po plecach. Dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że to koziołek oznajmiał, że nie życzy sobie naszej obecności na swoim terytorium.


 "Świetlikowa droga"

 Naprzeciw wejścia na pole namiotowe wiodła pod górę droga do lasu. Oświetlało ją słońce zachodnie przez długi czas, więc można było rozłożyć się tam na leżaku i z dala od hałasów biwaku oddawać się lekturze, ciesząc się szczególnym ciepłem tej pory dnia. Pod górką ktoś wykopywał niegdyś piasek. Na tym miejscu utworzyła się wielka piaskownica, gdzie chętnie bawiły się dzieci. Tworzone były tam tunele, przez które przejeżdżały pociągi-zabawki, wyrastały warowne zamki, a także inne wymyślne budowle.
W piękną pogodę najmilej było przebywać nad jeziorem późnym popołudniem. Czasem, gdy zachodzące słońce rzucało złoto-pomarańczowe i czerwone refleksy na wodę, ogarniał nas żal, że nie ma się pędzla i farb, aby utrwalić piękno tych chwil. Na szczęście mieliśmy aparat fotograficzny i udało mi się chwycić taki moment razem z dziewczynkami brodzącymi przy brzegu.
Tuszynek miał także swoistą muzykę. Rano budził nas śpiew ptaków w koronach drzew. Prócz licznych pierwiosnków, nieustannie "liczących monety" (jak określał ich "cierp, cierp" Adaś), wśród gałęzi uwijały się inne śpiewające ptaki. Przylatywał też wspaniale kolorowy dzięcioł. Nic nie robiąc sobie z krzątających się na dole ludzi, stukał pracowicie dziobem w wysokie pnie sosen. Podczas porannego mycia towarzyszyły nam metaliczne głosy łysek kręcących się wśród trzcin. Przypływały one z odległej części jeziora, gdy nikogo nie było na brzegu. Było ich sporo, więc te dźwięki przypominające uderzenie łyżki o dno metalowego talerza były dominujące. Od czasu do czasu powietrze przecinał głośny świst zmieszany z szumem. To para łabędzi przylatywała w odwiedziny z pobliskiego jeziora Czarnego, stałego miejsca ich pobytu. Lądowały ciężko z wielkim chlupotem, rozpryskując wodę na wszystkie strony. Podpływały pod brzeg, a dzieci dzieliły się wtedy z nimi swoim śniadaniem, rzucając im kawałki chleba. Ociągających się z podawaniem przysmaków ponaglały głośnym syczeniem. W południe, pośród trzcin, latały z suchym szelestem śliczne, przeważnie niebieskie lub zielone ważki. Przy kwitnących ziołach buczały trzmiele, brzęczały pszczoły, uwijały się piękne motyle i inne owady.
Przy drodze do Osieka stała budka z daszkiem. Pod nim można było w razie deszczu siedzieć przy stole, prowadzić rozmowy albo uczestniczyć w zabawach. Jednego roku, w rogu daszku zrobiły sobie gniazdo osy. Dzieci korciło, żeby obserwować ich wspaniałą budowlę podobną do balkonów kamienic Gaudiego w Barcelonie. Przyglądały się jej trochę ze strachem, ale i z podziwem. Na szczęście chmara os bzykała przy gnieździe nie atakując obserwatorów. Z innymi osami zdarzyła się jednak przykra przygoda. Było to podczas pierwszego pobytu Krysi i Jasia nad Tuszynkiem. Akurat cała czwórka wybrała się na borówki. Natrafiły na ukryte prawdopodobnie w ziemi gniazdo os lub pszczół, które błyskawicznie użądliły Asię i Jasia. Biedne maluchy przestraszyły się nie na żarty, ale mimo bólu były bardzo dzielne. Wyglądały przez kilka dni arcykomicznie. Jasiek z wielką gulą na czole, a Asia z opuchniętym okiem. Oboje wcale się tym nie przejmowali i w najlepsze brali udział w zabawie.
Wielką atrakcją tych wakacji były sensacyjne seriale opowiadane przez Dziadzia przed kolacją. Wymyślał je na długich spacerach po lesie. Od czasu do czasu słuchały też dzieci rodzinnych opowieści Babci.
Pod wieczór w koronach drzew odzywała się jęcząca komarza orkiestra. Towarzyszył jej wirujący taniec kąśliwych owadów. Mimo to, na polu biwakowym niewiele nam one dokuczały. Widocznie wypędzał je wietrzyk znad jeziora. Przed zmrokiem zakładaliśmy siatki na okna samochodowe, a namiot też był dobrze zabezpieczony przed komarami. Raz w nocy obudził mnie przerażający głos z głębi  boru. Zdawało mi się, że ktoś zgubił się w lesie i wzywa pomocy. Przez moment myślałam, że trzeba wstać i wyruszyć z latarkami na ratunek. Po chwili jednak przypomniałam sobie, że słyszałam już kiedyś ten nocny przejmujący głos. To odezwał się tajemniczy, żerujący nocą i nigdy niewidziany przez nas ptak – kszyk.
Od czasu do czasu zdarzały się przygody pogodowe. Najczęściej były to burze z grzmotami i wielkimi ulewami. Doświadczenie nauczyło nas, że namiot należy rozbić na nieco podwyższonym terenie, gdyż po silnym deszczu tworzyły się w niższych miejscach olbrzymie kałuże. Maluchy miały wtedy świetną zabawę. W gumowych kaloszach brodziły po nich rozpryskując błoto na wszystkie strony. Obserwowały też z zainteresowaniem, jak radzą sobie nieprzewidujący urlopowicze, którzy rozbili namioty pod małym wałem, odgradzającym jezioro od miejsca biwakowego. Bywało, że ich materace i rzeczy pływały w wodzie. Na szczęście po gwałtownej ulewie następował zazwyczaj słoneczny dzień i wszystko szybko wysychało. Raz jednak zdarzyła się przygoda bardzo groźna. Jeszcze w południe tego dnia była piękna pogoda, lecz w gorącym powietrzu przyroda jakby zastygła w oczekiwaniu czegoś niepokojącego. Wtem wietrzyk zaszumiał w nadbrzeżnych trzcinach i poruszyły się gałęzie drzew. Z łopotem skrzydeł zerwały się siedzące wśród nich ptaki. Podczas gdy nad wodą prażyło słońce, na zachodzie pojawiła się krawędź ołowianej chmury. I nagle zerwał się silny wiatr. Chmura zbliżała się z dużą szybkością. Z dala dochodziły najpierw dość ciche, a potem coraz głośniejsze grzmoty. Widząc, co się święci, wyszłam na chwilę do lasu "świetlikową drogą". Wiatr wzmagał się coraz bardziej. Szłam szybko z powrotem, gdy nagle huragan uderzył w ścianę lasu. Równocześnie zaczął padać gruby grad wielkości orzechów laskowych i waliły pioruny. Usłyszałam za sobą trzask łamanych gałęzi i ciężkie uderzenie o ziemię. To wicher wyrwał z korzeniami wielką sosnę, mniej więcej dwa metry za mną. Pędziłam co sił do auta. Franek siedział już w samochodzie. Dosia z Oleńką schowały się do namiotu., a mała Asia, nie wiem dlaczego, zatrzymała się w stojącym obok namiocie gospodarczym. Biedactwo, chcąc dołączyć do Mamy i Oli, przebiegła niewielką odległość między dwoma namiotami trzymając nad głową metalową tacę, którą chciała uchronić się przed uderzeniami lodowych kulek. Biedne uszka musiały znieść silne uderzenia gradu o metal, których ostry brzęk słychać było nawet w samochodzie. Burza minęła równie nagle, jak się pojawiła. Wyjście z samochodu czy namiotu stało się wtedy prawdziwym problemem. Cała ziemia pokryta była grubą warstwą gradu, w którym grzęzły stopy. W pierwszej chwili pomyślałam, że lód ten można by wykorzystać do trzymania w nim żywności, ale przy wysokiej temperaturze powietrza szybko topniał. Pozostało jedynie jakoś pozbyć się tego uciążliwego dywanika. Poszły w ruch łopatki i wiadra. Dzieci miały przy tym świetną zabawę. Zgarnialiśmy tę masę lodowych kulek do pojemników i wyrzucaliśmy do lasu. A tam istne pobojowisko. Przechodząca obok nas trąba powietrzna powaliła wiele drzew. "Świetlikowa droga" została zagrodzona przez leżące pnie brzóz i sosen. Trzeba uznać za wielkie szczęście, że huragan oszczędził nasze miejsce namiotowe.
Czasem zdarzały się męczące dni nieustannego deszczu. Dokuczał on szczególnie dorosłym, bo dzieciom w zabawie wcale nie przeszkadzał. Od czego bowiem była przyczepa rodziców Rafałka?.  Chłopiec miał mnóstwo gier, puzli i zabawek, więc przeczekanie tam złej pogody nie było trudne.
Jednego roku do naturalnej muzyki jeziornej dołączyła nowa. Pewnego dnia usłyszałam dobiegające z niezbyt odległej od nas innej przyczepy dźwięki przypominające fortepian. Nie było to radio, gdyż ktoś najwyraźniej ucząc się znanej piosenki przerywał grę i zaczynał od nowa. Potem do granej melodii dodawał jakiś akompaniament brzmiący jak orkiestra Zainteresowało mnie to. Wkrótce wszystko się wyjaśniło. Właściciel instrumentu wyszedł na zewnątrz, trzymając w jednej ręce kilkuoktawową klawiaturę. Widziałam podobne w telewizji podczas występów różnych zespołów rockowych, ale nie przypuszczałam, że można takie urządzenie zabrać ze sobą na pole namiotowe. Wkrótce właściciel instrumentu pokazał mi, jak się z nim obchodzić. Akurat w tym czasie uczyłam Oleńkę i Asię gry na fortepianie. Doszłam więc do wniosku, że taka klawiatura przydałaby się. Po powrocie do domu kupiłam naprzód mały, a potem większy "keyboard". Woziliśmy go odtąd zawsze na wakacje. Czasami Asia umilała nam pobyt swoim graniem. Przyjemnie było posłuchać fragmentu ,,Marsza tureckiego" Mozarta, walca ,"Fale Dunaju" Ivanovica, wesołą piosenkę włoską "Tiritomba" i innych "kawałków", które miała w pamięci.
W niektórych latach ( 1989, 1990, 1992, 1994, 1996 ) na krótko przyjeżdżał nad Tuszynek Adaś z Krysią i Jasiem. Pewnego roku przez kilka dni była też Ania. Raz Adaś przywiózł ze sobą nasz nadmuchiwany kajak. Dzieci pływały nim wtedy wzdłuż brzegu. Udało się też przewieźć łódkę samochodem nad Czarne, dzięki czemu mogły wodą zwiedzić to duże i piękne jezioro. Spotkały tam swoich starych znajomych, parę łabędzi.
Czwórka dzieci stanowiła organizacyjnie silną grupę, podejmującą realizację najrozmaitszych pomysłów. Na pagórku za polem biwakowym i drogą do Osieka rosło drzewo z konarami opadającymi do ziemi. Dzieci wykorzystały jego niezwykły kształt. Ściągały duże gałęzie z głębi lasu i opierały je o zwisające nisko konary. Utworzył się w ten sposób obszerny szałas, jakby kanadyjskiego trapera. Zrobiły w nim siedziska i chroniły się tam przed niewielkim deszczem.
Pewnego roku przyjechał Maciek z Wisem. Pies miał tam prawdziwy raj. Wybiegał się za wszystkie czasy goniąc za swoim panem, który uprawiał jogging po leśnych drogach. Oleńka uczyła  pieska pływać, choć umiał on to doskonale sam z siebie.
Ostatni nasz pobyt w Borach Tucholskich był w roku 1996. Miejsce nad Tuszynkiem traktowaliśmy zawsze jako pewne. Jechaliśmy więc jak do własnego domu nad jeziorem. Tego roku spotkała nas jednak przykra niespodzianka. Dojechawszy na miejsce zobaczyliśmy, że jest ono zaorane. Nietknięta pozostała jedynie droga do jeziora. Na drzewie wisiała tablica oznajmiająca o zakazie biwakowania i o przeniesieniu pola namiotowego nad Czarne. Zawiedzeni ruszyliśmy więc w jego kierunku. Nie ujechaliśmy wiele, gdy za drzewami zamajaczyła przyczepa rodziców Rafałka. Miejsce nie było najgorsze, ale wejście do jeziora bagniste, nieporównywalne z Tuszynkiem. Wkrótce dołączył do nas Adaś z Krysią i Jasiem. Wzdłuż biwaku biegła ślepo kończąca się droga leśna. Na niej dzieci ( z niektórymi dorosłymi, łącznie z dziadkiem) grały w piłkę nożną, badmintona, lub namiastkę siatkówki. Do kąpieli jednak trzeba było odbyć dość długą drogę nad Tuszynek.
Był to już nasz ostatni pobyt w tym pięknym zakątku Polski. Zakończyła się też wakacyjna przyjaźń z Rafałem, a Tuszynek pozostał już tylko w pamięci i w tej opowieści.

