piątek, 31 grudnia 2010

Szczęśliwego Nowego Roku

Kończy się ten trudny, dramatyczny rok. Mam nadzieję, że limit nieszczęść, jakie spadły na nasz kraj, został wyczerpany. Przeżywaliśmy żal i żałobę po ofiarach katastrofy smoleńskiej. Obserwowaliśmy z niepokojem powtarzające się powodzie. To już za nami. Polska nieźle poradziła sobie z problemami, jakie ją dręczyły. Uniknęliśmy kryzysu, który dał się we znaki innym krajom. Nasz kraj rozwija się, a Polacy się bogacą. Istnieją jeszcze obszary biedy, ale są na szczęście ludzie, którzy chcą i potrafią pomóc potrzebującym. I to jest optymistyczne. Myślę, że przyszły rok będzie lepszy od obecnego.
Miłym czytelnikom mojego bloga życzę

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU


czwartek, 30 grudnia 2010

 "Indochiny"

Po przybyciu ze Lwowa do PRLu musiałam rozstać się z ukochaną Mamą, braćmi i rozpocząć samodzielne życie. Nie było to łatwe dla bardzo młodej dziewczyny, jaką wtedy byłam. Z początku dręczyła mnie dotkliwa tęsknota, zwłaszcza za Mamą. Pociechą było spotkanie z Frankiem, który czekał na mnie w Gliwicach. Mieszkał tam ze swoją matką i już był studentem wydziału chemicznego Politechniki Śląskiej. Ja też zapisałam się na ten wydział gliwickiej uczelni. Przyjęto mnie na drugi semestr, zaliczając część przedmiotów z lwowskiej farmacji. Otrzymałam miejsce w domu akademickim przy ulicy Częstochowskiej oraz kartki żywnościowe na śniadania, obiady i kolacje w stołówce. Jedzenie było tylko odrobinę lepsze niż w Akademii Medycznej we Lwowie, lecz równie smrodliwe. Wszyscy studenci wtedy otrzymywali darmowe zakwaterowanie i wyżywienie. W zrujnowanym, powojennym kraju umożliwiało to jako taką egzystencję. Dostałam małe pomieszczenie w dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią, bez łazienki, z ustępem na półpiętrze. Z tym ostatnim był zawsze kłopot, zwłaszcza zimą, gdy zamarzał i trzeba było chodzić dobry kawał na uczelnię z fizjologicznymi potrzebami. Do mieszkania wchodziło się przez kuchnię. Potem był w amfiladzie większy pokój, a na końcu klitka przeznaczona dla mnie. Gdy weszłam do tego pomieszczenia, stanęłam przy oknie, jak zwykłam była to czynić w moim pokoju we Lwowie. Zobaczyłam podwórko wyłożone koślawymi kostkami z wielkimi betonowymi zbiornikami na śmiecie w jednym rogu. Otoczone ono było z czterech stron czteropiętrowym blokiem z czerwono-czarnej (pewnie od śląskiego powietrza) cegły. Ani skrawka zieleni! Odczułam niemal fizyczny ból na wspomnienie widoku bujnej zieleni ogrodu, parków i wzgórz z mojego lwowskiego pokoju. Między moją klitką, a pozostałą częścią mieszkania, nie było drzwi. Potem zawiesiłam tam jakąś kotarę, aby zachować choć odrobinę intymności. Niestety, nie tłumiła ona żadnych głosów z sąsiedniego pokoju, co mocno utrudniało skupienie się na nauce. A sąsiedztwo nie było łatwe. Zamieszkałam z dwiema sympatycznymi studentkami. Jedna z nich Wanda studiowała wraz ze mną chemię. Później przylgnęło do niej na wydziale dość złośliwe przezwisko "Bajadera", bo miała bardzo czarne, duże (moim zdaniem ładne) oczy i malowała usta jaskrawo czerwoną kredką. Druga, Hania, studiowała budownictwo. Ta ostatnia, miła i ładna dziewczyna, była warszawianką i uczestniczką Powstania Warszawskiego. Miała narzeczonego, który kulał, bo w czasie powstania szrapnel oderwał mu piętę. Był studentem tego samego wydziału i przesiadywał całymi dniami w pokoju. Razem robili rysunki techniczne. Póki rozmawiali ze sobą, to pół biedy, ale jak Hania zaczynała śpiewać umilając sobie żmudne kreślenie, to już "nie daj Boże"! Fałszując śpiewała głośno ciągle te same powstańcze piosenki: "Rozszumiały się wierzby płaczące", "Serce w plecaku", "Hej chłopcy bagnet na broń". Podobały mi się one, ale dalibóg nie w jej wykonaniu!
