niedziela, 28 marca 2010

1.CZAS WOJNY (Nawałnica)


 CZĘŚĆ DRUGA

CZAS WOJNY

NAWAŁNICA
 
Były ostatnie dni wakacji. Rok szkolny rozpoczynał się za dwa dni, trzeciego września. Ten ranek zapowiadał słoneczną i ciepłą pogodę, jaką zwykło się o tej porze roku określać mianem polskiej złotej jesieni. Ewa usiadła w koszykowym bujaku na tarasie z książką w ręku. Cztery kolumny rzucały szerokie pasy cienia na wykładaną płytkami podłogę balkonu. Przyjemnie było mieć głowę w cieniu wystawiwszy nogi na słońce. Spokój panujący w przyrodzie zakłócił nagle warkot samolotów. Za chwilę dobiegły uszu dziewczynki odległe głuche huki. Wtem, z głębi domu doszło wołanie: Nastawcie radio! Nadawane są ważne komunikaty!
Z eteru popłynął głos: Dziś o godzinie czwartej czterdzieści pięć, pancernik niemiecki Schleswig - Holstein otworzył ogień na Westerplatte. Równocześnie wojska niemieckie, bez wypowiedzenia wojny, przekroczyły granicę Polski. Trwają ciężkie walki. Bombowce niemieckie rozpoczęły bombardowanie lotnisk wojskowych. Straty są niewielkie, bo polskie samoloty wyleciały poprzedniego dnia na lotniska polowe.
Tak więc wojna stała się faktem. Pierwsze uczucie, jakie ogarnęło wszystkich, to oburzenie i wściekłość na Niemców. Potem nadzieja i niemal pewność, że zostaną odepchnięci i ukarani za nikczemną napaść. Przy obiedzie, który jak zwykle zgromadził wszystkich przy stole, mówiono oczywiście tylko o wybuchu wojny. Jędrek słuchał gdzieś niemieckiego radia. Donosiło ono, że poprzedniego dnia bojówki polskie zaatakowały radiostację w Gliwicach, śląskim mieście, leżącym w Niemczech, w pobliżu polskiej granicy. Trzech napastników zostało zabitych. W obliczu tej agresji, twierdziła ta rozgłośnia, armia niemiecka przekroczyła granice Polski. Ojciec od razu uznał to za prowokację. Po latach okazało się, że napad został sfingowany, a zabito podstawionych więźniów. Wojtek twierdził, że bunkry betonowe, w których budowie uczestniczył jako junak, są potężne i trudno będzie je sforsować. Tato przewidywał, że lada chwila należy się spodziewać przystąpienia Francji i Anglii do wojny, gdyż państwa te zawarły z Polską układ o wzajemnej pomocy w razie napaści. Ewa cieszyła się, że polskie samoloty uniknęły bomb i wyprowadziły w pole niemieckich lotników. Znani z dzielności nasi żołnierze dadzą nauczkę tym podłym Szwabom – myślała. Po południu dotarły do domu szczegóły o porannych ciężkich bombardowaniach miasta. Ugodzono w lwowskie lotnisko Skniłów, okolice Dworca Głównego, a także w wiele budynków cywilnych. Były liczne ofiary w ludziach.
Na następny dzień Ewa pobiegła do szkoły. Była harcerką i to z drużyny, której patronem był Jurek Bitchan, 14-letni obrońca Lwowa, czuła się więc zobowiązana do uczestnictwa w obronie kraju. Na tablicy ogłoszeń wisiała kartka zawiadamiająca harcerki, że mają zgłosić się na Corso Akademickie celem kopania rowów przeciwlotniczych. Corso była to wyasfaltowana szeroka promenada obrzeżona ukwieconymi trawnikami, ciągnąca się wzdłuż ulicy Akademickiej i dalej Legionów, aż do Teatru Wielkiego. Od jezdni z jednej i drugiej strony oddzielał Corso rząd wysmukłych topoli. Było to ulubione miejsce spotkań i spacerów mieszkańców Lwowa. Czekało tam już wielu harcerzy. Zaprowadzono ich dalej na Wały Hetmańskie. Chłopcy zdzierali trawniki, a potem razem z dziewczynkami wykopywali rowy w glebie wyrzucając ją na brzeg tak, że tworzył się nad rowem wał ziemny. W czasie przerwy w pracy uczono używania masek przeciwgazowych, udzielano też instrukcji, jak uchronić szyby przed wypadnięciem od wstrząsu w razie bombardowania. Trzeba było nakleić na nie skrzyżowane paski papieru. Nagle odezwało się wycie syren alarmowych. Po chwili słychać było warkot samolotów i kanonadę pocisków artylerii przeciwlotniczej. Z pewnej odległości dochodziły huki wybuchających bomb. Wszyscy wskoczyli do świeżo wykopanych rowów. Ewa kucnęła i przytuliła się do ziemi. Gdy alarm został odwołany przez przerywane dźwięki syren, wrócono do pracy. W pewnym momencie rozeszła się wiadomość, że ulicą Legionów maszeruje oddział wojska. Pozostawiwszy narzędzia pod opieką dyżurnych, młodzież pobiegła żegnać idących na front żołnierzy. Szli zakurzeni, zmęczeni, spoceni, w metalowych hełmach. Dźwigali ciężkie plecaki i broń. Wyglądali jakby mieli za sobą długą drogę. Może szli całą noc? Dla nich ta słoneczna i ciepła pogoda była zapewne przekleństwem. Ludzie wiwatowali na ich cześć, wciskali im kwiaty do rąk, nawet obrzucali ich nimi. Ewa patrząc na to odczuła instynktownie niestosowność tego entuzjazmu. Zmęczone twarze tych przeważnie młodych ludzi wyrażały smutek, niepewność i obawę przed jutrem. 