Krysia i Asia w kajaku
Ola i Asia stoją na rękach w wodzie






niedziela, 21 listopada 2010

 Zdawało się niemożliwe

Obejrzałam wczoraj w telewizji film o ratowaniu górników zasypanych w kopalni na pustyni Atakama. Przedstawiona została cała akcja ratunkowa. Wystąpił też jeden z górników. Poruszająco wspominał przeżycia swoje i towarzyszy tego przerażającego zdarzenia. Opowiadał, że za cały zapas żywności musiał starczyć im jeden tuńczyk. Na trzydziestu dwu mężczyzn! Najpierw każdy otrzymywał jedną łyżeczkę tego pożywienia na dwadzieścia cztery godziny, potem taką samą porcję na czterdzieści osiem godzin. Pili wodę ze zbiorników znajdujących się w maszynach. Ciekawe, że nie wyłonili z pośród siebie przywódcy. Podzielili się tylko na grupy, które miały wykonywać bieżące czynności. Ci górnicy są przykładem, jak ludzka solidarność pomaga przetrwać nawet najtrudniejsze chwile. Imponujące jest, że tam, na tej pustyni udało się dokonać rzeczy zdawałoby się niemożliwej. W dużym stopniu przyczyniły się do tego media nagłaśniając całą sprawę. Sposób uratowania górników świadczy o żelaznej woli, pomysłowości i umiejętności ludzi, którzy tego dokonali. Jest to jedno z najbardziej optymistycznych zdarzeń w tym roku. Czasem warto przyjrzeć się, jak inni rozwiązują trudności jak gdyby nie do pokonania.

