sobota, 27 marca 2010

5.DOM NA GÓRCE JACKA c.d. (ochronka)

Ach ta ochronka!
W pierwszych latach nauki Ewusia chętnie sprowadzała do domu swoje koleżanki. Nigdy prawie nie wracała ze szkoły sama. Czasem była to tylko jedna dziewczynka, ale nierzadko kilka. Biedna Mama! Dzieci robiły w domu niemały hałas i bałagan. Gdy była ładna pogoda zabawy odbywały się w ogrodzie i wtedy objadały jak szarańcza zielone jeszcze porzeczki i zielony agrest tak, że niewiele owoców miało szansę dojrzeć. Białą czereśnię o rozłożystych gałęziach obsiadały jak stado szpaków. Szkoła św. Zofii znajdowała się na peryferiach miasta i sporo uczennic wywodziło się z bardzo ubogich rodzin. Czasem Ewusia przyprowadzała takie biedne dziecko. Wtedy Mama dawała mu obiad, albo pajdę chleba z masłem i miodem. Ewa chciała dzielić się ciągle swoim ubraniem, widząc upstrzone łatami lub podarte sukienki koleżanek. Nie było to łatwe, bo dzieci rodziny Fulińskich chodziły bardzo skromnie ubrane. Dziewczynka często towarzyszyła mamie, gdy po południu rodzice rozmawiali o różnych sprawach, przeważnie związanych z zajęciami Ojca, a pracowite ręce Mamy nie próżnowały, tylko łatały, cerowały, przyszywały oberwane guziki. Nie było więc w czym wybierać. Mimo to jednak, zawsze znalazło się coś dla ubogiego dziecka.
W porze obiadowej schodzili się wszyscy do domu. Jędrek, zobaczywszy gromadę dzieci, kręcił głową i stale powtarzał:"Ach, ta ochronka!". Trzeba się więc było żegnać z koleżankami, bo popołudniu musiał być względny spokój. Tato szedł do gabinetu zdrzemnąć się przez pół godziny. Mama rozkładała na stole w jadalni płachty  IKC czyli Ilustrowanego Kuriera Codziennego, zaczytując się w ulubionych felietonach Zygmunta Nowakowskiego. Chłopcy zaś, zabierali się do nauki. Przybył w tym czasie w domu jeszcze jeden uczący się student, Ercio, syn jedynej siostry Tata, Karoliny Strzetelskiej. Jej mąż, Kazimierz Strzetelski był leśniczym w Kałuszu, a Ercio, czyli Eryk studiował na wydziale rolniczo-lasowym na Politechnice Lwowskiej. Strzetelscy mieli 4 córki i 5 synów, z których trzech, Ercio, Czesio i Henio w różnych okresach przewinęli się przez dom we Lwowie. Tato bowiem chętnie pomagał swojej bliższej i dalszej rodzinie.
Radio
Pewnego dnia Jacek i Stefan położyli na stole drewnianą skrzynkę. Przynieśli jakieś druty, wtyczki i obracali w palcach tajemniczy "kryształek", jak nazwali niewielki błyszczący przedmiot wielkości małego guziczka. Po pewnym czasie połączyli druty, włożyli kryształek na miejsce dlań przeznaczone, na ścianę zawiesili głośnik i tekturową tubę. Za chwilę z tuby wypłynęły jakieś zgrzyty, potem piski, aż w końcu odezwał się trochę chrapliwy ludzki głos. Radość ich nie miała granic. Od tego czasu w domu było radio. Odbiór nie był nadzwyczajny, ale wystarczał, by co niedzieli zgromadzić całą rodzinę przy głośniku. Słuchało się sławnej ,,Wesołej Lwowskiej Fali". Do łez rozśmieszali Szczepcio i Tońcio, dwa batiary o złotych sercach. Towarzyszyła im Ciocia Bańdziuchowa, pyskata przekupka lwowska, a także ,,radca Strońć", ten ,,dyrektor od kulei, co do lampy nafty lei". Dowcipny dialog prowadzili dwaj Żydzi lwowscy: Aprikosenkranz i Untenbaum. Z głośnika płynęły piosenki lwowskich przedmieść. W tym czasie, gdy nadawana była audycja, ulice miasta pustoszały. Ludzie gromadzili się przy głośnikach radiowych. Przychodzili krewni i znajomi, bo w tych czasach radia nie były jeszcze tak rozpowszechnione.
W ciepłej porze, z otwartych okien mieszkań płynęła piosenka:
                                                        Tyle jest miast!
                                                        Tyle jest gwiazd!
                                                        Lata płyną i srebrzy się głowa
                                                        Idź w świat, gdzie chcesz!
                                                        Rób co umiesz, jak wiesz
                                                        Chcesz szczęśliwym być, wróć do Lwowa.
Kino
W sobotnie popołudnia Mama zabierała Ewę często do kina. Były to najmilsze chwile dla dziewczynki, gdy po tygodniu wysiłku i napięć szkolnych, trzymając Mamę pod rękę i czując jej kojące ciepło przy ramieniu, szły obie na spotkanie czarodziejskiego świata filmu.
We Lwowie było wiele kin. Na jednej tylko ulicy Akademickiej dwa: Casino i Apollo. Na pobliskich ulicach reklamowały się kolorowymi neonami dwa inne. W tym czasie dużą popularnością cieszyły się filmy, których bohaterką była mała dziewczynka o pucułowatej buzi z dołeczkami i masą jasnych loczków. Nazywała się Shirley Temple i film ,,Brzdąc" oraz wiele innych z jej udziałem były przedmiotem zachwytu małych dziewczynek i ich mam. W klasie każda uczennica miała album zdjęć Shirleyki z różnych filmów. Gdy Ewa była starsza, chodziła z Mamą na filmy dla dorosłych, oczywiście odpowiednie do jej wieku. Niektóre z nich były wspaniałe, nawet kolorowe, jak ,,Kapitan Blood", ,,Pożar Chicago" i inne. Osobny rozdział stanowiły polskie komedie ze znakomitymi komikami, Fertnerem, Zniczem, Ćwiklińską. W domu prenumerowano ilustrowane czasopisma ,,Światowid" i ,,Na Szerokim Świecie". Gdy wszyscy już przeczytali, Ewa wycinała z nich zdjęcia aktorów, zwłaszcza Shirleyki do albumu, którego posiadanie było niemal nakazem towarzyskim w szkole.
Był ciepły wieczór. W pokoju Jacka i Stefana przyćmione światło, tylko wielki stół kreślarski Jacka oświetlony był silną żarówką. Jacek studiował już architekturę i właśnie rysował greckie kolumny. To Ewusiu – powiedział – jest głowica jońska, to dorycka, a ta koryncka. Wtem jakaś wysoka postać pojawiła się w otwartym oknie. To sąsiad z naprzeciwka, przyjaciel chłopców Władek Jaworski, wskoczył na kamiennego lwa, a z niego na parapet okienny. Ewa przykucnęła w kąciku pokoju. Wiedziała, że za chwilę Władek zacznie opowiadać film obejrzany świeżo w kinie. Tym razem był to ,,Doktor Jekyl i mister Hyde ". Na przeciwległej ścianie, wskutek podświetlenia lampą na stole kreślarskim, pojawił się przerażający cień pana Hyde'a. Postać Władka wydawała się jeszcze chudsza niż w rzeczywistości, ręce wydłużone, a cienkie palce zaopatrzone jakby w szpony. Kiedy indziej w pokoju rozlegały się okrzyki pif! paf! wyrażające przygody bohaterów filmów kowboyskich lub kryminalnych.
Stefan często towarzyszył Władkowi w jego eskapadach kinowych, a także w długich spacerach po mieście. Po wielu latach, w Londynie, Władek napisze piękny wiersz poświęcony pamięci Stefana. Władek bowiem był nie tylko kinomanem, lecz także studiował prawo i był poetą. Wiersz ten zaczyna się tak:
                                                        Spójrz w głąb tych ulic
                                                        W suchym powietrzu lipca
                                                        Wiszą obrazy naszego miasta
                                                        Więc sobie pochodzimy trochę,
                                                        Naszymi własnymi drogami
                                                        Na chybił – trafił, jak zwykle.
Muzyka
Stefan i Ewa uczyli się gry na fortepianie. Jacek był już studentem architektury, mało miał czasu, mimo to i on zasiadł czasem do instrumentu. Ewa szybko nabierała biegłości, choć bardzo niechętnie ćwiczyła gamy i palcówki. Nauczycielki chwaliły ją za interpretację i jak mówiły ,,grę z uczuciem". Zdobyte umiejętności przydały się jej w przyszłości, gdy w czasie wojny, w ponurym i przygnębiającym okresie, mogła zapomnieć o wszystkim grając utwory Schumanna, Schuberta, Dworzaka, a nade wszystko ukochanego Chopina, zwłaszcza prześliczne mazurki. W szkole też dbano o wykształcenie muzyczne. Począwszy od szóstej klasy raz na dwa miesiące odbywały się dla szkół koncerty w Filharmonii Lwowskiej. Każdy występ poprzedzony był odpowiednim objaśnieniem. Tam zapoznała się dziewczynka z wieloma uwerturami operowymi, różnymi symfoniami, a także pięknym śpiewem, na przykład sławnej śpiewaczki Bandrowskiej – Turskiej.
Raz Jacek i Stefan kupili mandoliny i nauczyli się na nich grać różne modne "szlagiery", jak "Miłość ci wszystko wybaczy", "Ta ostatnia niedziela", "Maleńka", "Mała kobietko czy wiesz?", "Bo mi jest szkoda lata", "Niebieskie róże" i inne.
        Jest taka piosenka:
                                  Przyjacielu, co chcesz, to mów-
                                  Nie ma, jak rozśpiewany Lwów!
                                 Tam, gdy batiar sztajerka gra,
                                 To nawet stare domy tańczą, oj di-ra-di-ra.