Uczenie się w domu akademickim, w pokoiku bez drzwi, było naprawdę trudne. Po pewnym czasie udało mi się przenieść do innego, trochę lepszego mieszkania. Trzy koleżanki, z którymi zamieszkałam, były z tego samego roku chemii, co sprzyjało wspólnej nauce. Z tą przeprowadzką łączy się przykra przygoda. W poprzednim pokoju miałam łóżko żelazne, a tym razem wstawili mi poniemieckie, drewniane. Okazało się, że siedziała w nim niezliczona ilość wygłodzonych pluskiew, które oczywiście rzuciły się na mnie. Słyszałam gdzieś powiedzenie: "Wojny przemijają, a robale pozostają". Przeżyłam wtedy kilka strasznych nocy. Pierwszą przesiedziałam w krześle. Następnego dnia kupiłam naftę i zmyłam nią całe łóżko wlewając trochę płynu do licznych szpar. Namordowałam się też tych obrzydliwych stworzeń co niemiara. Śmierdziało straszliwie. Trochę pomogło, ale całą operację musiałam powtarzać przez kilka następnych dni. Na szczęście było to w czasie wakacji letnich i moje współlokatorki jeszcze nie przyjechały.
W nowym mieszkaniu nie miałam już pokoju tylko dla siebie, lecz dzieliłam go ze  spokojną i małomówną koleżanką Lubą. Drugie pomieszczenie zajmowały miłe dziewczyny, Marysia i Lela, z którymi bardzo się zaprzyjaźniłam. Lela miała akordeon i chętnie nam na nim przygrywała. W wolnych chwilach ładnie rysowała i malowała. Zrobiła nawet węglem mój portret, który niestety gdzieś zapodziałam. Życie akademickie miało swoje złe i dobre strony. Politechnika Gliwicka raz na jakiś czas kupowała bilety na przedstawienia w Operze Bytomskiej. Rozprowadzała je wśród studentów po bardzo niskiej cenie. Specjalny tramwaj zawoził nas za darmo na spektakl i przywoził z powrotem. To były doskonałe przedstawienia, bo w powojennej Polsce Opera Śląska była najlepsza w kraju. Występowali tak wybitni śpiewacy, jak Kostrzewska, Paprocki, Hiolski, Majak i wielu innych. Grała też świetna orkiestra, śpiewał doskonały chór. Tańczył też wspaniały balet. Jednym słowem, było czego słuchać i na co patrzeć. Osładzało mi to trochę smutek po utraconych codziennych chwilach spędzanych we Lwowie przy fortepianie. Ten ostatni, nie mając mieszkania, musieliśmy zostawić na przechowanie u znajomych w Krakowie.
W 1947 roku postanowiliśmy z Frankiem pobrać się. Nie mieliśmy oczywiście mieszkania. Poszłam do administracji domów akademickich i tam otrzymałam klucze do pokoju z kuchnią na tak zwanych "Indochinach". Nazwę tę wymyślili oczywiście studenci, którzy tam mieszkali. Była to dzielnica peryferyjna, odległa od politechniki. Początkowo wieczorami bywało tam niebezpiecznie, więc studenci chodzili grupami, a chłopcy zaopatrzeni byli w grube lagi, aby bronić się przed agresywnymi wyrostkami.
Parterowe, malutkie mieszkanko składające się z pokoju, kuchni, przedpokoju z ustępem, ale bez łazienki, znajdowało się przy ulicy Maksymiliana Gierymskiego. Pewną zaletą było to, że po drugiej stronie drogi rozciągał się łan zboża, a nie rząd innych domów. Na tym osiedlu mieszkały rodziny studenckie, małżeństwa, czasem nawet z dziećmi. W jednym z pobliskich domów mieszkała z matką i bratem Kazia Rutkowska, moja szkolna  koleżanka ,która także studiowała chemię. Tak więc okruch Lwowa znalazł się na "Indochinach".
  Łąka przed pierwszym wspólnym mieszkaniem na "Indochinach"       

środa, 29 grudnia 2010

 Nima jak Lwów

Przeglądając rodzinne papiery natknęłam się na szkice przysłane przed laty przez mego brata Jacka. Przedstawiają one architekturę Lwowa i nasz dom na Górce Jacka od strony ulicy Tarnowskiego i od ogrodu. Jak zwykle bywa w takich okolicznościach, napłynęła fala wspomnień. Z zakamarków pamięci wyłoniły się lwowskie piosenki. Kilka z nich wygrałam sobie na pianinie i zapisałam w komputerze. I wtedy przyszedł mi pomysł do głowy, aby z tych rysunków i melodii stworzyć wideo. Jak pomyślałam, tak zrobiłam.  Oto ono.