środa, 17 listopada 2010

 Ród Daukszów

Ród to stary. Wywodzi się od bojarów litewskich. Znamienitym przedstawicielem tego nazwiska jest Mikołaj Dauksza, pisarz litewski z XVI wieku zwany często litewskim Mikołajem Rejem. Przetłumaczył on na język litewski Postyllę Jakuba Wujka i katechizm Jakuba Ladesmy. W Worcie na Litwie znajduje się jego pomnik. W XVIII wieku żył jezuita, Aleksander Władysław Dauksza, herbu Pierzchała. Był dwukrotnie prowincjałem zakonu jezuitów w Wilnie.
Moja babcia Wanda Hauserowa była z domu Daukszanką. Urodziła się w bardzo licznej rodzinie. Miała kilku braci i kilka sióstr. Rodzicami tej gromadki byli Adam Dauksza i Ewa (Ewelina) Track, właściciele majątków ziemskich Niebieszczany i Tarnawa. W sumie urodziło się tej parze szesnaścioro dzieci. A więc moja prababcia mogła porównać się do cesarzowej austriackiej Marii Teresy, która też urodziła szesnaścioro dzieci. Czworo z rodzeństwa babci: Józefa, Maria, Mieczysław(1) i Bronisława zmarło w dzieciństwie. Losy pozostałych potoczyły się bardzo różnie.
Dwaj bracia, Alfred i Mieczysław Daukszowie, wyemigrowali do Ameryki i słuch po nich zaginął.
Kazimierz Dauksza popełnił samobójstwo. Pozostawił troje dzieci.
Zygmunt Stanisław Dauksza ożenił się z Petronelą Karoliną, córką Wacława Kocha i Teresy Sobotów.  Mieli troje dzieci: Adama, Teresę i Ludwikę Antoninę.
Bolesław Dauksza ożenił się z Heleną Sałacką. Miał pięć córek: Wandę Przestrzelską, z drugiego małżeństwa Krąkowską. Miała córkę Krystynę Przestrzelską, Janinę, która zawarła związek małżeński z Andrzejem Domaradzkim. Z tego małżeństwa dwaj synowie: Ryszard i Bogusław, Józefę Dauksza -  zginęła w powstaniu warszawskim, Marię Hussakowską - miała syna Tadeusza i córkę Jolantę, Krystynę Górską żonę Bolesława. Miała córkę Danutę i synów Krzysztofa i Jana.
Adela Dauksza wyszła  za Stanisława Markiewicza. Miała czworo dzieci, lecz o ile wiadomo uchował się tylko Zygmunt Markiewicz.
Paulina Dauksza wyszła  za Aleksandra Fabińskiego. Miała synów : Józefa i Wiktora. Wiktor zginął w Legionach. Józef był Hallerczykiem. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości mieszkał w Warszawie.
Emilia (Ludmiła) Dauksza wyszła  za Jana Fedorowicza. Miała dwoje dzieci, które wcześnie zmarły.
Stanisława Dauksza w wieku ośmiu lat, po szkarlatynie, straciła słuch. Wyszła za Józefa Koturbę. Miała syna Kazimierza oraz córki Helenę i Nusię.
Helena Bronisława Dauksza wyszła za Zygmunta Fedorowicza Miała dzieci: Witolda, Włodzimierza i Danutę.
Danuta Dauksza.  Podobno była wyjątkowo urodziwa i  została aktorką. Niezamężna.
Wanda Kamila Dauksza (moja babcia) wyszła za Leopolda Hausera. Miała trzy córki: Marię, Olgę i Stefanię (moją mamę)
Ignacy i Ewa (Ewelina) Daukszowie dbali o należyte wychowanie i wykształcenie dzieci.
Moja babcia znała obce języki. Pięknie grała na fortepianie. Uzdolnienia muzyczne były cechą tej rodziny. Córka Bolesława Daukszy Janina Domaradzka przekazała swojej wnuczce wspomnienie niezwykłej umiejętności swego ojca. Potrafił gwizdem oddać skomplikowane utwory muzyczne.
Przeczytałam w internecie, że osób o nazwisku Dauksza jest obecnie w Polsce 316. Są rozsiane po całym kraju. Najwięcej jest ich w Łodzi, Poznaniu i Giżycku.

wtorek, 16 listopada 2010

 Świat jest mały 

I znowu przychodzi mi chwalić internet. Na drugim końcu Polski ktoś przeczytał mój blog i na podstawie treści w nim zawartych doszedł do wniosku, że mamy wspólnych antenatów. I już po raz drugi internet przyczynił się do odkrycia osób ze mną spokrewnionych, o których istnieniu nic nie wiedziałam. Nasuwa mi się nieodparcie myśl, że medium to zbliża ludzi. Wymieniając e-mailowo wiadomości o naszych dawno już nieżyjących przodkach, przywracamy ich jakby do życia w naszej pamięci. Zaczynają wychodzić na jaw ich talenty, umiejętności, poczucie humoru. Bo człowiek nie umiera, póki żyje pamięć o nim.
Dzięki internetowi rzeczywiście świat stał się mały.

sobota, 13 listopada 2010

 W Kondominium wesoła zabawa

Po wyrzuceniu dwóch dam dworu, niektórym rycerzom przestał podobać się pałac władcy. Boją się lub nie chcą sami wyprowadzić się z niego. Woleliby być wyrzuceni, podobnie jak miłe im panie. Wódz stwierdził jednak, że może zabraknąć niezbędnej załogi i nie chce postąpić zgodnie z ich życzeniem. Zapewne obmyśla surową karę za takie zachcianki swoich podwładnych. Na razie nic nikomu nie mówi. Rycerze starają się sprowokować wodza. Pokazują mu język, grają na nosie – a wódz milczy. Chwalą się, że mają żony i dzieci w nadziei, że władca obrazi się, uznając to za jakąś niecną aluzję, ponieważ on ich nie posiada. Mają nadzieję, że straci cierpliwość i wyrzuci ich z pałacu. On tymczasem nic nie robi! Rycerze zastanawiają się, jaką by tu jeszcze wymyślić zabawę dworską, którą władca uznałby za obraźliwą. Obrażalstwo bowiem jest najważniejszą cechą postawy tego wodza. Aby osiągnąć swój cel, jakim jest usunięcie z pałacu, trzeba jego właściciela obrazić. Ciekawe, co wymyślą niesforni rycerze! Wesoła zabawa w Kondominium trwa.