W tym czasie był to prawdziwie rozśpiewany dom w rozśpiewanym mieście.
Łyżwy
W drugiej klasie Ewusia dostała na gwiazdkę łyżwy przykręcane do zwykłych sznurowanych butów za pomocą specjalnego klucza. Stefan, który jeździł już nieźle, zaprowadził ją na najbliższą ślizgawkę przy koszarach na ulicy Św. Jacka. Dziewczynka dość szybko nabyła swobody w poruszaniu się na lodzie. W ciągu następnych lat, obserwując innych i korzystając z pomocy koleżanek nauczyła się "holendrować", robić "jaskółkę" i "fajkę". Stefan tymczasem tańczył z panią Gernandową. Była to osoba nie pierwszej już młodości, ale świetna łyżwiarka. Razem ze swym bratem, kapitanem Kowalskim, zdobyli kiedyś mistrzostwo Polski w jeździe figurowej. Oboje byli naszymi sąsiadami. Do domu, patrząc od strony dużego ogrodu, przylegała z prawej strony mała willa należąca do rodziny Ruppów, a z lewej "Willa Wanda", której brzydota nie przystawała do określenia "willa". Była to trzypiętrowa kamienica oddzielona od ogrodu płotem otaczającym małe betonowe podwórko z trzepakiem. Na trzecim piętrze mieszkał kapitan Kowalski, a na drugim pani Wanda Gernandowa z mężem.
Po kilku latach zamknięto ślizgawkę przy ulicy Św. Jacka i trzeba było chodzić na odległą ulicę Pełczyńską. Było tam za to wspaniałe, silnie oświetlone lodowisko. Z głośnika płynęła muzyka, w takt której świetnie było śmigać wokół tafli lodowej. Mama pozwalała Ewie chodzić na łyżwy, a nawet zachęcała ją, gdyż sama często wspominała jak będąc dziewczynką przepadała za ślizgawką.
Karnawał
Tego popołudnia panował w domu niezwykły ruch. Chłopcy prasowali białe koszule i "na kant" spodnie do czarnych ubrań. Ewa też przygotowywała odświętną sukienkę. Wybierano się na zabawę do Tokarskich. Julian Tokarski, przyjaciel Ojca, geolog, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza, ojciec chrzestny Ewy, miał jednego syna i trzy córki. Dwie starsze były już zamężne, a najmłodsza Halusia właśnie urządzała w domu wielki "bal". Julian Tokarski ogromnie lubił i szanował Tata. Często wspominał z wdzięcznością, jak jeszcze w czasach młodości wyjechał na kilka miesięcy do Japonii na badania, zostawiwszy żonę z trójką dzieci, a Tato odbywał za niego lekcje w gimnazjum, zanosząc potem całą pensję jego żonie. W tym czasie obydwaj prócz pracy naukowej na uniwersytecie uczyli w gimnazjum. Tokarski umyślił sobie, że Halusia zostanie w przyszłości żoną Jędrka. Młodzi patrzyli na te matrymonialne plany z przymrużeniem oka i nie przeszkadzały im one wcale wesoło żartować i bawić się.
W dużym salonie mieszkania profesorostwa Tokarskich urządzono salę taneczną. Z patefonu płynęły melodie walców, bostonów, tang i fokstrotów. W sąsiednim pokoju starsi goście grali w brydża i rozmawiali. Wtem otworzyły się drzwi i w słodką melodię angielskiego walca "Charmin, o Charmin" wtargnął marszowy rytm "Międzynarodówki". To profesor Tokarski kręcąc gałkami świeżo kupionego lampowego odbiornika radiowego, trafił na Moskwę. W szparze drzwi ukazała się jasna, nieco przyprószona siwizną głowa profesora Czekanowskiego, znanego antropologa, który zawołał pokazując na Jędrka. – Pożyczcie nam tego "bolszewika". Czekanowski przepadał za Jędrkiem. Nazywał go "bolszewikiem", lubił przekomarzać się z nim i dyskutować. Jędrek miał bardzo lewicowe poglądy. Były to czasy nasilonego antysemityzmu na uczelniach. Zdarzały się pobicia Żydów. Zatwardziali antysemici zorganizowali nawet odrębne ławki dla studentów Żydów. Oburzony Jędrek odszedł wtedy ostentacyjnie ze strony "aryjskiej" i usiadł z kolegami Żydami. Od tego czasu niektórzy nazywali go "wujkiem żydowskim", a inni cenili za odwagę. Jędrek zaanektowany do dyskusji przez profesorów ugrzązł tam na dobre, bo prawdę powiedziawszy tańce nudziły go śmiertelnie. Na tych zabawach, które odbywały się też czasem w domu przy ulicy Tarnowskiego, nauczyła się Ewa walca, bostona, tanga, fokstrota. Wszyscy tańczyli z nią jak z innymi panienkami, choć miała zaledwie dziesięć lat. W późniejszych latach starsi chłopcy chodzili na bale uczelniane: "Bal architektów", "Bal chemików" i.t.d. Jacek zabierał ze sobą Stefana, gdyż jako doskonały tancerz był pożądanym uczestnikiem tych zabaw. Razu pewnego Ewę obudziła rozmowa toczona przez rodziców o świcie w salonie. Ojciec był bardzo zirytowany, a Mama uspokajała go mówiąc: - To przecież karnawał! Za chwilę przyszedł do domu Jacek, ale Stefana jeszcze nie było. Dopiero gdy nastał pełny dzień, zjawił się także Stefan. Usłyszał wtedy wiele ostrych słów od Ojca, choć tłumaczył, że "białego walca" tańczy się dopiero rano. Tato zabronił wtedy dalszego balowania i przykazał Stefanowi przysiąść fałdów przy nauce, bo zbliżała się matura. Ojciec trzymał bardzo ostro synów. Wychodząc z domu musieli zawsze opowiadać się Mamie, dokąd idą i kiedy wrócą.

Ewa w wieku dziesięciu lat
Tatry
Wakacje spędzano różnie. Raz w Sławsku, to znów na Kniażynie, a także w innych miejscach. W 1934 roku Tato postanowił pokazać dzieciom Tatry. Nie był to jednak wyjazd do Zakopanego, jak czyniły to różne "przyzwoite" rodziny, lecz zwyczajem Tata było to "coś oryginalnego". Otóż rodzina zamieszkała na Hali Gąsienicowej w namiocie, tym samym, który służył w czasie spływu Dniestrem. W owym czasie uchodziło to za prawdziwe dziwactwo. Namiot rozbity został nad potokiem poniżej schroniska. Rano i wieczór myło się w jego lodowatej wodzie. Ewie podobało się to bardzo. Czuła się dumna, że mając dziewięć lat przeszła przez Zawrat i zrobiła wiele wycieczek górskich. Tatry w tych czasach były puste i dzikie. Chodzili po nich tylko górale i prawdziwi turyści. Na halach pasły się owce, a w szałasach robili swoje "oscypki" bacowie i juhasi. Wtedy w Tatrach przekroczyła Ewa po raz pierwszy w życiu granicę, przechodząc przez przełęcz Liliowe na Słowację. Ojciec miał legitymację, która upoważniała go do tego, a zresztą nikt tam nie pilnował granicy.
Był to rok wielkiej powodzi na Podhalu. Właśnie zmęczeni wycieczkami i prymitywnymi warunkami mieli wrócić do Lwowa, gdy po przenocowaniu w domu turystycznym w Zakopanem stwierdzili, że w ciągu jednej nocy potok płynący przez miasto wezbrał tak, że ulice zalane były wodą a korytem potoku płynęły całe chałupy, olbrzymie drzewa, martwe owce, a nawet krowy. Zrobiło to na małej Ewie wielkie wrażenie. Linia kolejowa została przerwana. W Zakopanem zabrakło żywności. W domu turystycznym podano nieświeże mięso, co odbiło się na zdrowiu wycieczkowiczów. Wiele dni trwający deszcz ustał w końcu, wody opadły i można było wrócić do domu.
Ewa podczas powodzi w Zakopanem.1934r.

Ewa na Zawracie. 1934r.

Stefan, Wojtek, Ewa w Tatrach. 1934r.

Stefan i Wojtek w Tatrach. 1934r.

Wojtek, Jacek (w środku), Stefan w Tatrach. 1934r.
Na Maryszewskiej
W domu śpiewano często piosenkę:
                                      Czerwony pas, za pasem broń, i topór, co błyszczy z dala
                                      Wesoła myśl, swobodna dłoń, to strój, to życie górala
                                      Tam szum Prutu, Czeremoszu, Hucułom przygrywa
                                      A ochocza kołomyjka do tańca porywa.
                                      Dla Hucuła nie ma życia jak na połoninie
                                      Gdy go losy w doły rzucą, wnet z tęsknoty zginie.

Obraz Sichulskiego wiszący w salonie przedstawiał właśnie Hucuła płynącego tratwą po spienionym Czeremoszu. Kołomyja, rzeki Prut i Czeremosz, połonina, kojarzyły się z przepięknym zakątkiem Polski – Czarnohorą. Są to wysokie góry, niewiele niższe od Tatr, ale jakże odmienne. Strome, z bardzo głębokimi dolinami, zwanymi kotłami. Ciemno zielone kotły przeważnie znajdowały się w cieniu przyjmując barwę prawie czarną. Stąd być może nazwa Czarnohora czyli czarna góra. Najwyższe partie okrywała trawa tworząca rozległe łąki zwane połoninami. Na nich Huculi wypasali owce i bydło.
Ewa miała jedenaście lat, gdy wybrano się na wędrówkę po Czarnohorze. Zdobyła wtedy najwyższy szczyt Howerlę, szczyty – Pop Iwan, Szpyci i inne. Punktem wypadowym wycieczek było schronisko na połoninie Maryszewskiej. Prowadziła je pani Maria Mieszkowska. Ponieważ ojciec Ewy, Bnedykt Fuliński, był działaczem Towarzystwa Przyjaciół Huculszczyzny i wielkim jej miłośnikiem, znany był pani Marii z nazwiska. Miła pani zaprosiła przybyłych do swego prywatnego mieszkania i zwyczajem Tata, który lubił gawędzić z ludźmi interesując się ich życiem, rodziną, pochodzeniem, wywiązała się ożywiona rozmowa. Pani Mieszkowska patrząc na Ewę powiedziała: - Dwa dni temu byli tu u mnie moja bratanica i bratanek, Irka i Franek Nadachowscy, niewiele starsi od Ewusi, szkoda, że się rozminęli. Są tu niedaleko na wakacjach w Tatarowie, gdzie mój brat, pułkownik Adam Nadachowski, ma wspólnie ze mną i moją siostrą Zofią Słowikową willę.
- Nadachowski? Znam to nazwisko ze Stanisławowa – powiedział Tato. Jako chłopiec ciągnąłem za warkoczyki pensjonarki wychodzące z pensji pani Nadachowskiej. Okazało się, że to była babcia Irki i Franka. Rozmowa potoczyła się wartko. Ojciec jak zwykle pytał, z kim ożeniony jest pan pułkownik. Mama z kolei usłyszawszy, że z Zofią Ilaszewiczówną, przypomniała sobie sędziego Ilaszewicza ze Stanisławowa przyjeżdżającego w sprawach sądowych do dziadzia Leopolda Hausera. I tak ojciec lubiący niezmiernie analizować różne koneksje rodzinne zebrał pełną informację o rodzinie Nadachowskich i Ilaszewiczów. A więc Adam i Zofia Nadachowscy, rodzice Irki i Franka, pochodzili ze Stanisławowa, jak Tato. Sędzia Ilaszewicz miał tam dom, w którym wychowały się jego trzy córki: najstarsza Zofia, młodsza Janka i najmłodsza Wisia. Zofia po wojnie wyszła za mąż za młodego oficera, halerczyka, Adama Nadachowskiego.
Ewa serdecznie znudzona tymi rozmowami wybiegła na połoninę pohasać z pięknym chartem pani Mieszkowskiej, Dżigim. Nie przypuszczała, że bawiący się przed dwoma dniami z tym samym psem Franek Nadachowski zostanie kiedyś jej mężem.