 

sobota, 11 grudnia 2010

 Millefiori

Nazwa millefiori pochodzi z włoskiego. "Mille" znaczy tysiąc i "fiori" kwiaty, a więc "tysiąc kwiatów". Jest to technika otrzymywania szkła artystycznego o wzorze kwiatowym. Od XVIII wieku do dziś wykonuje się tą metodą w Wenecji różne przedmioty ze szkła oraz biżuterię. W XIX wieku stosowano millefiori także w Szklarskiej Porębie.
Pewnego razu obejrzałam w internecie "galerię" miłej mi osoby przedstawiającą interesujące i w moim odczuciu piękne twory amatorskiej sztuki. Jest to efektowna biżuteria oraz miski na owoce i wazony. Byłam ciekawa, jak te śliczne przedmioty zostały wykonane. I znalazłam odpowiedź w internecie.
Dawniej kobiety, aby wyżyć się artystycznie, miały do dyspozycji głównie igłę i nitkę. Wyszywały obrusy, robiły koronki. Teraz mogą posługiwać się różnymi technikami i tworzywami. Do nich należy zmodyfikowana millefiori stosująca modelinę w różnych kolorach. Z tego plastycznego materiału można tworzyć przeróżne wzory. Ich uroda zależy od inwencji twórcy. Takimi wzorkami można oklejać szklane talerze, dzbanki czy inne przedmioty. Wykonuje się też z nich ciekawą, barwną biżuterię. 

piątek, 10 grudnia 2010

 Wirtualne muzeum

Wczoraj odwiedziłam Muzeum Narodowe w Krakowie siedząc przed komputerem i popijając herbatkę. Za pomocą myszki wędrowałam po salach tego obiektu zatrzymując się przed interesującymi mnie eksponatami. Obejrzałam wiele pięknych obrazów. Powiększyłam je, aby przypatrzyć się im dokładnie. Przeczytałam informacje o malarzach oraz wyczerpującą charakterystykę ich twórczości na tle epoki, w której żyli. Wymienię tylko dwa z tych dzieł, których oglądanie zajęło mi sporo czasu. Pierwszy z nich to Konik Zwierzyniecki Hipolita Lipińskiego (1846 – 1884). Przedstawia pochód Lajkonika z dzielnicy Zwierzyniec na Rynek Główny w Krakowie. Drugi, to piękny obraz Jacka Malczewskiego (1854 – 1929) – Śmierć Ellenai. W Muzeum Narodowym jest wiele ciekawych rzeźb. Posługując się myszką można obracać je i oglądać z każdej strony. I tak przypatrzyłam się rzeźbie Piotra Michałowskiego (1800-1853) wykonanej w Paryżu, a przedstawiającej Napoleona na koniu. Obracając i powiększając ten eksponat można podziwiać kunszt artysty.
Pomysł stworzenia wirtualnego muzeum jest godny pochwały. Myślę, że szczególne znaczenie ma to dla ludzi niepełnosprawnych. Przyczyni się też na pewno do szerzenia wiedzy w polskich miasteczkach i wsiach. Brawo twórcy i realizatorzy tego pomysłu!
Ostatnio odbywa się w Muzeum Narodowym wystawa rzeźb norweskiego artysty Vigelanda. Przypomniałam sobie w związku z tym naszą wycieczkę do Norwegii sprzed wielu lat. Zwiedzając ten wyjątkowo pod względem krajobrazowym piękny kraj, wstąpiliśmy do Oslo. Tam w słynnym parku o nazwie Frognerparken oglądaliśmy niezwykłe rzeźby Vigelanda. Niestety, deszcz siąpił prawie cały czas. Mimo to zrobiłam parę zdjęć. Ostatnio te slajdy zeskanowałam. Jak to bywa ze starymi slajdami, straciły kolor i wyrazistość. Mimo to dwa z nich prezentuję.