czwartek, 11 listopada 2010

 Miałam sen

Dziś jest Święto Niepodległości. To ważne święto. Uroczystości na placu Piłsudskiego obejrzałam w telewizji. Wzruszyłam się, gdy pan prezydent przypomniał Polakom, że w Grobie Nieznanego Żołnierza leży młody obrońca Lwowa. My, Lwowianie, zawsze pamiętamy o tym, że pochowane jest tam dziecię miasta semper fidelis Polsce. Z uwagą wysłuchałam przemówienia prezydenta. Podkreślił w nim zasługi zarówno Józefa Piłsudskiego, jak i Romana Dmowskiego. Jeden walczył przy użyciu oręża, drugi za pomocą zręcznej i mądrej dyplomacji. Obaj ci wielcy Polacy, pomimo różnic politycznych, potrafili porozumieć się w sprawie najważniejszej, jaką było odzyskanie niepodległości ojczyzny. Winniśmy wdzięczność naszym rodakom, którzy żyli w tamtych czasach. Oni, ci wielcy i ci zwykli ludzie, wywalczyli nam niepodległą Rzeczpospolitą. W ciągu tych dwudziestu lat suwerenności naszego państwa wyrosło pokolenie, które zakodowane miało wolność i niezależność w swoich sercach i umysłach. Dlatego mogła powstać "Solidarność", a w konsekwencji trzecia Niepodległa. Moi rodzice przeżyli pierwszą wojnę światową ze wszystkimi jej okropnościami. Potem dotknął ich koszmar drugiej wojny światowej i utrata niepodległości. My doświadczyliśmy wszystkich lęków i nieszczęść tej wojny. Naszym dzieciom na szczęście nie skakało już serce do gardła, jak nam, gdy w środku nocy usłyszeliśmy łomot karabinów do bramy domu. One nie znalazły się już w sytuacji, gdy po wyjściu z domu odezwało się wycie syren przeciwlotniczych. Nadleciały nad głowę samoloty i zaczęły zrzucać bomby. A schronić się nie było gdzie! Część ich życia przebiegła jednak w kraju rodzinnym o niepełnej suwerenności. Nasze wnuki, ku naszej wielkiej radości, żyją już w całkowicie niepodległej Polsce. Mogą cieszyć się swobodą wypowiadania swoich opinii. Podróżują po całym świecie, poznają ciekawych ludzi, podziwiają niezwykłe krajobrazy. Są dumni ze swego kraju, który wbrew niektórym grymaśnikom doskonale się rozwija.
Miałam sen. Śnił mi się stół, przy którym siedzieli nasi politycy. Nie kłócili się, tylko spokojnie rozmawiali o sprawach obchodzących wszystkich obywateli kraju. Z początku była między nimi znaczna różnica poglądów. I to było dobre, gdyż mogła powstać "burza mózgów", po której nastąpiło uspokojenie, a w jakiś czas potem mądra decyzja. Czego dotyczyła, nie mogę sobie przypomnieć, bo w tym momencie obudziłam się. Szkoda, że był to tylko sen.  
 Awantury w Kondominium ciąg dalszy

Awantura w Kondominium trwa nadal. Dwie sławne damy dworu, po bolesnych i upokarzających kopnięciach zostały przez wodza wyrzucone z pałacu na bruk. Ich władca, któremu były tak wierne, stwierdził, że maska, którą mu sporządziły, aby ukryć jego prawdziwe oblicze na balu w ostatnim karnawale, zaszkodziła mu w opinii mieszkańców. Gorzej! Wódz jest przekonany, że ten rodzaj maski zrobiony został celowo, aby odsunąć go od władzy. W dodatku obu damom pomagali w tym niektórzy rycerze. Po wyrzuceniu znamienitych pań ośmielili się spotkać z nimi i rozmawiać. Gdyby choć donieśli o tym, czego dotyczyła rozmowa! Ale nie! Okazali w ten sposób swoją nielojalność. Mieszkańcy Kondominium z uciechą oczekują, jaki będzie los tych niesfornych rycerzy. Ciąg dalszy awantury w Kondominium nastąpi.

sobota, 6 listopada 2010

 Nauka przez zabawę

Wczoraj otwarto w Warszawie Centrum Nauki Polskiej. Jest to wspaniałe wydarzenie. Idea uczenia się przez zabawę jest stara jak świat. W tym rzecz jednak, że w Centrum przekazuje się w sposób przystępny wiedzę o zjawiskach w świecie, czasem nawet bardzo skomplikowanych i trudnych. Jest to wielki ośrodek popularyzacji nauki. Mój wnuk będąc jeszcze studentem pracował w Centrum. Rozwoził do szkół w różnych miejscowościach kraju wystawy naukowe. Młodzież przyjmowała pokazy z wielkim zainteresowaniem, a nawet zachwytem. Doświadczenia z fizyki (n.p z ciekłym azotem) spotykały się z wielkim aplauzem młodych widzów. Takie zetknięcie z nauką budzi zainteresowania i chęć poznawania praw, jakimi rządzi się świat przyrody. Mnie szczególnie spodobała się harfa bez strun. Można na niej grać dzięki wiązce laserowej. Od razu nasuwa się myśl, jak wspaniałym instrumentem jest umysł ludzki, który potrafi tworzyć takie wynalazki. Podziwiam polskich uczonych, którzy postanowili utworzyć Centrum i doprowadzili swój pomysł do końca.

czwartek, 4 listopada 2010




Przyjaźń z prababcią

W moim pokoju nad lustrem wisiał sporej wielkości portret dziesięcioletniej dziewczynki oprawiony w owalną ramę. Jest to fotografia mojej Mamy Stefanki Hauserówny, będącej akurat w wieku mojej wnuczki Oleńki w czasie pisania tej opowieści. Bywając częstym gościem w naszym domu, Oleńka lubiła stawać przed lustrem dopatrując się podobieństwa do swojej prababci. I rzeczywiście istniało ono w tym czasie i wszyscy je dostrzegali. Pewnego razu zasnęła na tapczanie znajdującym się naprzeciwko portretu i wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, aby napisać opowieść o spotkaniu prawnuczki z prababcią, podając równocześnie sporo wiadomości z przeszłości rodziny oraz opis warunków życia i obyczajów w tym czasie.