Ewa na Maryszewskiej
Noc w Gorganach
W czasie pewnych wakacji wybrano się w Gorgany, niezwykle malownicze góry w Karpatach Wschodnich. Charakteryzują się one szczytami, pokrytymi olbrzymimi głazami, które okoliczna ludność nazywała gorganami. Było to pasmo górskie dzikie, bez utartych szlaków i ścieżek. Wędrowało się przez ostępy leśne. Pokonywanie licznych przeszkód, głazów, leżących wiatrołomów, było bardzo męczące, szczególnie dla Mamy. Przebyto kilka widokowych szlaków górskich i zdobyto najwyższe szczyty: Sywulę, Doboszankę, Syniak i Chomiak. Nocowanie odbywało się na wielkich połoninach lub na mniejszych polanach śródleśnych.
Pewnego wieczoru, po rozbiciu namiotu, Tato kazał nazbierać dużo suchego chrustu i całe swoje posłanie pokryć tymi gałęźmi i polanami. Przed nocą zaczęło siąpić. Ewa przewracając się na drugi bok zobaczyła w otwartym otworze namiotu sylwetkę Tata siedzącego u jego wyjścia. Nogi tylko wystawił na działanie mżawki i będąc częściowo w namiocie dokładał ciągle do ognia drewno zgromadzone na posłaniu. Z brzaskiem zbudził dzieci, mówiąc: teraz będzie niespodzianka. Dookoła namiotu, na polanie i pod drzewami rosły setki grzybów. Nigdy w życiu, ani przedtem, ani potem, nie widziała Ewa czegoś podobnego. W kilka minut nazbierano stos prawdziwków. Tato tymczasem poszedł do namiotu przespać się trochę po nocy czuwania nakazując utrzymywanie ognia przez cały czas. Mama zgotowała na ogniu kaszę, dodając do niej grzybów i cebuli. Ależ pyszne było to jedzenie! Po śniadaniu Tato zarządził powrót do domu. Po zejściu z góry, Ojciec opowiedział, dlaczego palił ognisko przez całą noc. Napotkał w pobliskim lesie świeże ślady niedźwiedzia. Dobrze, że nie stało się to na początku wycieczki i że nie doszło do spotkania z misiem.
Lwowskie kościoły
Mama postanowiła, że będzie Ewę prowadzić co niedzieli do coraz to innego kościoła. Najpierw najbliższy, parafialny kościół św. Mikołaja. Znajdował się na niewielkim wzniesieniu obok starego Uniwersytetu Jana Kazimierza. Szło się do niego specjalną drogą lekko pod górę, a potem po schodach do wnętrza kościoła. Ten piękny barokowy kościół pełen marmurowych, złoconych figur świętych, bogaty w wielkie obrazy, robił wrażenie jasnego i pogodnego. Tu rodzice brali ślub, wszystkie dzieci były chrzczone, tu Jędrek będąc małym chłopcem służył do Mszy św.. Tu też przychodziło się na niedzielne nabożeństwa, a także święciło się jajka na Wielkanoc.
Szczególnej piękności był kościół Bernardynów, ze swą rzeźbioną fasadą, z figurami świętych odcinającymi się na tle nieba. W przylegającym doń klasztorze mieszkał stary Bernardyn, katecheta dziewczynki. Przed kościołem stała wysoka kolumna z figurą Błogosławionego Jana z Dukli, czczonego przez mieszkańców Lwowa jako obrońcę miasta. Bogate barokowe wnętrze kościoła pełne wielkich rzeźbionych postaci świętych w złoconych, fałdzistych szatach, aniołki unoszące się w złotych obłokach wysoko pod stropem, marmurowe kolumny, przeważające kolory brązu i złota, nadawały tej świątyni wygląd przepychu i dostojeństwa.                                                                                              
Tu przychodziło się na tak zwane "groby". W okresie Wielkiego Tygodnia w bocznej nawie ustawiano krzyże z naturalnej wielkości figurami ukrzyżowanego Chrystusa i łotrów. Obok przyciągała wiernych oświetlona setkami palących się świec grota z figurą martwego Chrystusa. Gdzieś z wysoka dochodził przejmująco smutny śpiew zakonników: ,,ludu mój ludu, cóżem ci uczynił, w czemem zasmucił, albo w czem zawinił..."
Wspaniały Kościół Dominikanów był znowuż całkiem odmienny. Wielka kopuła, widoczna z wielu miejsc we Lwowie, pięknie harmonizowała z pobliską renesansową Wieżą Korniaktowską Cerkwi Wołoskiej. We wnętrzu białe kolumny, złocenia, rzeźby, dawały nastrój wzniosłości i powagi. W głównym ołtarzu błyszczała srebrna, bogato rzeźbiona sukienka Matki Boskiej Dominikańskiej, słynącej cudami.
Zwiedzanie kościołów trwało latami i nie wszystkie udało się Ewie poznać. Bo ileż było tych kościołów! Kościół Jezuitów, w którym dokonane zostało bierzmowanie dziewczynki, Karmelitów Bosych, Sakramentek, Klarysek, św. Antoniego, św. Marcina, Kościół Matki Boskiej Ostrobramskiej z kopią obrazu z Ostrej Bramy w Wilnie i inne. Jeden wszakże szczególnie bliski był sercu Ewy. Mały drewniany kościółek św. Zofii, którego krzyż i sam czubek gontowego dachu wieży, wyłaniający się zza drzew parku Stryjskiego, widoczny był z balkonu domu.                                                                                                
Lwowskie katedry
Lwów miał aż trzy katedry katolickie, każdą jednak innego obrządku. Katedrę łacińską, gdzie nabożeństwa odbywały się po łacinie, katedrę greko-katolicką, w której modły odprawiano w języku staro-cerkiewnym i katedrę ormiańską.
Katedra łacińska jest to wysoki, potężny kościół gotycki. Wielkie wrażenie zrobiły na dziewczynce przebogato rzeźbiony ołtarz dłuta Jana Białego oraz renesansowa kaplica braci Kampianów. W katedrze znajdowały się cenne figury średniowieczne Chrystusa ukrzyżowanego i Chrystusa cierpiącego. Mama pokazała Ewie obraz Matki Boskiej, przed którym król Jan Kazimierz oddał Polskę pod jej opiekę, uznawszy ją królową Korony Polskiej. Tu po raz pierwszy usłyszała Ewusia lwowską pieśń kościelną: ,,Śliczna gwiazda miasta Lwowa Maryja, pani nasza i królowa – Maryja”.
W późniejszych latach przychodziła dziewczynka tu często z koleżankami, aby posłuchać pięknie brzmiących organów i doskonałych chórów. W pobliżu Katedry Łacińskiej znajduje się perła zabytków lwowskich kaplica Boimów. Zbudowana przez mieszczanina, lekarza Boima, pokryta jest w całości rzeźbami. To bogactwo rzeźb na zewnątrz i w środku kaplicy, było dla Ewy wprost oszałamiające.
Nastrój tajemniczości i niezwykłości towarzyszył zwiedzaniu katedry Ormiańskiej. We Lwowie mieszkało wielu Ormian będących chrześcijanami. Byli oni przeważnie zasymilowani. Mama objaśniła dziewczynkę, że katedra zbudowana na początku 14-tego wieku jest w stylu grecko-bizantyjskim. Kościół ozdabiały malowidła ścienne znanego malarza polskiego Jana Rosena. Dominowały ciemne błękity, fiolety, zielenie. Ewa była oczarowana wdziękiem wydłużonych postaci o nieco smutnych twarzach. Mama powiedziała, że malowidła te przypominają bizantyjskie mozaiki.
Katedra greko-katolicka, czyli cerkiew św. Jura jest nadzwyczaj piękna. Stoi na wzgórzu i wchodzi się do niej po wielu schodach, ozdobionych rzeźbionymi balustradami. Szerokie wieże z licznymi rzeźbami nadają jej wygląd bardzo okazały, a równocześnie lekki. Wybudował go ten sam znakomity polski architekt, co kościół Dominikanów. Był on komendantem twierdzy w Kamieńcu Podolskim i nosił z francuska brzmiące nazwisko de Witt. W środku dosłownie wszystko kapało od złota. "Złote wrota" charakterystyczne dla obrządku wschodniego, kapłani w złotych tiarach, złotych ornatach. Wielkie wrażenie zrobiły na dziewczynce głębokie basy chóru, który towarzyszył nabożeństwu.
Niezwykły zaiste był Lwów, bo czy jest gdzieś na świecie drugie takie miasto, które miałoby trzy katedry katolickie? Na pytanie Ewy Mama odpowiedziała, że może tylko Rzym.
Demenka Podniestrzańska
Ewa nigdy nie rozumiała, dlaczego wieś leżąca nad Dniestrem nazywała się Demenką Podniestrzańską. W tej miejscowości, niedaleko miasteczka Żydaczowa, znajdował się majątek ziemski należący do małżeństwa Pawlikiewiczów. Czasem wakacje urozmaicano przez kilkudniowy pobyt w Demence. Wyjazdy tam były ciekawe i przyjemne. Dojeżdżało się pociągiem do Żydaczowa, a potem powozami do majątku. Miło było jechać aleją wysadzaną starymi drzewami i zajeżdżać przed biały uroczy pałacyk. Na półokrągłym tarasie czekali na gości gospodarze przy suto zastawionym stole. Z tarasu w obie strony prowadziły szerokie schody na placyk ozdobiony klombem pełnym kwiatów.
Demenka należała niegdyś do pewnego arystokraty, którego nazwiska dziewczynka nie zapamiętała. Był to według Mamy utracjusz i hulaka przebywający przeważnie za granicą we Wiedniu lub Paryżu. Największą miłością jego życia były konie. Będąc na aukcji koni we Wiedniu spotkał raz znawcę i hodowcę koni młodego Bolesława Widajewicza, brata babci Fulińskiej, a więc wuja Tata. Zaproponował mu zarząd swoich dóbr i założenie hodowli koni w tych posiadłościach. Bolesław Widajewicz zgodził się, a będąc doskonałym organizatorem i gospodarzem, w krótkim czasie doprowadził upadające majątki do kwitnącego stanu. Wdzięczny pracodawca doskonale go wynagradzał, a nawet obdarzył go jednym z mająteczków. Widajewiczowie byli bezdzietnym małżeństwem i wszystkie swe siły i umiejętności poświęcali swej pracy, dzięki czemu stali się zamożnymi ludźmi. Bolesław Widajewicz znaczącą sumę pieniędzy zapisał swemu siostrzeńcowi Benedyktowi Fulińskiemu, czyli Ojcu, dzięki czemu mając do dyspozycji jeszcze posag Mamy mogli rodzice wybudować ten piękny dom we Lwowie. W czasie jednego z pobytów w Demence Ewa usiłowała nauczyć się jazdy na koniu, bo Pawlikiewicz miał piękne wierzchowce. Próba ta jednak zakończyła się tylko dotkliwymi obtłuczeniami.
Do programu pobytu w Demence należały odwiedziny w sąsiednim Wołcniowie u pani Bilińskiej. Jechało się tam powozem lub bryczką, wiejską drogą między lasem, a polem. Do dworu prowadziła również aleja wysadzana starymi drzewami, ale dom był całkiem odmienny. Niski, drewniany, z małym ganeczkiem obrośniętym winem. W środku były niespodziewanie duże pokoje z drewnianymi niskimi powałami. Bardzo podobał się dziewczynce ten przytulny dworek. Należał niegdyś do Widajewiczów, którzy spędzili w nim całe swoje wspólne życie.