Późnym popołudniem dziewczynka wróciła do domu głodna i zmęczona. Zabrała się jednak zaraz do wycinania pasków papieru i naklejania ich na szyby. Jacek wrócił już na szczęście ze Stalowej Woli, gdzie odbywał praktykę, przeżywszy w pociągu ostrzał z samolotu niemieckiego. Mimo to w domu panowała atmosfera niepokoju i niepewności. Chłopcy mieli tak zwane odroczenie od służby wojskowej na czas studiów, ale spodziewano się ciągle nadejścia kart mobilizacyjnych.  
Oczekiwano przystąpienia Francji i Anglii do wojny. Na próżno. Nasłuchiwano wiadomości z frontu. Pocieszano się tym, że Westerplatte nie poddało się i walczyło dalej. W Zatoce Gdańskiej polskie okręty odparły ataki niemieckich bombowców. Broniła się także Poczta Gdańska. Eskadra myśliwska w rejonie Chełmży zestrzeliła 7 samolotów niemieckich. Nad Warszawą polska brygada pościgowa strąciła 14 samolotów nieprzyjacielskich. Jednak armia polska, powstrzymująca napór wojsk niemieckich, zmuszona zostaje do odwrotu. W radio słychać było ciągle jakieś zaszyfrowane komendy: Ko-ma-trzy-nadchodzi. I podobne. Ruszyła fala uchodźców z zachodu na wschód dezorganizując dodatkowo obronę. Przez radio dawano ostrzeżenia, aby unikać głównych dróg i mostów, które były bombardowane i ostrzeliwane z samolotów. Cały czas trwało nadawanie przez radio tajemniczych zaszyfrowanych meldunków. Uwaga! Uwaga! Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy – słychać było z głośnika. Mama niepokoiła się o los cioci Mani mieszkającej w Warszawie. Nie wiadomo było także, co dzieje się z jej synem Leszkiem Wiśniewskim będącym oficerem rezerwy, regularnie odbywającym ćwiczenia wojskowe. Sądzono, że został zmobilizowany. 
Następnego dnia Ewa, zgodnie z otrzymanym wcześniej w drużynie poleceniem, wybrała się na ulicę Michalskiego, łączącą Zieloną z Kochanowskiego. Gdzieś w tej okolicy miało odbywać się kopanie rowów przeciwlotniczych. Koło dziewiątej godziny rano szła drogą, którą wielokrotnie przebywała we wcześniejszym dzieciństwie, zmierzając do szkoły św. Zofii. Właśnie znalazła się w miejscu, gdzie między ulicą Krasińskiego a szkołą był odcinek drogi pozbawiony zupełnie domów. Prowadził on przez mały nasyp między starą cegielnią a boiskiem do siatkówki używanym przez chłopców z pobliskiej bursy stojącej poniżej, na północnym stoku Górki Jacka. Wtem usłyszała przeciągłe wycie syren ostrzegające przed nalotem lotniczym. Stanęła. Nie wiedziała, co ma robić. Wracać - za daleko. Iść dalej - jeszcze gorzej. Nigdzie w pobliżu ani jednego domu. Wtem dało się słyszeć ciężkie buczenie bombowców. Za chwilę zobaczyła je. Leciały z południa na północ. Były już prawie nad nią. Zeskoczyła z drogi do rowu przy cegielni. Usłyszała straszliwie wyjący świst. Zdawało jej się, że za chwilę bomba trafi ją w sam środek głowy. Powietrzem wstrząsnął potężny huk z równoczesnym wyciem i znowu huk. Przeleciały. Buczenie samolotów oddalało się. Serce waliło jak młotem. Jakieś bolesne zatkanie uszu. Przełknęła ślinę. Wydrapała się z rowu na ulicę. Spostrzegła, że za zakrętem, przy końcu Krasińskiego, wznosił się dym czy kurz. Wtem przerażająca myśl przemknęła jej przez głowę. Co z domem? Jest w nim Mama! Boże, zlituj się!- westchnęła w żarliwej i błagalnej modlitwie, choć nie była pobożna. Biegła do domu jak najszybciej mogła na trzęsących się jeszcze nogach. Na Krasińskiego stała gromadka ludzi. Na miejscu jednej willi, którą idąc przed kilkoma minutami mijała, powstał wielki lej po bombie. Usłyszała tylko jak ludzie mówili, że nikogo w domu nie było. Wbiegła w boczną uliczkę łączącą Krasińskiego i Tarnowskiego. Bała się wyjrzeć za róg, żeby nie zobaczyć czegoś strasznego. Na szczęście dom stał nietknięty. Zadzwoniła do bramy. Przez metalową kratę i szybę zobaczyła otwierające się drzwi od dolnej części mieszkania, a w nich postać Mamy i jej spokojną twarz.