W to wczesne zimowe popołudnie Oleńka siedziała w pokoju babci przy biurku i czytała książkę. W pewnym momencie poczuła się trochę zmęczona, więc położyła się na tapczanie. Wzrok jej padł na wiszący na przeciwległej ścianie portret dziewczynki w owalnej ramie. Wtem spostrzegła, że poważna twarz z portretu rozpogodziła się, a na ustach pojawił się uśmiech. Nagle wizerunek z portretu zaczął się powiększać i zbliżać do tapczanu. W końcu dziewczynka w całej okazałości stanęła obok Oleńki. Była ubrana w granatową sukienkę pod szyję. Na nogach miała wysokie do pół łydki sznurowane buciki, których brzeg przykryty był krajem sukienki.
- Dobry wieczór- odezwała się- często widuję cię w tym pokoju i obserwuję. Podobasz mi się i nabrałam ochoty do zabawy z tobą. Jak się nazywasz?
- Oleńka- padła odpowiedź.
- A ja mam na imię…
-Stefanka- wykrzyknęła Oleńka.
- Skąd wiesz?
- Przecież jesteś moją prababcią – odpowiedziała Oleńka.
- Niemożliwe! To ja mam prawnuczkę? Zdumiewające! I ty nią jesteś?
- No tak. –
-To wspaniale! – Przyszłam zaprosić cię do siebie.
- Ale w jaki sposób mogę przenieść się tyle lat w przeszłość i odwiedzić ciebie?
- Bardzo prosto: przez to okienko.
- Ależ to nie jest okienko tylko rama. Teraz jest pusta, bo z niej wyszłaś!
- Właśnie przez nią dostaniemy się do mego domu. Pokażę ci, w jaki sposób. Chodź, poprowadzę cię.
Stefanka wzięła Oleńkę za rękę. Przeszły przez ramę, a potem znalazły się na jakimś krzesełku i zeskoczyły z niego na podłogę. Znajdowały się w dużym pokoju z dwoma oknami.
- Widzisz to owalne okienko w górnej części drzwi? – spytała Stefanka. Jest tego samego kształtu i wielkości, co rama portretu. Przystawiam sobie krzesełko pod drzwi, staję na palce i zaglądam przez nie. Wtedy widzę pokój, w którym poznałyśmy się. Przez to okienko właśnie przyszłam do ciebie - zakończyła dziewczynka.
Pokój urządzony był w stylu staroświeckim. Pod jednym oknem stało biurko z zielonym suknem na blacie. Leżał na nim kałamarz. Orzeł z białego alabastru przysiadł na pojemniku z atramentem. Tkwiło w nim pióro z drewnianą rączką. Rozrzucone książki i zeszyty świadczyły o tym, że ktoś opuścił przed chwilą to miejsce. Pod ścianami stały dwa drewniane, rzeźbione łóżka. Na każdym leżała wielka poducha przykryta koronkową kapką.
 - Które łóżko jest twoje? – spytała Oleńka.
 - To z prawej. Drugie należy do mojej starszej o cztery lata siostry Oldzi. Odkąd jednak moja najstarsza siostra Mania wyszła za mąż, Oldzia dostała jej pokój, a ja zostałam w tym.
  Zza drzwi, jakby z dość daleka dochodziły dźwięki muzyki.
  - To słychać radio? spytała Oleńka.
 - Nie wiem o czym mówisz, ale to gra moja Mama. Chodź, pójdziemy posłuchać.
            Wyszły do przedpokoju. Było tam kilka drzwi. Stefanka zatrzymała się przed jednymi z nich. To stamtąd dochodziła piękna muzyka. Ktoś grał na fortepianie. Dziewczynka szepnęła do Oleńki - Musimy poczekać tu, aż Mama przerwie granie, bo nie możemy przeszkadzać.
 - Ale nie wiem, czy ja mogę wejść – zaniepokoiła się Oleńka.
 - Możesz, przecież jesteś z przyszłości i nikt cię nie widzi z wyjątkiem mnie.
Kiedy dał się słyszeć kończący utwór pasaż, Stefanka zapukała.
 - Proszę – dobiegło zza drzwi.
Dziewczynki weszły do dużego pokoju. W jego rogu stał czarny fortepian. Przy nim siedziała pani w białej bluzce zapiętej pod szyją i w ciemnej spódnicy długiej po kostki.
  Stefanka grzecznie dygnęła i spytała: Proszę mamy, czy mogę na chwilę usiąść na kanapce i posłuchać?
 - Naturalnie, dziecinko. Zagram ci jeden z mazurków Chopina. Dobrze?
 - Tak, bardzo proszę.
Salon wypełniły dźwięki melodii skocznej, a równocześnie rzewnej. Obie dziewczynki słuchały jej z przyjemnością i wzruszeniem.
 -Jak pięknie gra Mama Stefanki – pomyślała Oleńka.
Gdy melodia zamarła w cichutkim akordzie, pianistka zwróciła się do córeczki: Więcej pogram ci kiedy indziej, bo teraz muszę przygotować się do koncertu. Wybieramy się do państwa Agopsowiczów, gdzie będę grać „Sonatę księżycową” Beethovena.
Dziękuję Mamie – powiedziała Stefanka i znowu grzecznie dygnęła. Dziewczynki wyszły z pokoju.
 - A teraz pokażę ci gabinet mojego taty – oznajmiła Stefanka.
W pokoju, do którego weszły, stały przy ścianach półki aż pod sufit wypełnione książkami. Pod oknem znajdowało się biurko. Z prawej i lewej strony blatu wznosiły się na nim jakby miniaturowe szafki z dużą ilością małych szufladek i mniejszych szufladeczek. Na biurku rozłożone były jakieś papiery, leżał kałamarz z czarnym i czerwonym atramentem oraz bibularz. Przy kałamarzu w specjalnych rowkach tkwiły pióra ze stalówkami i zaostrzone ołówki.
 - Lubię tu przebywać – powiedziała Stefanka. Biorę sobie jakąś książkę z biblioteki i siadam w tym fotelu przy biurku. Spróbuj jaki wygodny. Wiesz, tato jest dla mnie bardzo dobry. Jak mam jakiekolwiek trudności przy odrabianiu lekcji, przychodzę do niego. Jako sędzia ma ogromnie dużo pracy, ale zawsze odkłada wszystko, żeby ze mną porozmawiać. Jest wesoły i lubi żartować. Przeczytam ci fragment żartobliwego wierszyka, który napisał w młodości. – Zaraz, zaraz, tylko gdzie on jest. Na półce podpisanej: „Utwory i papiery Leopolda Hausera ‘’ zaczęła przerzucać różne książki i teczki mrucząc pod nosem. „ Monografia miasta Przemyśla”, „Statut Przemyskiego Towarzystwa Dramatycznego”, komedia „Lekarz”, komedia „Ostatni z paniczów i Świątobliwi”, dramat „Poeta i jego utwór”, zbiorek poezji „Polne kwiaty”, dyplom honorowego obywatela Przemyśla, dyplom honorowego obywatela Żółkwi,….Monasterzysk,…O, są „ Rymy”. Tato będąc młodzieńcem poznał na balu młodziutką panienkę, która mu się spodobała. Po powrocie z zabawy napisał ten żartobliwy wiersz pod tytułem „Chustka”. Przeczytam ci fragment:
  Wreszcie przyszła błoga chwila
  Bo tańczyłem z nią kadryla
  Taka śpiewna jak skowronek
  Spuściła oczka w podołek
  I zadzwonił głos jak dzwonek,
  Ale wprzódy raczka spiekła,
  I cichaczem do mnie rzekła
 
  Ledwie bacznym ruchem ustek:
  „Pożycz mi pan swoją chustkę”
  Ach dałbym był jej sto chustek,
  Siągnąłem w kieszeni pustkę,
  Z całym uczucia zapałem
  Moją chustkę jej podałem.
  A ona się uśmiechnęła
  I ode mnie chustkę wzięła.