Bolesław Widajewicz w stroju "Sokoła"
W starym grodzie
Pewnego lata wybrano się do Krakowa, a potem dalej w Pieniny. Ewa czytała książeczkę ,,Trębacz z Wieży Mariackiej", a także ,,Żółtą ciżemkę". W pierwszej był opis Sukiennic i miasta widzianego z wysokości wieży. Z ciekawością więc spacerowała wokół rynku, po którym jeździły wtedy jeszcze tramwaje. Kościół Mariacki i ołtarz Wita Stwosza oglądała przez pryzmat lektury ,,Żółtej ciżemki". Kraków wydał się Ewie miastem jak z bajki. Widok Wawelu z brzegu Wisły przypominał baśnie o dawnych czasach. Zwiedzanie zamku i katedry było uciążliwe, ale pozostawiło niezatarte wrażenie. Zamieszkano pod Krakowem w domu, a raczej dworze Kańskich. Władysław Kański, brat cioteczny Tata, był urzędnikiem bankowym i codziennie dojeżdżał autem do Krakowa zawożąc tam dzieci, a także do sklepów krakowskich własne produkty ogrodnicze, a nawet wiejski chleb wypiekany przez jego przedsiębiorczą żonę. Kańscy mieli czterech synów: Władka zwanego ,,Duńką", Julka, Maćka i Andrzeja oraz najmłodszą córkę Lalę, rówieśnicę Stefana. Julek jakiś czas studiował we Lwowie i wtedy przychodził do domu na Tarnowskiego. Ewusia niezmiernie lubiła te odwiedziny, bo zazwyczaj siadał do fortepianu i wtedy przez klawiaturę przewalały się perliste pasaże i potężne akordy. Grał dobrze i z wielką biegłością. Po latach zginął w Oświęcimiu. ,,Duńka" jako działacz polityczny wyjechał na początku wojny za granicę. Maciek po wojnie został śpiewakiem, Andrzej profesorem pediatrą, Lala ukończyła rolnictwo i osiadła we Wrocławiu.
W krakowskiej wyprawie wzięła udział Zosia Kuźniewiczówna, dla której Kański był wujem. Zosia, dorosła już panna, studiowała chemię razem z Jędrkiem na politechnice. Była córką siostry ciotecznej Tata, cioci Luni Kuźniewiczowej. Nie pierwszy raz towarzyszyła rodzinie Fulińskich w wakacyjnych eskapadach. Była raz na Kniażynie, a jedno lato spędzili razem na Helu, gdzie chodziło się rano nad pełne morze, a po południu nad zatokę. Zosia, Jędrek i Jacek wychowywali się prawie razem, gdy rodzice, jeszcze przed wybudowaniem domu mieszkali przy Tarnowskiego 68 w kamienicy. Sąsiadowali tam z Kuźniewiczami i ich dziećmi, Zosią i starszym Marianem. Marian Kuźniewicz został oficerem i w czasie wojny walczył pod Monte Casino. Ewusia zaśmiewała się, gdy Mama opowiadała jak malutki Jacuś nazywał Zosię ,,Joja", Jędrka ,,Juju", a siebie ,,Jaju"
Mąż cioci Luni był bardzo barwną postacią. Grał dobrze na fortepianie, trochę malował, fotografował. Miał kiedyś zakład fotograficzny. Przewinął się także przez Kniażynę, gdzie robił portretowe fotografie osadniczkom. Związana z tym była zabawna historia. Portrety te upiększał retuszowaniem, a dla żartu domalowywał czasem kolczyki lub ozdobne kolie. Spracowane w polu i w oborze kobiety oglądały ze zdumieniem siebie na portretach jako piękne damy. Ależ ja nie mam takich kolczyków – powiedziała jedna. A czy nie jest pani w nich do twarzy? – zapytał żartowniś. Wkrótce w każdym domu znalazł się portret jego właścicielki. I tak poczciwy kawalarz poprawił samopoczucie osadniczek Woli Wilsona czyli Kniażyny.
Z Krakowa - w Pieniny. Był to dalszy ciąg tej "bajkowej" wyprawy. Spływ Dunajcem, wyjście na Trzy Korony, a zwłaszcza na Sokolicę zrobiły na Ewie duże wrażenie. Widok z Sokolicy w dół pionowej ściany, wijący się nisko w dole srebrzysto–niebieski Dunajec, wykrzywione od wiejących wiatrów sosny wiszące nad urwiskami, wszystko to przypominało jakiś nierzeczywisty krajobraz baśniowy. Dziewczynka zauroczona była pięknem Pienin i to urzeczenie pozostało w niej na zawsze.
Wiosenne szmery
,,Kaczuszka", czyli pani Dobrowolska, nazywana tak przez pokolenia uczniów szkoły św. Zofii z powodu swojego chybotliwego chodu, była niegdyś koleżanką Mamy w seminarium nauczycielskim. Mieszkała na Tarnowskiego kilka domów dalej, lubiła Mamę i czasem wpadła na pogawędkę. Jako wychowawczyni klasy była bardzo życzliwa i opiekuńcza wobec Ewusi. Pewnego popołudnia zabrała ją na przedstawienie baletowe, w którym występowały małe dziewczynki. Ewie bardzo podobała się mimiczna inscenizacja Czerwonego Kapturka. Występ przygotował znajomy pani Stasi Dobrowolskiej, Burka, prowadzący lekcje dla dziewczynek w znanej szkole baletowej Faliszewskiego. Pani Stasia namówiła Mamę, aby posłała córkę na te zajęcia. Kochana, dobra Mama prowadziła od tego czasu Ewę dwa razy w tygodniu na odległą ulicę Franciszkańską. Gimnastyka z elementami tańca była przyjemna, odbywała się przy akompaniamencie fortepianu. Wielką atrakcję stanowiły odwiedziny pewnej sławnej już w całej Polsce dziesięcioletniej dziewczynki Basi Bitnerównej, która od czasu do czasu przychodziła ćwiczyć w sali korzystając z zainstalowanych tam urządzeń. Ta wychowanka Faliszewskiego i Burki, uczących ją tańca od czwartego roku życia, nieładna, piegowata dziewczynka odznaczała się niebywałą wprost giętkością. Gwiazdy, szpagaty, mostki, stawanie na rękach, salta w powietrzu były dla niej fraszką. Wykonywała je jakby mimochodem. Toteż jeździła na występy po całym kraju, a deski sceniczne największych teatrów nie były jej obce. Po wojnie stała się sławną tancerką nie tylko w Polsce, ale i za granicą.W ósmym męskim gimnazjum miało odbyć się przedstawienie związane z jubileuszem, czy czymś podobnym. Burka przygotował balet pięciu dziewczynek, między innymi Ewy i Danusi, której ojciec był polonistą w tej szkole. Po tygodniach przygotowań i ćwiczeń nadszedł dzień przedstawienia. Ewie, gdy zgodnie z programem lekkim krokiem wbiegła na scenę nogi zadrżały w kolanach. Poniżej wielka sala wypełniona po brzegi ludźmi. Dziewczynce zdawało się, że tysiące oczu oceniają jej najmniejszy ruch. Przez kilkanaście minut przy delikatnym, pełnym wdzięku utworze Sindinga ,,Szmery wiosenne" pięć długonogich dziesięciolatek fruwało po scenie w powiewnych seledynowych strojach jak motyle na łące. Z przejęcia się ważnością chwili w pewnym momencie pomyliły trochę kolejność ruchów, to też z lekkim zaskoczeniem i radością przyjęły gromkie oklaski, jakie po występie zabrzmiały w sali. Wielokrotne, pięknie wyuczone kłanianie się nie sprawiło im już trudności.
Stefcia
Na początku piątej klasy zjawiła się nowa koleżanka. Pani posadziła ją koło Ewy mówiąc: Wiem, że będziesz dobra dla Stefci i pomożesz jej, jak cię o to poprosi. Z okien szkoły widać było zakręt ulicy Zielonej prowadzącej za rogatki miasta w kierunku wsi Kozielniki. Z tej miejscowości, ulicą Zieloną przywoził Stefcię wóz drabiniasty zdążający potem na targ lub gdzie indziej w mieście. Z daleka widać było szybko zbliżającą się parę kasztanków skręcających na wyboistą drogę prowadzącą przez nieczynną już cegielnię wprost w ślepo kończącą się ulicę Tarnowskiego. Ostatni, krótki odcinek do szkoły odbywała dziewczynka pieszo. Czasem jednak wozu nie było i wtedy przez większość drogi niósł cierpiącą na wadę serca siostrę jej starszy szesnastoletni brat. Stefcia była drobną i bladą blondyneczką. Oddychała szybko, a jej cienkie paluszki zakończone były lekko sinymi paznokciami. Była zdolna, nadzwyczaj pilna i staranna. Ewa często zapraszała ją po szkole do domu, gdzie czekała na przyjazd fury, która zabierała dziewczynkę w drogę powrotną. Była dużo mniejsza i szczuplejsza, więc różne ubrania, z których wyrosła Ewusia, stawały się jej własnością. Czasem czekanie przedłużało się i wtedy Mama częstowała Stefcię obiadem. Potem zazwyczaj ta pilna uczennica wyciągała zeszyty i obie dziewczynki zabierały się do wspólnego odrabiania lekcji. Przez ten rok Ewa przyzwyczaiła się do roli opiekującej się koleżanki, gdyż Stefcia była inteligentną i dobrą dziewczynką. Po wakacjach musiały się jednak rozstać, bo Mama zadecydowała o zmianie szkoły, a Stefcia pozostała w szkole św. Zofii. Po ukończeniu szóstej klasy miała załatwione bezpłatne miejsce w gimnazjum Sióstr Urszulanek na pobliskiej ulicy św. Jacka. Zakon Urszulanek prowadził w swoim klasztorze gimnazjum żeńskie wraz z internatem, rezerwując zawsze jedno lub dwa miejsca dla zdolnych dziewczynek z ubogich rodzin. Tak też było ze Stefcią. Ewa zaś, musiała chodzić do odległego gimnazjum państwowego, gdyż Tato jako profesor politechniki korzystał tam ze zniżki, a opłata u sióstr Urszulanek była wysoka. W budynku gimnazjum im. Adama Asnyka mieściło się także seminarium nauczycielskie i szkoła "ćwiczeń", w której uczyli nauczyciele z gimnazjum i seminarium. W szkole tej odbywały się lekcje pokazowe i ćwiczenia dla przyszłych nauczycieli. Poziom był znacznie wyższy niż w poczciwej szkole św. Zofii. Po wakacjach więc, zaczęło się dla Ewy bardzo wczesne wstawanie i długa codzienna wędrówka na ulicę Sakramentek.
Kilka lat później, już w pierwszym roku wojny, przyszła smutna wiadomość o śmierci Stefci. Wielki żal za łagodną, mądrą dziewczynką ogarnął wtedy serce Ewy.
Najlepsza przyjaciółka
Zmiana szkoły była ciężkim przeżyciem dla Ewy. Wiele trudności sprawiało jej podciągnięcie się do znacznie wyższego poziomu w obcym środowisku. Wymagający nauczyciele ostro traktowali uczennice, nie tak, jak poczciwa ,,Kaczuszka". Z początku panicznym lękiem przejmowała ją nowa opiekunka klasy, pani Pokiziakówna. Bała się wręcz spojrzeć w jej skądinąd piękne, czarne oczy i na kształtne usta z wyraźnie widocznym nad nimi ciemnym meszkiem. Uczyła świetnie matematyki i jej zawdzięczała dziewczynka szybkie nadrobienie zaległości. Z czasem polubiła tę mądrą, choć trochę dziwaczną "starą pannę", jak złośliwie nazywały ją nowe koleżanki. Była osobą bardzo pobożną, więc na początku nauki śpiewano "Kiedy ranne wstają zorze", potem odmawiano modlitwę, a po lekcjach modlono się znowu. Jej bratem był znany we Lwowie ksiądz Pokiziak, katecheta chłopców w szkole św. Zofii i to przed jego linią ostrzegała małego Wojtusia Mama.