Tego popołudnia przyszła roztrzęsiona i zapłakana pani Stelmachowiczowa z córką, o rok młodszą od Ewy, Alinką. Okazało się, że druga bomba, którą dziewczynka słyszała, uderzyła w kamienicę przy ulicy Sobińskiego, gdzie znajdowało się jej mieszkanie. Dom ten stał poniżej północnego stoku Górki Jacka, naprzeciw bursy. Biedna kobieta opowiadała, że po sygnale syreny, ledwie porwały z Alinką dwie przygotowane wcześniej walizeczki i zbiegły do piwnicy, uderzyła bomba zamieniając w gruzy całe ich mieszkanie. Mama pocieszała ją podkreślając fakt uratowania życia i ofiarowała jej gościnę. Jędrek od razu odstąpił swój pokój. Alinki ojciec był w tym czasie w Tarnopolu. Miał tam firmę budowlaną. Stelmachowiczowie byli krewnymi żony Bolesława Widajewicza, wuja Taty i stąd znajomość. Jak Ewa była mała, Mama prowadziła ją czasem do Alinki posiadającej wiele lalek. Największa była wielkości trzyletniego dziecka, a najmniejsza miała kilka centymetrów. Alinka była jedynaczką, gdyż starszy jej brat umarł kilka lat wcześniej. Jeden pokój w domu zawalony był mebelkami dla lalek, ich ubrankami, miniaturowymi naczyńkami. Mała Ewusia przepadała za tymi wizytami. Obie dziewczynki były też razem poprzednich wakacji u Pawlikiewiczów w Demence Podniestrzańskiej.
Ewa obiecała Mamie, że więcej na kopanie rowów nie pójdzie. Mama chciała, żeby nie oddalała się w tak niebezpieczny czas od domu. Mimo to Ewa uprosiła ją, że razem z chłopcami pójdzie zobaczyć zburzoną kamienicę na Sobińskiego. Stelmachowiczowie mieszkali na trzecim, ostatnim piętrze. Dom zburzony został do parteru, jakoś ukośnie tak, że została jedna ściana w kuchni i ściana jednego pokoju. Na niebieskich kafelkach wisiała jeszcze na haczyku chochla, a na ścianie pokoju przekrzywiony obrazek. Choć było to dramatyczne, wydało się dziewczynce trochę śmieszne. Ludzie wygrzebywali spod gruzów resztki swojego dobytku. Chłopcy i znajomi z sąsiedniej kamienicy wyciągnęli jakieś rzeczy pani Stelmachowiczowej. Załadowano je na ręczny wózek i zawieziono do domu.
Ciągle nasłuchiwano wiadomości. Trzeciego września Francja i Anglia wypowiedziały wreszcie wojnę Niemcom. W serca wszystkich wstąpiła nadzieja. Jak Francja uderzy swoją silną armią na froncie zachodnim, to odciąży wojska polskie, które będą mogły stawić czoła najeźdźcy. Wysłuchano też smutnej wiadomości, że lotnictwo niemieckie zatopiło okręty ,,Gryf" i ,,Wicher". Ewie przypomniało się jak, niespełna trzy miesiące wcześniej, Boguś Bratkowski pokazywał jej z dumą Port Gdyński i polskie okręty. Co z nim? – myślała – może zginął? Po wojnie okazało się, że wraz z niszczycielami ,,Grom", ,,Błyskawica" i ,,Burza" przypłynął do Szkocji. Walczył potem na Morzu Północnym. Przeżył. Po wojnie został kapitanem Marynarki Brytyjskiej.