  Potem jakby gracja boska
  Wzniosła chustkę mą do noska,
  I w tej chwili piękna mała
  W mą się chustkę wysiąkała!
  O piękna chwilo zachwytu
  W mojej chustce część jej bytu!
  Wysiąkawszy się ma miła
  Oną chustkę mi zwróciła.
 
To jest taki romantyczno- żartobliwy wierszyk – zauważyła Oleńka.

 - A wiesz, tato jak był uczniem gimnazjalnym w Przemyślu, pisywał nawet listy wierszowane do rodziny mieszkającej w Dobromilu. Jest tu taki jeden, w którym prosi o bardzo „niepoetyczną rzecz”, bo o pieniądze. Fragment listu przytoczę ci:

  Mnie także dni temu mało
  Takie nieszczęście się stało;
  Pięć guldenów w pięści miałem,
  Pięść ścisnąłem i trzymałem
  Z całej siły co nie miary,
  Tylko czasami przez szparę
  Czy są jeszcze – zaglądałem.
  Raz otwieram pięść pomału
  w przekonaniu, że je trzymam,
  Patrzę – nie wiem co się stało,
  Lecz niestety już je nie mam!
  Nie ma – znikły – uleciały,
  Tylko pamięć po nich mała
  W pieśni jeszcze pozostała;
  Tylko pamięć – wiatrów szumy,
  I żałosne po nich dumy
  Zakłopotanego śpiewaka.
  Z tego konkluzyja taka:
  Jeśli chcecie na opłatki
  Pozbierać swe wszystkie dziatki
  Przyślijcie mi pięć guldeny.
  Dwudziestego i czwartego
  W wilję rodzenia Bożego
  O dziewiątej, ale rano
  W Przemyślu niech konie staną:
  Siądę, zabiorę manatki
  I przyjadę na wilię,
  Będziem jedli, będziem pili,
  Potem „ W żłobie leży – wkoło
  Zabrzmi piosnka i wesoło
  Będziem żyli po swojemu.
  Teraz całus Wam każdemu
  Bądźcie zdrowi – do widzenia.
  