W klasie istniał samorząd z przewodniczącą, wysoką niebieskooką dziewczynką, ulubienicą nauczycieli i koleżanek, Jasią Klotzek. Pewnego dnia, gdy Ewa jak zwykle miała zamiar wracać po lekcjach do domu piękną ulicą Czereśniową, wspinając się potem koło zakonu Urszulanek stromymi schodkami na górną część Tarnowskiego i nią jeszcze wyżej do domu, ktoś zawołał za nią z tyłu. Była to Jasia. Ja też mieszkam na Tarnowskiego pod numerem czwartym, tuż przy ulicy Zielonej, może będziemy wracać razem – powiedziała. Od tego czasu zmieniła się trasa powrotu i dziewczynki wracały razem. Jasia zostawała pod czwartym, a Ewa wędrowała pod górę, aż do numeru 82, do domu. Z czasem Jasia zaczęła odprowadzać koleżankę dalej, do miejsca, gdzie schodki stanowiły skrót na ulicę Jacka. Potem jeszcze wyżej i wtedy z kolei Ewa odprowadzała Jasię z powrotem do domu. Te spacery trwały czasem bardzo długo i wtedy obrywały obydwie burę od swoich mam. Miały sobie zawsze tyle do powiedzenia o szkole, przeczytanych książkach, filmach, aktorach, wierszach, które wywoływały nieokreślony smutek, marzeniach, a także własnych nastrojach.
Przyszły ferie zimowe. Dziewczynkom brakowało codziennych rozmów, zaczęły się więc odwiedzać. Jasia mieszkała w dość ponurej kamienicy na parterze, z widokiem na przeciwległy rząd kamienic lub brudne podwórko. Ogromnie więc lubiła przychodzić do domu Ewy, gdzie z okien roztaczał się rozległy i piękny widok na ogród, wzgórza, park Stryjski. W słoneczny, zimowy ranek pokoje zalane były wesołym światłem. Pewnego popołudnia Jasia została dłużej, bo umówiła się ze swoim starszym bratem, że przyjdzie po nią wieczorem. Gdy zaczął zapadać zmrok, Ewa chciała zapalić światło, ale Jasia powiedziała: Posiedźmy chwilę w ciemności, chcę cię o coś zapytać. Ewuniu (tylko ona używała tego zdrobnienia, być może dlatego było dziewczynce tak miłe), czy nie zechciałabyś zostać moją "najlepszą przyjaciółką"? Trzeba tu wtrącić, że w klasie były zwykłe koleżanki i "najlepsze przyjaciółki". Ewie zabiło mocno serce. Nie chciała wierzyć własnym uszom. Ten autorytet klasowy, o którego przyjaźń ubiegało się wiele koleżanek i z której zdaniem liczyli się nawet nauczyciele, chce ofiarować jej tak wspaniały dar. Nie zwlekała więc z twierdzącą odpowiedzią.
Odtąd łączyła je prawdziwie wielka przyjaźń. Każde zmartwienie było wspólne i każda radość. Zdarzyło się, że obie zachorowały równocześnie na grypę. Ewa leżała w gorączce z bólem głowy i gardła, a tu jeszcze ta rozłąka z Jasią. Nie wiadomo, co było gorsze, złe samopoczucie spowodowane chorobą, czy tęsknota za przyjaciółką. Aż tu nagle dzwonek do bramy. Za chwilę Stefan podaje list od Jasi przyniesiony przez jej brata. Jakiż to był wspaniały list! Długi na kilka stron, a były w nim miłe, czułe słowa i ciekawe uwagi o przeczytanej książce, własne rozmyślania, a nawet równanie matematyczne, sprawiające Jasi trudności. Ewa nie umiała tak pięknie pisać, więc zabrała się do zadania matematycznego. Pozostały okres choroby upłynął na wymianie korespondencji. Tylko Dadek, brat Jasi narzekał, że zamienił się w listonosza.
Osiedle
Z końcem maja cała klasa wyjechała na tydzień do tak zwanego "Osiedla". Gimnazjum i Liceum Asnyka oraz Szkoła Ćwiczeń dysponowały dużym budynkiem w Starym Samborze, zabytkowym miasteczku na Podkarpaciu, ślicznie położonym nad Dniestrem wśród niewielkich gór. Latem były tam kolonie, w zimie zimowiska, a wiosną i jesienią poszczególne klasy wyjeżdżały na krótkie, tygodniowe pobyty. Budynek stał za miastem na dużej polanie z boiskiem do siatkówki. Na piętrze mieściły się sypialnie, a na parterze sala szkolna, jadalnia, kuchnia i inne pomieszczenia gospodarcze. Dwie nauczycielki opiekowały się wychowankami. Po śniadaniu i dwu lub trzech lekcjach w sali szło się na wycieczkę, połączoną z nauką przyrody. Po obiedzie, gry i zabawy na boisku lub w sali szkolnej sprzyjały lepszemu poznaniu się dziewczynek. Dzień rozpoczynał się sakramentalnie pieśnią "Kiedy ranne wstają zorze", a kończył na boisku, gdy ostatnie promienie słońca oświetlały jeszcze szczyty gór, nastrojową pieśnią "Słońce już zeszło z pól, zeszło z gór, zeszło z mórz, Bóg jest tuż".
Dwa dni przed powrotem do Lwowa zapanowała wspaniała pogoda. Część dziewczynek uprosiło panie o pozostanie po śniadaniu na łące. Chciały wrócić do domu pięknie opalone. Wyciągnęły z szopy leżaki i wyłożyły się do słońca. Jedna z koleżanek miała bardzo wydatny nos. Posmarowawszy buzię kremem, przylepiła nań listek bzu. Gdy gong wezwał na obiad, zjawiła się z twarzą czerwoną jak piwonia, w której tkwił, zdawało się, że jeszcze większy niż zazwyczaj biały nos. W pierwszej chwili koleżanki wybuchnęły śmiechem, ale potem zrobiono naradę w sprawie nieszczęsnego nosa. Jedna dziewczynka radziła wziąć z kuchni mąkę, rozrobić ją z czerwoną farbą, aby uzyskać podobny kolor do twarzy i takim pudrem posmarować nos. To już lepiej mąką popudrować twarz – powiedziała inna. W końcu zapadła decyzja, że następnego dnia zerwie się wielki liść łopianu, zakryje się nim całą twarz, a nos umieści się w dziurze i podda opalaniu. Skutek okazał się fatalny. Nos był jeszcze bardziej czerwony niż reszta twarzy, a na dodatek oddzielał go od niej biały paseczek w miejscu, gdzie znajdował się brzeg dziury w liściu. I tak biedna Janka musiała wrócić do Lwowa z czerwonym nosem i z białą obrączką na nim.
Dwa ognie
Od wczesnej wiosny, na dużej przerwie i po lekcjach, dziewczynki rozgrywały pasjonujące je mecze w "dwa ognie". Nabrawszy wprawy, dziewczynki postanowiły wyzwać klasę szóstą "b" na turniej czterech meczów, mających się odbyć z początkiem czerwca. Matką drużyny została jak zwykle Jaśka. Z klasy wybrano 10 najlepszych zawodniczek, między innymi Ewę. Jaśka dysponowała bardzo silnym rzutem, wytrącającym piłkę z rąk nawet po złapaniu jej, Ewa zaś odznaczała się skocznością i dobrym przechwytywaniem piłek. Gdy pozostały jeszcze dwa ostatnie mecze, pani dyrektorka zabroniła kategorycznie pozostawania na boisku po lekcjach, nakazując surowo pilne przygotowywanie się do egzaminu. W sukurs zmartwionym dziewczynkom przyszedł ojciec jednej z nich, który prowadził skład opału. O tej porze duży plac za wysokim parkanem z desek był prawie pusty. Niewielkie kupki węgla w jednym rogu, a drzewa w drugim nie przeszkadzały wcale. Na czarnej od pyłu węglowego płaszczyźnie wyrysowano boisko. Kibicujące koleżanki, siedzące na belach drzewa i na schodkach domu, okrzykami podgrzewały i tak gorącą atmosferę tego upalnego popołudnia. Turniej wygrała szósta "a", w dużej mierze dzięki nie do pokonania matce – Jaśce. Po meczu dziewczynki wyglądały jak kominiarze. Spocone twarze oblepione pyłem węglowym, czarne ręce, czarne nogi i niegdyś białe skarpetki, a co gorsza ubranie. Pod pompą można się było jakoś umyć, ale jak iść do domu w tak wybrudzonej sukience? Na szczęście w następnym tygodniu zaczęła się słota i nie żal było rozstać się z ulubioną grą, by zasiąść nad książkami.
W tych latach nastąpiła w Polsce zmiana systemu edukacyjnego. Jędrek, Jacek i Stefan, po czterech latach szkoły powszechnej i ośmiu gimnazjum, zdawali maturę. Wojtek poszedł do gimnazjum także po czterech latach, lecz dwa lata przed egzaminem dojrzałości zdawał tak zwaną "małą maturę" do liceum. Ewa dopiero po sześciu latach szkoły powszechnej zdawała do gimnazjum, po czterech kolejnych powinna była zdać "małą maturę" do liceum i po dwu latach egzamin dojrzałości.
W rodzinie przeżywano więc trzy egzaminy: Stefana, Wojtka i Ewy. Stefan uczył się do matury bardzo pilnie i udało mu się zdać ją dobrze. W tych czasach był to bardzo poważny egzamin. Gdy zapanowała radość, że tak dobrze mu poszło i zdążył już wypić z kolegami lampkę wina, uderzył grom z jasnego nieba. Matury we Lwowie musiały zostać powtórzone, gdyż okazało się, że tematy zostały wykradzione z kuratorium i znane były niektórym uczniom wcześniej. Stefan na szczęście za drugim razem zdał równie dobrze, jak za pierwszym, ale zdenerwowanie i niepewność trzeba było przeżyć ponownie. Wojtek znalazł się w liceum bez problemów. Egzamin do gimnazjum okazał się łatwiejszy niż przypuszczano, a surowe zazwyczaj nauczycielki okazały się życzliwe i delikatne.
Jasna i ciemna
Mama opowiadała Ewusi czasem, jak będąc małą dziewczynką spędzała wakacje w pięknie położonej na Podkarpaciu miejscowości Dobromilu, u swego dziadka Hausera. Miał on tam obszerny dom, otoczony dużym sadem. Mieszkańcy miasteczka, nawet wiele lat po śmierci pradziadka i zmianie właściciela, nazywali ten dom "Hauserówką". Do tej to "Hauserówki" zjeżdżały się wnuki pradziadka Hausera, a więc trzy córki Leopolda – Mania, Oldzia i Stefa czyli Mama, dzieci drugiego syna Rudolfa – synowie: Duda ( Rudolf) i Romek oraz najmłodsza jedynaczka Anusia. Bywały też dzieci siostry Leopolda i Rudolfa, Heleny Grabowskiej.
Anusia z Hauserów Świątkiewiczowa mieszkała potem w Stanisławowie. Była bezdzietna. W czasie wojny spotkał ją straszny los, gdyż ciężko chora na gościec stawowy, wraz z matką staruszeczką wywieziona została na Sybir.