poniedziałek, 6 grudnia 2010

 Więcej o rodzie Fulińskich

Mój pradziad Józef Fuliński był dwukrotnie żonaty. Pierwszą jego żoną była Salomea Skuratowska (moja prababcia). Mieli czworo dzieci:
Michalinę, Józefę, Sabinę i Karola Waleriana (mojego dziadka).
Po śmierci Salomei Skuratowskiej Józef Fuliński wszedł w związek małzeński z Heleną Grzybowiczówną. Mieli troje dzieci:
Alojzego, Hieronima Dominika oraz córkę Malwinę..
W ten sposób Józef Fuliński dał początek dwu liniom Fulińskich gałęzi wschodnio-małopolskiej. Starszej, spokrewnionej ze Skuratowskimi i młodszej, spokrewnionej z Grzybowiczami.
Hieronim Dominik ożenił się z Franciszką Łozicką (primo voto Zawrocką). Para ta miała trzy córki i trzech synów.
Alojzy ożenił się z Karoliną Knauer. Ich dzieci: Maria, Franciszka, Karol, Michał i Antoni.
Tego ostatniego oraz jego dwóch synów, Janusza i Zbigniewa, znałam przed wojną.
Pewne informacje o zachodnio-malopolskiej gałęzi rodu Fulińskich zawdzięczał mój ojciec Wawrzyńcowi Fulińskiemu z Żywca. Według jego relacji, w połowie XIX wieku żyło w Jordanowie dwóch braci: Józef Fuliński i drugi Fuliński (imienia nie znam). Z linii tego drugiego pochodził Jan Fuliński, inspektor szkolny w Myślenicach oraz Józef, ksiądz zamordowany przy ołtarzu w Ameryce.
Józef Fuliński był kuśnierzem i rolnikiem w Jordanowie. Miał on syna Wawrzyńca, również kuśnierza i rolnika. Ten był ojcem czterech córek i syna, także Wawrzyńca, który ożenił się z panną Oblatowiczówną. Małżeństwo to miało córkę Janinę, zamężną za Józefa Hylińskiego oraz syna, Mieczysława Franciszka Fulińskiego.   

czwartek, 2 grudnia 2010


 WAKACYJNE SPOTKANIE Z HISTORIĄ

Kilka wakacji spędziliśmy z moim bratem Stefanem, jego żoną Kazią i ich córką Joasią. W roku 1968 wędrowaliśmy razem dwoma samochodami, naszą Octavią i Stefana "honoratką" czyli Syrenką kupioną na kredyt. Swoje auto nazwał Stefan w ten humorystyczny sposób, bo posiadanie samochodu uchodziło w tych czasach za honor, a raty trzeba było spłacać, stąd ,,honoratka". Podróżowaliśmy po zachodnim pojezierzu i zajechaliśmy w końcu nad jezioro Bisyń. Znaleźliśmy śliczną polankę nad samym brzegiem i rozbiliśmy namioty. Jezioro miało niezwykle czystą, wręcz krystaliczną wodę, co sprzyjało częstym kąpielom w upalne dni. Miejsce uznane zostało za doskonałe i chcieliśmy zostać tam jak najdłużej. Jezioro miało kształt grubego zakrzywionego rogala i jedna jego odnoga była z biwaku niewidoczna. Woziliśmy ze sobą nadmuchiwany kajak i korciło nas, aby przekonać się, co wyłoni się za zakrętem. Któregoś dnia wsiadłam więc  z Adasiem do kajaku i popłynęliśmy w tamtym kierunku. Gdy zaczęliśmy skręcać, ku naszemu zdumieniu po przeciwnej stronie brzegu, na szczęście w znacznej odległości, ujrzeliśmy przedziwną budowlę, przypominającą znaną nam z telewizji wyrzutnię statków kosmicznych. Natychmiast zrezygnowaliśmy z kontynuowania wycieczki i zawróciliśmy do obozu. Wynikła obawa, że znajdujemy się na terenie wojskowym. Po naradzie zapadła decyzja, że mimo wszystko pozostaniemy na tej polance, gdyż nie byliśmy widoczni z miejsca wyrzutni. Jeszcze tej nocy obudziły nas silne huki, jakby wybuchy. Równocześnie nad naszymi głowami co chwila przelatywały samoloty odrzutowe. Gdy następnej nocy ryk ich silników nie ustał, postanowiliśmy opuścić to piękne miejsce. Po wyjeździe z lasu na drogę zauważyliśmy dużą ilość pojazdów wojskowych i czołgów. Z wielkim trudem i powoli przemieszczaliśmy się dalej. Zmęczenie tym wszystkim zmusiło nas do zatrzymania się nad pierwszym napotkanym jeziorem i tam przenocowaliśmy. Stefan miał zwyczaj wczesnym rankiem, kiedy prawie wszyscy jeszcze spali, popływać kajakiem. Zabierał ze sobą małe radio tranzystorowe, aby posłuchać wiadomości. Tego ranka, gdy w obozie była już krzątanina, jeszcze przy brzegu, zawołał do nas: w Czechosłowacji jest interwencja. Wojska Układu Warszawskiego, w skład których wchodziła armia polska, wkroczyły do Czechoslowacji, aby zatrzymać i cofnąć reformy demokratyczne przeprowadzane w tym kraju. I tak staliśmy się niemal świadkami naocznymi i "nausznymi" tego historycznego wydarzenia.