Zakończywszy czytanie Stefanka oznajmiła: teraz i my powiemy „do widzenia” tym kątom. Odłożywszy książkę na półkę, uśmiechając się filuternie zrobiła piękny „dyg” w kierunku pustego ojcowego fotela i dziewczynki wyszły do przedpokoju. Tu, dotarł do ich nozdrzy zapach pieczonego waniliowego ciasta.
 - Idziemy do Katarzyny – zawołała Stefanka.
Weszły do obszernej kuchni. Przy dużym stole stała tęga kobieta w białej chustce na głowie i białym fartuchu przykrywającym mocno marszczoną, długą po kostki spódnicę. Wałkowała ciasto, wycinała w nim szklanką okrągłe placuszki, a w niektórych kieliszkiem dodatkowo mniejsze otwory. Na porcelanowej tacy z niebieskimi kwiatkami i jaskółkami oraz monogramem WH leżały już upieczone ciasteczka. W zagłębieniach utworzonych przez wycięcie kieliszkiem tkwiły wyciągnięte ze słoika smażone truskawki. Patrząc na talerz Oleńka przypomniała sobie, że widziała go u swojej babci Ewy. Zna te niebieskie kwiatki i jaskółki i wie, że WH jest to monogram Wandy Hauserowej, jej pra- prababci, a mamy Stefanki.
 - Dzień dobry Katarzyno – przywitała się Stefanka.
 - Dzień dobry aniołeczku, niech się panienka poczęstuje. Kobieta wskazała na ciasteczka pięknie poukładane na talerzu.
 - Dziękuję, bardzo chętnie, tak ślicznie pachną!
 - Będą na podwieczorek – stwierdziła Katarzyna.
 - Szkoda, że nie mogę ich skosztować, tak apetycznie wyglądają – zasępiła się Oleńka.
  - O przepraszam, już więcej nie wezmę, tak mi przykro, że o tym nie pomyślałam.
 - Ależ aniołeczku, weź jeszcze, jest ich dużo – powiedziała serdecznie Katarzyna nie wiedząc, że dziewczynka nie do niej mówiła.
 - Mama nie pozwala jeść między posiłkami – stwierdziła Stefanka.
 - Nie powiem nic pani sędzinie – zapewniła kucharka.
 - Dziękuję – uśmiechnęła się Stefanka.
Katarzyna od dwudziestu lat pracowała u rodziny Hauserów. Była bardzo przywiązana do swoich państwa, a najmłodszą z córek darzyła wręcz macierzyńskim uczuciem.
Wróciwszy do pokoju Stefanki dziewczynki spostrzegły, że zapadał już zmrok. Oleńka wyjrzała przez okno. Właśnie przesuwała się zwolna po jezdni wielka lora wypełniona węglem. Ciągnęły ją dwa potężne konie – perszerony.
 - Jak tu spokojnie, nie widać samochodów – zdziwiła się Oleńka.
Chodnikiem szedł człowiek z długim prętem, na końcu którego tlił się mały ogienek. Zapalał stojące w pewnych odstępach od siebie lampy gazowe. Po chwili ulica oświetlona została przyjemnym, nieco tajemniczym światłem. Do pokoju weszła kilkunastoletnia panienka, smukła i bardzo ładna. Oleńka domyśliła się, że była to Oldzia, starsza siostra Stefanki.
 - Co tak siedzisz w ciemności – powiedziała. Wyciągnęła z kieszonki sukienki zapałki. Zdjęła szklany klosz z lampy naftowej, potem szkiełko osłaniające knot i zapaliła lampę
 - My włączamy przycisk w ścianie i natychmiast zaświecają się żarówki – stwierdziła Oleńka.
 - U nas będzie już niedługo światło elektryczne – pochwaliła się Stefanka.
 - Wiem o tym, ale dlaczego oznajmiasz mi to teraz? – zdziwiła się Oldzia.
 - Nie do ciebie mówiłam.
- A do kogo? Przecież tu nikogo nie ma.
Oleńka  zachichotała mrugając porozumiewawczo do Stafanki. Oldzia położyła rękę na czole siostry.
 - Nie masz gorączki, ale bredzisz.
 - Żartowałam – usprawiedliwiła się Stefanka.
 - Dziwne żarty. Stwierdziwszy to, Oldzia wyszła z pokoju.
Oleńka stanęła przy biurku i w świetle lampy zaczęła przeglądać porozrzucane książki i zeszyty.
 - Chciałabym kiedyś pójść z tobą do szkoły. Poznać twoje koleżanki i kolegów.
 - Nie mam kolegów. Przecież chodzę do żeńskiej szkoły – powiedziała Stefanka.
 - A ja mam koleżanki i kolegów.
 - Moja mama byłaby zgorszona – skonstatowała Stefanka. Chyba nie będę mogła zabrać cię do szkoły. Przecież codziennie mamy lekcje w tym samym czasie.
 - Ja nie mam nauki w sobotę – stwierdziła Oleńka.
  - Naprawdę? – zdziwiła się Stefanka. To jesteś szczęśliwa. Ja muszę codziennie z wyjątkiem niedziel iść do szkoły. W takim razie przyjdę po ciebie kiedyś w sobotę.
 - Muszę już wracać, ale jak to zrobię – zaniepokoiła się Oleńka.
 - Bardzo prosto. W ten sam sposób, w jaki dostałyśmy się tutaj. Stefanka przystawiła taboret do drzwi.
 - Wejdź na krzesło i popatrz przez to owalne okienko na górze. Zaraz będziesz u siebie.
I rzeczywiście. Oleńka znalazła się na tym samym tapczanie, który opuściła przed jakimś czasem z nową przyjaciółką. Spojrzała na przeciwległą ścianę. Twarz na portrecie była poważna i nieruchoma jakby nic się nie stało
Minęło parę tygodni i Oleńka myślała, że nie spotka się już ze Stefanką. Aż raz, już wiosną, zdarzyło się, że dziewczynka od piątkowego popołudnia do niedzieli miała przebywać u dziadzia i babci. Poprzedniego dnia do późnego wieczoru oglądała telewizję, więc w sobotę chciała nieco dłużej pospać. W pewnej chwili poczuła, że ktoś szarpie ją za ramię. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą uśmiechniętą twarz Stefanki.
 - Wstawaj! Musimy się spieszyć. Idziemy do szkoły.
Oleńka ubrała się tak prędziutko jak nigdy i obie dziewczynki przedostały się przez ramę portretu i owalne okienko do pokoju w lwowskim domu przy ulicy Batorego 34. Stefanka otworzyła pięknie grawirowaną kopertę małego srebrnego zegarka wiszącego na łańcuszku na szyi.
 - Już pół do ósmej. Zaraz przyjdzie po mnie moja przyjaciółka Zosia Małaczyńska. Jest bardzo sympatyczna, spodoba ci się. Wyjdźmy do przedpokoju. Zadźwięczał metalowy dzwonek umieszczony nad drzwiami. Poruszało się go za pomocą linki, która z zewnątrz zakończona była uchwytem.
 - U nas wystarczy przycisnąć guzik, aby odezwał się dzwonek elektryczny – pomyślała Oleńka.
Zosia rzeczywiście okazała się miłą dziewczynką. Stefanka włożyła płaszczyk oraz czapeczkę i wszystkie trzy zbiegły po schodach na ulicę.
 - Ale czy nie będzie ci chłodno? – zwróciła się do Oleńki Stefanka widząc, że dziewczynka ma tylko spodenki i bluzeczkę.
 - Będąc z przyszłości nie odczuwam zimna – uspokoiła ją dziewczynka
 - Przecież mam płaszcz – zdziwiła się uwagą przyjaciółki Zosia.
 - No tak, rzeczywiście – uderzyła się w czoło Stefanka.
Przeszły ulicami, które Oleńce wydawały się bardzo dziwne. Nie spotkały ani jednego samochodu. Za to jechało sporo powozów i fur. Chodnikiem szły kobiety w długich sukniach po kostki i mężczyźni w melonikach, cylindrach i innych nakryciach głowy.
W klasie były same dziewczynki. Panował gwar dobrze znany Oleńce z własnych doświadczeń. Gdy odezwał się dzwonek, do sali weszła chuda nauczycielka w cwikierach na nosie. Wystarczyło jej surowe spojrzenie, żeby nastąpiła cisza. Stefanka i Zosia siedziały w ławce obok siebie, a Oleńka umieściła się na podłodze obok. Pierwszą lekcją była matematyka. Oleńka mimowolnie zaczęła rozwiązywać zadanie wypisane na tablicy, powtarzając sobie wynik.
 - Nie podpowiadaj – szepnęła Stefanka.
 - Nie robię tego przecież – żachnęła się Zosia.
Pani spojrzała surowo na dziewczynki.
 - Przepraszam – usprawiedliwiła się Oleńka. Stefanka skinęła głową na znak zrozumienia.
Na przyrodoznawstwie, następnej lekcji, pani mówiła o ropie naftowej. Ignacy Łukasiewicz, polski aptekarz, z ropy naftowej przez destylację otrzymał naftę i skonstruował lampę naftową. W szpitalu lwowskim po raz pierwszy na świecie zainstalowano oświetlenie naftowe. Łukasiewicz zbudował w Bóbrce, leżącej niedaleko Lwowa, pierwszy w Polsce szyb naftowy. Było to w 1854 roku.
Lekcja geografii wydała się Oleńce też ciekawa. Pani objaśniała, że Lwów leży na dziale wodnym. Jest taka górka w mieście nazywana Kortumówką. Na jej szczycie stoi domek. Gdy pada deszcz, to woda z jednej rynny tego domku spływa do strumyka, który zasila potoczek, a ten rzeczkę wpadającą do Bugu. Ten z kolei toczy swe wody do Wisły i z nią do Morza Bałtyckiego. Z drugiej rynny woda spływa do strumyka, który wpada do potoku zasilającego rzeczkę wpływającą do Dniestru. A ten niesie ją do Morza Czarnego. Na tym przykładzie Oleńka dobrze zrozumiała, na czym polega dział wód.
Na zakończenie nauki odbyła się lekcja tańca. Dziewczynki uczyły się „kadryla”. Spodobało się Oleńce, z jakim wdziękiem i dostojeństwem te miłe panienki poruszały się w takt muzyki przygrywanej na fortepianie.
Gdy dziewczynki wróciły do domu Stefanka stwierdziwszy, że dysponuje jeszcze wolnym czasem, zaproponowała Oleńce, że ją odprowadzi. Obie, przeszedłszy przez okienko i ramę, znalazły się w dobrze znanym im pokoju. Ledwie położyły stopy na ziemi, gdy zza drzwi dobiegł ich uszu przejmujący krzyk. Stefanka przestraszyła się nie na żarty.
 - Tam coś się stało – powiedziała.
 - Nie, to radio, śpiewa Michael Jackson, najpopularniejszy obecnie piosenkarz. – uspokoiła ją Oleńka.
 - To jest śpiew? – zdziwiła się Stefanka. Nie bardzo mi się podoba.
Oleńka weszła do sąsiedniego pokoju i przycisnęła wyłącznik małego radia.
 - To z tej skrzyneczki wydobywał się ten głos? To bardzo dziwne. A ty jak cudotwórca, jednym ruchem możesz przerwać ten śpiew. To zdumiewające!
 - Pokażę ci jeszcze coś ciekawszego. Teraz akurat będą filmy rysunkowe dla dzieci. Oleńka włączyła telewizor. Na twarzy Stefanki pojawił się najpierw przestrach, potem zdumienie i zachwyt.
 - To niesamowite i wspaniałe – szepnęła.
 - Po obejrzeniu ślicznego filmu Disney’a, Stefanka zadała nieśmiało pytanie. – Powiedz mi, może wiesz, przecież jestem twoją prababcią, czy ja kiedyś będę mieć radio i telewizor?
 - Naturalnie, i o ile wiem, będziesz bardzo lubiła oglądać telewizję.
 - To świetnie, jak się cieszę. Ale więcej nic nie mów mi o mojej przyszłości. Chcę, żeby była ona dla mnie niespodzianką. A teraz muszę już wracać. Nie wiem czy prędko się zobaczymy. Zbliża się koniec roku i będę mieć moc pracy, a potem jadę do Dobromila na wakacje do mego dziadka Hausera.
Dziewczynki serdecznie pożegnały się i rozstały.
Przyszedł koniec roku szkolnego, wakacje i powrót z nich. Oleńka nie zapomniała o Stefance. Patrzyła czasem na portret dziewczynki w owalnej ramie i zastanawiała się, dlaczego nie odwiedza ją już miła przyjaciółka prababcia. Rozmyślając o tym doszła w końcu do przekonania, że dzieje się tak dlatego, bo obie ze Stefanką stały się starsze. Widocznie tylko wyobraźnia małych dzieci pozwala na takie podróże w czasie i przestrzeni. Starszym dzieciom zdarza się to znacznie rzadziej, a dorośli to już nie mają o tym najmniejszego pojęcia.