Duda i Romek Hauserowie mieszkali we Lwowie. Romek miał dwie córki zdumiewająco różne od siebie. Starszą, niebieskooką, jasną blondynkę Basię i młodszą, smagłą, ciemnowłosą, brązowooką Magdę, rówieśnicę Ewy. Basia bardzo imponowała dziewczynce, bo uczyła się szermierki. Chodziła na treningi ze swym stryjecznym bratem Andrzejem, synem Dudy. Miał on jeszcze jednego syna, starszego, Janusza, będącego w tym czasie studentem wydziału mechanicznego politechniki. Rodziny Dudy i Romka mieszkały blisko siebie i dzieci często się odwiedzały. Basia i Andrzej byli rówieśnikami, chętnie ze sobą przebywali, szczególnie, że oboje uczyli się fechtunku. W owym czasie był zwyczaj ozdabiania mieszkań zabytkowymi szablami zawieszonymi na ścianie. Raz Andrzej i Basia zdjęli takie szable i chcieli zabawić się w pana Wołodyjowskiego i "Hajduczka". W trakcie treningów stosowali maski osłaniające twarz, a tym razem ich nie mieli. I stało się nieszczęście. Andrzej niechcący szturchnął szablą Basię w oko. Udało się je uratować, ale nie było już takie jak dawniej, a naprawdę śliczna blondyneczka miała pewną, aczkolwiek niewielką, skazę na urodzie.
Zaczęło się we Lwowie
Wszystko zaczęło się we Lwowie przed pierwszą wojną światową, gdy młodemu studentowi politechniki, Andrzejowi Małkowskiemu, wpadła w rękę książka Baden – Powella o skautingu. Spodobała mu się idea tej organizacji i postanowił na wzór angielski założyć drużynę, złożoną z lwowskich kilkunastoletnich "batiarów", których wielu włóczyło się po ulicach robiąc zbytki, a nierzadko dokonując drobnych kradzieży. Zabierał tych chłopców na Wysoki Zamek lub Pohulankę, gdzie przy ognisku i zapachu piekących się kartofli uczył ich historii Polski, miłości do rodzinnego kraju, uczciwości i przyjaźni. Urządzał też terenowe ćwiczenia z użyciem mapy, wyrabiając w nich tężyznę fizyczną i wrażliwość na piękno przyrody. Ćwiczenia te nazwał harcami, zapożyczając to określenie od harców rycerskich w dawnej Polsce, a zespół chłopców, drużyną harcerską. Te lwowskie batiary polubiły szczerze swojego "komendanta", jak go nazywali. Chcąc sprawdzić wyniki wychowawcze u swoich podopiecznych, będąc z nimi na Pohulance, upuścił przy pieńku portmonetkę z pewną ilością pieniędzy. Za chwilę spostrzegł, że zniknęła. Ćwiczenia dobiegły końca. Po rozstaniu z chłopcami, Małkowski z uczuciem przykrości i zawodu udał się w kierunku domu. Uszedł już kawał drogi, gdy usłyszał za sobą stukot butów biegnącego chłopca. Panie komendancie! Proszę się zatrzymać! Zgubił pan portmonetkę, znaleźliśmy ją. Małkowski nigdy nie dowiedział się i nie dociekał tego, czy tę "zgubę" zabrał chłopiec, który mu ją oddał, czy też był to wynik decyzji całej grupy. Po powrocie do domu przeliczył pieniądze. Nie brakowało ani centa. Odetchnął z ulgą. Teraz już wiedział, że stworzył z tych lwowskich batiarów prawdziwą drużynę harcerską. Po tej pierwszej przyszły następne i założony przez Andrzeja Małkowskiego ruch harcerski ogarnął całą Polskę.
Ewa zapisała się do "Zuchów" jeszcze w szkole św. Zofii, a w gimnazjum była już harcerką. Na zbiórkach słuchało się gawęd zastępowej lub drużynowej, uczono się piosenek, a także maszerowano w szyku wojskowym. Drużyna bowiem brała zawsze udział w defiladach na 3 Maja i 11 Listopada. Ćwiczenia terenowe odbywały się na Pohulance. Był to obszerny obszar zalesiony, położony na wzgórzach - pomiędzy Cmentarzem Obrońców Lwowa a laskiem Węglińskim, graniczącym z ulicą Zieloną przechodzącą w szosę, za miasto, w kierunku wsi Kozielniki. Można tam było poznać wszystkie gatunki drzew, jakie rosły w Polsce. Większość stanowiły buki, ale były też potężne dęby, jawory, klony, jesiony, lipy, sosny, świerki, modrzewie i inne. Bujne runo umożliwiało robienie zielników. Zachwycało piękno różnorodnych kwiatów leśnych i łąkowych. W najniższej części Pohulanki, na łące, w niecce pomiędzy wzgórzami był staw, mający dla dziewczynki szczególne znaczenie. W tym stawie bowiem Tato, zajmujący się w swych badaniach naukowych głównie (aczkolwiek nie jedynie) pierwotniakami, znalazł wirka będącego reliktem polodowcowym, nazwanym później na część jego odkrywcy, Fulinskiella bardeani. Była to mała sensacja i ciekawostka przyrodnicza.
Co jakiś czas chodziło się na cmentarz "Orląt", aby oczyścić groby i zapalić świeczki. I tak Ewa zastąpiła Wojtka w robieniu lampionów z orłem i lilijką harcerską. Patronem drużyny był Jurek Bitchan, 14 – letni harcerz poległy w obronie Lwowa. O nim śpiewano piosenkę – Ostatni list – zaczynającą się od słów:
                                               Mamo najdroższa bądź zdrowa
                                                       Idę za Polskę w bój
                                               Twoje uczyły mię słowa
                                                        I uczył przykład Twój.
Lwów, miasto mające w herbie wypisane "Semper fidelis", co znaczy zawsze wierny (ojczyźnie), odznaczone krzyżem Virtuti Militari za obronę swej przynależności do Polski, dbał bardzo o patriotyczne wychowanie swej młodzieży. W szkole, harcerstwie, a także w domu rodzinnym, nie zapominało się o tym nigdy. Mama przekazała dzieciom szacunek do swego ojca, dziadzia Hausera, który będąc studentem lwowskim, za działalność konspiracyjną na rzecz powstania w 1863 roku siedział w więzieniu, a późniejsze jego prace społeczne miały na celu szerzenie i ochronę kultury polskiej w okupowanym kraju. Będąc już doświadczonym sędzią, otrzymał propozycję przeniesienia się do Wiednia i objęcia stanowiska Hofrata. Odmówił, gdyż nie chciał opuścić ojczyzny. Mama opowiadała też często o przeżyciach w czasie obrony Lwowa. Uczestnikami jej byli tato i ciocia Ola Kuczyńska. Wspominała także radość i entuzjazm pierwszych dni niepodległości. Dziewczynka już dawno zauważyła, że rodzice nie nosili obrączek ślubnych. Raz spytała o to i otrzymała odpowiedź, że oddane zostały po wojnie na nowo tworzony skarb państwa.
Harcerstwo było dla Ewy wspaniałą przygodą. W czasie wojny jednak traktowała je, zgodnie z przyrzeczeniem, jako służbę bliźnim i Polsce.
 Przed burzą
Nieczęsto zdarza się, aby uczennica pierwszej klasy gimnazjalnej zajeżdżała przed szkołę powozem. To też niebieskooka, z czarnymi warkoczami, nowa koleżanka, wzbudzała powszechne zainteresowanie. Ojciec Irki Senyk był dyrektorem betoniarni, w pobliżu której mieszkali; a że było to daleko, dziewczynka przyjeżdżała powozem, być może służbowym. Po kilku tygodniach przeprowadziła się na Tarnowskiego, kilka numerów poniżej domu Ewy. Ta poważna, trzymająca się nieco na uboczu, jedyna w klasie Ukrainka, dzięki swym zdolnościom i pracowitości stała się wkrótce jedną z najlepszych uczennic w klasie. Obie dziewczynki często chodziły razem do szkoły, pokonywały też wspólnie powrotną drogę pod górkę Jacka, umilając sobie czas rozmową.
W czerwcu 1939 roku, Ewa otrzymała propozycję towarzyszenia Irce i jej matce w trzydniowej wycieczce do Gdyni i Gdańska. Pani Senykowa przyszła do Mamy i zobowiązała się do opieki nad dziewczynką. Stefan napisał list do swojego gimnazjalnego kolegi i przyjaciela, Bogusia Bratkowskiego studiującego w Szkole Marynarki Wojennej, z prośbą o oprowadzenie turystek po porcie gdyńskim i mieście. Pierwszego dnia było więc zwiedzanie Gdyni. Irka z matką zostały w hotelu, czekając na spotkanie z bratem pani Senykowej, pracującym w Gdańsku. Ewa zaś przemierzała z Bogusiem co piękniejsze dzielnice miasta. Można wyobrazić sobie, co czuła ta czternastolatka u boku przystojnego jak amant filmowy bruneta w eleganckim granatowym mundurze, białej czapce marynarskiej i śnieżno białych rękawiczkach. Gdynia była piękna , świeża i biała. Ulice lśniły od czystości i uderzała wielka ilość nowo wybudowanych domów z obficie ukwieconymi balkonami. W porcie panował duży ruch. Wiele dźwigów pracowało. Przy wybrzeżu przycumowane były okręty różnych bander. Stał też nowy polski statek pasażerski – Sobieski. Zwiedzanie skończyło się w kawiarni dużą porcją lodów.
Następnego dnia wujek Irki zaprosił turystki na przejażdżkę stateczkiem wycieczkowym do Gdańska. Ewa spodziewała się skonfrontować z rzeczywistością wyobrażenie o tym mieście, jakie wytworzyła sobie po przeczytaniu "Panienki z okienka" Deotymy. Niestety, Gdańsk był w owym czasie wolnym miastem i wysiąść na ląd nie było można bez specjalnej przepustki. Nie widziała więc najpiękniejszych ulic, jedynie port i wybrzeże. Stateczek wpłynął jednak Motławą w głąb lądu. Przejeżdżając wolniutko rzeką, można było obejrzeć nadbrzeże. Dziewczynkę uderzył kontrast między nową, białą Gdynią, a wiekowym Gdańskiem, w którym przeważały stare budowle, często z czerwonej cegły sczerniałej od starości. Akurat było zapewne jakieś święto niemieckie, bo z okien domów zwisały flagi ze swastyką. Ulicą nadbrzeżną szły szeregami gromady chłopców w brunatnych koszulach z opaskami hitlerowskimi na ramionach. Zobaczywszy polski stateczek, zaczęli krzyczeć, wygrażać pięściami, a jeden podniósł kamień i rzucił w kierunku turystów. Jakieś złowróżbne przeczucie ścisnęło serce Ewy. Mimowolnie przysunęła się bliżej Irki i pani Senykowej, rozmawiającej cicho po ukraińsku ze swoim bratem. Oboje nagle umilkli, a po chwili odsunęli się i zaczęli rozmawiać półszeptem na nowo. Uczucie osamotnienia i świadomość wielkiego oddalenia od domu, wywołało w duszy dziewczynki pragnienie znalezienia się w jego opiekuńczych murach.
Nad Gdańskiem zbierały się czarne chmury. Grzmiało. Przy wysiadaniu ze stateczku pierwsze krople deszczu plusnęły o wodę. Wycieczka była ciekawa, lecz dziewczynka poczuła się szczęśliwa, gdy znalazła się już w domu u boku ukochanej Mamy.
Ewa w pierwszej gimnazjalnej

Ostatnie wakacje
W lipcu Mama zabrała Ewę na tydzień do Warszawy do cioci Mani, która była sama, bo jej syn, Leszek Wiśniewski, doktor biologii pracujący na Uniwersytecie Warszawskim, wyjechał na badania naukowe w terenie. Ciocia Ola Kuczyńska też opuściła miasto, gdyż o tej porze roku spędzała zawsze czas w Kosowie Poleskim, doglądając swojego gospodarstwa.
Mieszkanie cioci Mani na ulicy Rybaki miało swoisty charakter, związany z osobowością tej maminej siostry. Ciocia uczyła śpiewu i gry na fortepianie, lecz prócz zamiłowania do muzyki posiadała też inne pasje. Mama z córką podziwiały jasno-kremowe zasłony na oknach z ręcznie malowanymi fantazyjnymi kwiatami. Delikatny rysunek cieniutkim pędzelkiem na materiale przypominał obrazy japońskie. Ciocia uczyła się kiedyś batiku, czyli malowania na jedwabiu. Mieszkanie pełne było tworów jej fantazji i zręczności. Szczególnie piękna wydała się Ewie jedna makatka. Róża w jej środku miała brzegi płatków wypukłe, przez co całość nie była płaska, lecz trójwymiarowa. Wyglądało to tak, jakby z materiału wyłaniał się bukiet kwiatów. Te cuda robiła ciocia z kawałków jedwabiu. Wykorzystując pierwotny wzór tkaniny, nakładała gdzie niegdzie jakąś gęstą farbę nadając wypukłość kwiatom, gałązkom i liściom. Zmieniała też nieco kolor, czyniąc go bardziej subtelnym, często z jakimś srebrnym blaskiem. Te wszystkie piękne rzeczy przestały istnieć wraz z kamienicą, zbombardowaną i zamienioną w gruzy w czasie Powstania Warszawskiego. Ciocia wyczołgała się przez okienko w piwnicy ratując jedynie życie.
Ulica Rybaki mieściła się blisko zabytkowego mostu Kierbedzia, którym można było przejść na Pragę do Ogrodu Zoologicznego. Do śródmieścia szło się przez Stare Miasto z widoczną na nim patyną wieków. Idąc tą jedyną w swoim rodzaju dzielnicą stolicy, przypomniała sobie dziewczynka malarstwo Aleksandra Gierymskiego, które podziwiała w muzeum. Mijane bramy zabytkowych kamienic były równie odrapane i równie piękne w swym kształcie, jak "Brama na Starym Mieście" na obrazie artysty. Na wąskich uliczkach spotykało się wielu Żydów w czarnych chałatach, z brodami, kręconymi pejsami, w jarmułkach lub czarnych kapeluszach. Chodzili pośpiesznie, rozmawiając ze sobą chrapliwie w języku jidysz, gestykulując i często podnosząc głos. Wyglądali tak samo jak modlący się na obrazie "Święto trąbek", jakby nic nie zmieniło się od czasu, gdy artysta stworzył to dzieło. Na rogu, stare Żydówki w perukach czarnej i rudej kłóciły się o coś zawzięcie. Przez ulicę przemknęła ze śmiechem gromada czarnookich chłopców z zabawnie dyndającymi pejsami. Na końcu biegł mały, rudy, kędzierzawy chłopczyk. Nie mogąc dotrzymać im kroku, zgubił z pośpiechu na chodniku swoje czarne, aksamitne patynki. Widok ten przypomniał Ewie dzielnicę we Lwowie, w której była kiedyś z Mamą na zakupach w tanich, choć tandetnych żydowskich sklepach. Zapamiętała sobie dziwne wrażenie, jakie wtedy odniosła. Idąc Wałami Hetmańskimi, miało się przed sobą wspaniały, pełen przepychu przód Teatru Wielkiego. Mijając jego długą boczną ścianę, w pewnym momencie przekraczało się jakby niewidzialną barierę między Europą, a Azją. Zatłoczenie ulic, twarze o wydatnych, zakrzywionych nosach i wyrazistych czarnych oczach, kędzierzawe brody, pejsy, chałaty, głośne rozmowy w nieznanym języku, zapach cebuli i ryb, wszystko to stwarzało obcy, egzotyczny świat, jakby przeniesiony z dalekiej Palestyny. Za teatrem bowiem rozciągała się dzielnica zamieszkała głównie przez Żydów. Były tam między innymi ulice o nazwie Bożnicza i Starozakonna. Poza tą dzielnicą dziewczynka rzadko widywała ortodoksyjnych Żydów o tradycyjnym wyglądzie, z wyjątkiem tak zwanych "handełesów", chodzących od czasu do czasu po ulicach Tarnowskiego i Krasińskiego. Ci nędznie wyglądający starzy ludzie w poplamionych chałatach, z zarzuconymi na ramiona wielkimi workami, wołali: Kupuję stare szmaty, garnki, butelki! Byli oni prawdziwą zmorą małej Ewusi, gdyż Stefan i Wojtek straszyli ją, że handełes może ją złapać, wsadzić do worka i zabrać na "mace". Toteż, zobaczywszy go przy powrocie ze szkoły, już z daleka przechodziła na drugą stronę ulicy i w panicznym lęku uciekała do domu. Potem, bezpieczna za okratowaną szybą bramy, obserwowała jak, ledwie szurając nogami ze zmęczenia, biedny stary człowiek wołał (przeważnie bez skutku): Handełe, handełe, szmaty, butelki...
Ulice śródmieścia Warszawy: Nowy Świat, Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska, tchnęły wielkomiejskością, którą nadawały im bogate magazyny z futrami, sukniami balowymi, a także kawiarnie i eleganccy przechodnie. To miasto, w niespełna dwa miesiące przed wybuchem wojny, tak pełne było życia i zdawało się beztroskiej radości. Jeden dzień Mama z córką poświęciły na zwiedzanie Zamku. Jego sale świeciły zaiste królewskim blaskiem. Wszystko tu dziewczynkę zachwycało. Wspaniałe obrazy, między innymi Bacciarellego i Canaletta, malowane plafony, białe jak śnieg i złocone stiuki, śliczne rokokowe meble, podłogi i te przepiękne zegary króla Stasia.
Pewnego dnia ciocia Mania z Mamą i Ewą odwiedziły brata ciotecznego obu pań. Tadeusza Grabowskiego w jego warszawskim mieszkaniu. Przywitał ich mężczyzna wysoki,szczupły, szpakowaty, nienagannie ubrany. Przypominał Ewie jakiegoś filmowego lorda. Tadzio ( tak nazywały go ciocia Mania i Mama) był dyplomatą, w różnych okresach ambasadorem Polski w Bułgarii i Brazylii. Był też profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego mieszkanie niezwykle Ewę zadziwiło. Czego tam nie było? Pióropusze indiańskie, jakieś totemy, ceramika peruwiańska, instrumenty muzyczne andyjskich górali. Szczególnie zainteresował ją instrument ceramiczny podobny do okaryny, płaski jakby pół talerzyk z dziurkami. Ewa domyśliła się,że jest to coś w rodzaju fujarki indiańskiej. Najdziwniejsza ze wszystkich tych zgromadzonych przedmiotów wydała się dziewczynce wielka księga oprawiona w skórę. Zawierała ona podpisy wielu sławnych ludzi, osobistości krajowych i światowych. Uwagę Ewy zwrócił autograf prezydenta Stanów Zjednoczonych Franklina Delano Roosevelta. Nie mogła wiedzieć wtedy jeszcze, jaką haniebną rolę odegra w Jałcie i jak będzie go nie znosić.  Na pożegnanie stolicy ciocia zaprosiła swoich gości do teatru na sztukę graną przez wybitnych warszawskich aktorów, między innymi sławnego Zelwerowicza.
W sierpniu Tato, Mama i Ewa pojechali tylko we trójkę do Sławska. Jędrek był już inżynierem chemikiem i pracował. Jacek od kilku miesięcy przebywał na praktyce dyplomowej w Stalowej Woli, gdzie projektował i nadzorował budowę domów mieszkalnych. Stefan, jako student wydziału Inżynierii Lądowo – wodnej na politechnice, odbywał także praktykę. Wojtek, będący po maturze, zrobiwszy w lipcu kurs żeglarski na największym polskim jeziorze Naroczy, w sierpniu wyjechał na Śląsk. Tam jako junak uczestniczył w umacnianiu fortyfikacji wojskowych. Przebąkiwano, że może być wojna. Mimo to Sławsko pełne było jak zwykle o tej porze roku urlopowiczów i młodzieży spędzającej tu wakacje. Wynajęto izbę w góralskiej chacie. Z okien widać było wzgórze, krzyż i dom wybudowany przed laty przez Tatę i sprzedany pewnemu bogatemu Żydowi - Hermanowi, z córką którego Ewa chodziła do gimnazjum. Pani Hermanowa wraz z jedynaczką, imienniczką dziewczynki, przychodziła często nad Opór do kąpieli. Obie Ewy pływały razem w basenie, jaki tworzyła tam wielometrowa głęboka dziura w dnie. Z tą głębią w Oporze miała dziewczynka niezwykłe przeżycie. Na plażę i do kąpieli schodziła się tam znaczna część młodzieży wakacyjnej. W tym czasie wielu zamożnych Żydów miało w Sławsku swoje wille, na przykład znany lwowski adwokat, obrońca w słynnej sprawie Gorgonowej, Axer. Jego dwaj synowie stale tam pływali, skakali ze skałki do wody i opalali się. Jeden z nich po wojnie został znanym reżyserem teatralnym. W porze obiadowej wybrzeże rzeki pustoszało i wtedy było najprzyjemniej. Zjadało się tylko kawałek chleba, ale za to miało się wyłącznie dla siebie wodę i brzeg rzeki. Raz o tej porze dziewczynka miała zamiar kąpać się. Nagle w miejscu, gdzie było najgłębiej, zobaczyła głowę zachłystującego się mężczyzny i usłyszała jakieś bulgoczące wołanie o pomoc. Pierwszy odruch – płynąć na ratunek. Sekunda zastanowienia i uświadomienie sobie, że nie utrzyma dorosłego, ciężkiego mężczyzny. Przy brzegu na pół wyciągnięta była tratwa zbita z desek, na której bawili się zazwyczaj chłopcy. Zepchnęła szybko tratwę na wodę i płynęła popychając ją przed sobą. Podsunęła deski pod ręce tonącego. Człowiek chwycił się i podciągnął. Wystawił głowę, kaszlał, z trudem oddychając. Wtedy zaczęła krzyczeć z całych sił o pomoc. Akurat zjawili się dwaj Axerowie i pomogli wyciągnąć pół żywego człowieka na brzeg. Ewa stała się bohaterką dnia. Wszyscy uznali, że zachowała się przytomnie i dzielnie. Sama była bardzo zadowolona z siebie mając świadomość, że uratowała życie człowiekowi.
Raz Hermanowie zaprosili rodziców z córką do domu, aby pokazać im, jak go wykończyli i urządzili wewnątrz. Krzyż na skraju ogrodu został zeń wyłączony przez zrobienie wnęki w drewnianym ogrodzeniu tak, że był dostępny z zewnątrz. Z werandy otaczającej dom z okrąglaków rozciągał się rozległy i piękny widok. Pani Hermanowa miała zamiłowania artystyczne i wnętrze urządziła ze smakiem. W dużym pokoju na dole, przy kominku, stały meble w stylu góralskim, leżały dywany huculskie, a ściany ozdobione zostały metalowymi i drewnianymi wyrobami ludowych artystów. Wisiała nawet czarniawa ikona Matki Boskiej. Na górze był pokoik Ewy z wyjściem na balkonik. Stały tam sztalugi, bo córka właścicieli miała zdolności malarskie.                                                                              
Gdzieś pod koniec sierpnia rodzice i Ewa poszli na dworzec kolejowy kupić gazetę. Uderzyło ich jakieś poruszenie i większa, niż można się było spodziewać, ilość gromadzących się na najbliższy pociąg pasażerów. Grupka znajomych ze Lwowa dyskutowała z podnieceniem trzymając w rękach gazety. Była w nich wiadomość o układzie Ribbentrop – Mołotow. Ogłoszona została też powszechna mobilizacja. Państwo Żmudzińscy, sąsiedzi ze Lwowa posiadający willę w Sławsku, postanowili jak najszybciej wracać. Rodzicom radzili zrobić to samo. Mama zaniepokoiła się bardzo o los chłopców. Ojciec jednak był zdania, że nie trzeba ulegać panice, poczekać aż pierwsza fala wracających minie i wtedy spokojnie wyjechać do domu. Chodźmy jeszcze jutro na Trościan – powiedział - pożegnać się z górami, a za kilka dni wrócimy do Lwowa. Początek roku szkolnego Ewusi zaczyna się dopiero trzeciego września, więc mamy jeszcze sporo czasu. Następny dzień był słoneczny. Z samego rana wybrano się na Trościan. Tato szedł z trudem, przystając co kilka kroków, gdyż dokuczał mu ból w nodze. Postanowił jednak dojść do najbliższej widokowej polany na stoku góry. Łąka na krótko przed sianokosami pełna była bujnych traw, kwiatów, brzęczenia owadów. Dochodził dźwięk dzwonków pasących się gdzieś owiec. Rozpościerał się stąd widok na najbliższe szczyty, zalesione lub pokryte łąkami i na dolinę Oporu. Dziewczynka zauważyła cień smutku w oczach Ojca, gdy tak patrzył na te swoje ukochane góry. Może to już ostatni raz – powiedział cicho, jakby do siebie.
Mama nalegała do powrotu, więc kilka dni później, pomimo tego, że izba zapłacona była do końca miesiąca i pogoda sprzyjała, postanowiono skrócić pobyt. Jazda pociągiem odbyła się w ciężkich warunkach, w ścisku i zaduchu. W miarę mijania stacji kolejowych, coraz więcej poborowych wchodziło do przedziałów. Perony pełne były krzyku i płaczu kobiet i dzieci żegnających swoich bliskich. Na twarzach młodych przeważnie mężczyzn malowało się zmęczenie i zatroskanie. W domu tymczasem wszyscy chłopcy z wyjątkiem Jacka byli już na miejscu. Na następny dzień pod wieczór dziewczynka swoim zwyczajem wyszła na balkon. Kwitnące w tym czasie floksy o tej porze dnia pachniały najsilniej. Niebo było bez chmurki. Na zachodzie, promienie znikającego za horyzontem słońca nadawały mu lekko różowy kolor. Jutro będzie piękny dzień – pomyślała. Był 31 sierpnia 1939 roku.