Stefanka Hauserówna w wieku szkolnym

niedziela, 24 października 2010

Dawno temu we Lwowie

Wujek Bolek Kuźniewicz był mężem ciotecznej siostry mego Ojca cioci Luni, z domu Kańskiej. Był to człowiek bardzo interesujący. Gdy przychodził do naszego domu, chwilę rozmawiał z rodzicami lub tylko z mamą, a potem siadał przy fortepianie. Jak on grał! Nie były to utwory Chopina, Beethovena czy Czajkowskiego, lecz najmodniejsze szlagiery i ,,kawałki", które mnie, małej dziewczynce, bardzo się podobały. Po latach uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy wtedy słyszałam ragtime'y. Te utwory amerykańskiego kompozytora z przełomu 19-tego i 20-tego wieku Joplina do dziś są popularne, choćby ,,The Entertainer". Nadawały się one szczególnie do ilustracji muzycznej amerykańskich niemych filmów. Kuźniewicz pamiętał je z okresu, gdy grywał w salach kinowych w czasie projekcji takich obrazów. Opowiadana była w domu anegdotka z tym związana. Prócz fortepianu miał grajek obok siebie instrumenty perkusyjne, których czasem używał. Kiedy właśnie szedł film ,,Hrabia Monte Christo", właściciel kina złościł się na pianistę, że gdy strzelały armaty nie patrzył na ekran, przez co spóźniał się z uderzeniem w bęben. Moi dwaj starsi bracia, którzy uczyli się już fizyki w szkole, pocieszali wujka, że najpierw pojawia się światło, a potem dopiero dźwięk, więc uderzenie w bęben jest prawidłowe. Nalegali, żeby wytłumaczył to ciemnemu kierownikowi kina.
W tym czasie rodzice nie mieli jeszcze własnego domu, lecz mieszkali w kamienicy należącej do Bolesława Widajewicza przy ulicy Tarnowskiego 68. Rodzina Fulińskich zajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze, a na drugim mieszkali Kuźniewicze. Mama opowiadała mi o pewnym wydarzeniu z udziałem wujka Bolka. Gdy dotarła do Lwowa wiadomość o powrocie Piłsudskiego z Magdeburga i mianowaniu go naczelnikiem państwa polskiego, Kuźniewicz zszedł do mieszkania rodziców wołając od progu: Polska wybuchła! Polska wybuchła! Otworzył na rozcież okna pokoju, w którym stał fortepian, usiadł przy nim i najgłośniej jak się dało zagrał hymn "Jeszcze Polska nie zginęła". Słychać go było na całej ulicy. Otwierały się stopniowo okna innych domów i ludzie zaczęli klaskać w dłonie.
Kuźniewicz był fotografem i trochę malarzem. Na podstawie fotografii mojego dziadka, Karola Fulińskiego, wykonał ołówkiem jego portret. Przez pewien czas przebywał na Kniażynie, osadzie wojskowej na Wołyniu, robiąc fotografie osadnikom, a zwłaszcza ich żonom. Retuszował je, wyraźnie upiększając wizerunki tych kobiet. Dorysowywał też piękne kolczyki i naszyjniki, których biedne babiny nie widziały nigdy na oczy.
 Czarodziejska skrzynia

Jednym z najwcześniejszych moich wspomnień są opowiadania Mamy o jej dzieciństwie. Dokładnie opisywała, jak wyglądało mieszkanie dziadków Hauserów na ulicy Batorego we Lwowie i życie w tym domu. Będąc w wieku przedszkolnym, pozostawała rano bez towarzystwa rodzeństwa w tym obszernym mieszkaniu (podobnie jak później ja sama). Ciocia Mania była wtedy już 18-letnią młodą mężatką i nie mieszkała z rodzicami, a ciocia Ola, starsza od Mamy o cztery lata (tak jak Wojtek ode mnie), chodziła do szkoły. Dziadzio przebywał w sądzie, a babcia Hauserowa zazwyczaj przygotowywała się do spotkania towarzyskiego ćwicząc na fortepianie. Zawsze bowiem proszona była o zagranie jakiegoś utworu, albo nawet o wzięcie udziału w amatorskim zespołowym koncercie. Wtedy to mała Stefanka biegła do kucharki Katarzyny. Lubiła słuchać jej opowiadań w pięknej gwarze góralskiej spod Żywca. Siadała wtedy na dużej, malowanej w kolorowe kwiaty skrzyni będącej własnością Katarzyny. Dziewczynka uważała tę skrzynię za piękną i czarodziejską, bo kryła skarby jej właścicielki. Czasem udawało się Stefance uprosić kucharkę o jej otwarcie. Były tam poukładane kolorowe, obficie marszczone spódnice ozdobione koronkami, białe płócienne bluzki, a także różne kwieciste chusty z jedwabnymi frędzlami. Katarzyna rozkładała je przed dziewczynką, a ta oglądała z przejęciem każdy kwiatek na materiale. W jednym rogu malowanej skrzyni znajdowała się jakby miniaturka dużej: mała skrzyneczka nie tylko malowana, ale i rzeźbiona. W niej znajdowały się skarby Katarzyny. Oglądanie ich stanowiło wielką przyjemność dla Stefanki. A było tam kilka różańców, dwa pierścionki z kolorowymi szkiełkami kupione na jarmarku, sznur czerwonych korali i wiele świętych obrazków, które szczególnie podobały się dziewczynce. Jeden zwłaszcza zapadł jej w pamięć. Przedstawiał dwoje małych dzieci idących przez mostek nad spienioną górską rzeką. Śliczny anioł lecąc na skrzydłach tuż za nimi, opiekuńczo obejmował je rękoma i bezpiecznie przeprowadzał na drugi brzeg. Czasem zdarzało się, że Ola wróciła wcześniej ze szkoły i weszła do kuchni. Wtedy Katarzyna szybko przykrywała swoje skarby ścierką. Tłumaczyła potem Stefance, że panna Ola mogłaby śmiać się ze starej kucharki. Czarodziejska skrzynia, w której było tyle ciekawych rzeczy, była więc wspólną tajemnicą Stefanki i Katarzyny.