3 komentarze:

  1. Szanowna Pani,

    jestem przedstawicielką owego "młodego pokolenia", dla którego zadała sobie Pani ten trud i spisała swoje wspomnienia.. jestem zachwycona!
    Wszystko o czym Pani pisze staje mi żywo przed oczami, posiada Pani niezwykły talent pisarski.. niejednokrotnie wywołała Pani u mnie łzę wzruszenie i tęsknotę za czasami, w których Polska była Polską..

    dziękuję ślicznie za ten blog, życzę zdrowia i podziwiam, bo tacy ludzie jak Pani już się nie rodzą...

    Pozdrawiam,

    Malwina Marczuk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pani Malwinko,bardzo dziękuję za miłe słowa i życzenia.Niezwykłą radość sprawiła mi Pani
      tym, że właśnie młoda osoba czyta moje wspomnienia o Lwowie,tym pięknym mieście i o ludziach, którzy tak wiele w nim przeszli.Może dzięki takim osobom jak Pani utrwali się pamięć o naszych dawnych polskich Kresach Wschodnich.

      Usuń
  2. Droga Pani. dopiero teraz odczytałam Pani wiadomość. Proszę się nie martwić, pamięć o naszych Rodakach nie zginie! takich młodych jak ja jest wiecej...mam nadzieję, że pozostaje Pani w zdrowiu i wciąż dzieli sie Pani swoimi wspomnieniami.

    Pozdrawiam serdecznie,

    Malwina Marczuk

    OdpowiedzUsuń