Westerplatte broniło się dalej. Doszły wiadomości, że walki toczą się na przedpolach Krakowa. Niestety, polskie armie były w odwrocie. Zaczęły napływać nieoficjalne doniesienia, że wiele instytucji państwowych opuściło Warszawę. Samochodami wywozi się dokumenty i ludzi w kierunku Zaleszczyk. Chłopców ogarnęło nerwowe podniecenie. Skazani na bierną obserwację tego co się działo, rwali się do walki. Stefan namówił Wojtka i razem zaczęli przygotowywać 4 rowery. Stefan przedstawił swój plan. Chłopcy pojechaliby najpierw na Kniażynę na Wołyniu, a potem do Zaleszczyk i w razie potrzeby do Rumunii, gdzie wstąpiliby do Polskiej Armii. Ojciec usłyszawszy to, tak się zdenerwował, że musiał położyć się do łóżka, bo poczuł się chory. Był temu planowi stanowczo przeciwny. Kochał ogromnie dzieci i myśl o rozstaniu z synami w takiej chwili była dla niego nie do zniesienia. Niezależnie od tego, co się stanie, będziecie potrzebni tu, na miejscu – mówił. Emigracja jest stratą dla narodu – dodał. Mama spokojniej rozważała. Wyjazd jest równie niebezpieczny jak pozostanie w domu. Może sytuacja wojenna poprawi się. Na froncie francuskim rozpoczęły się już pierwsze walki. Chłopcy w końcu zrezygnowali z wyjazdu.
Z frontu dochodziły złe wieści. Po bohaterskiej obronie, 7 września załoga Westerplatte poddała się. Ale Warszawa walczyła dalej. Front stopniowo przesuwał się na wschód. W mieście było coraz więcej wojska. Ktoś widział generałów Sosnkowskiego, Tokarzewskiego, Andersa. 11 września Niemcy przez Sambor podeszli pod Lwów. Rozpoczęła się obrona miasta. Tego dnia, około dziesiątej wieczorem, przyszedł Jacek z wiadomością, że za ogrodem, pod górką na końcu ulicy Hauke – Bossaka, robią ludzie barykadę. Ulica była świeżo wybudowana, kończyła się pod stokiem przechodząc w wertepy po dawnej cegielni. Dzieci często skracały sobie drogę do miasta przez ogród, potem bardzo stromą ścieżką w dół na ulicę Hauke – Bossaka i dalej na św. Jacka. Chłopcy szybko zbiegli do barykady, a Ewa z nimi. Było tam już kilkanaście osób, mężczyzn, kobiet i młodzieży. Układali krawężniki, płyty chodnikowe, duże kamienie z pola. Było dość jasno, bo świecił księżyc. Od czasu do czasu na południu i zachodzie rozgwieżdżonego nieba pojawiały się błyski jak błyskawice. Potem słychać było jakby grzmoty. Były to strzały artyleryjskie. Wojtek razem ze wszystkimi dołączył się do gorączkowej pracy, choć powtarzał kilkakrotnie, że to nie ma najmniejszego sensu. Taka przeszkoda nie zatrzyma żadnego czołgu – twierdził. Nie takie zapory, które widział na Śląsku, zostały sforsowane. Budowa trwała do późnych godzin nocnych. Nie przydała się, ale atmosfera więzi w obliczu zagrożenia przez wroga zapadła dziewczynce głęboko w pamięć.
Trwały walki pod Lwowem. Na miasto padały bomby i pociski artyleryjskie. Ojciec przebywał przeważnie w ogrodzie i nawet w czasie bombardowania nie chciał siedzieć w domu, a szczególnie wchodzić do komórki, którą Jacek uznał za najbardziej bezpieczną. Wszyscy zresztą zdawali sobie sprawę, że niewielka willa nie dawała dostatecznego schronienia. Tego dnia Ewa wyszła na chwilę do ogrodu porozmawiać z Tat em.Właśnie kwitły wszystkie dalie na niższym tarasie ogrodu. Ojciec miał znajomego dyrektora Ogrodu Botanicznego we Lwowie. Był on prawdziwym miłośnikiem kwiatów. Sprowadzał różnorakie gatunki, a szczególnie dalie. Obdarowywał też zawsze Tatę nowymi odmianami tych pięknych kwiatów. Były więc odmiany rurkowe, pełne, puste z żółtymi środkami, białe, różowe, czerwone, fioletowe, żółte, pomarańczowe, przeróżnych kształtów i wielkości. Ojciec nie rozmieszczał ich na poszczególnych klombach, lecz stworzył jeden wielki różnobarwny łan, jak kolorowy dywan. Można było jednak podejść do pojedynczych krzaków i obejrzeć sobie dokładnie każdy kwiat. Było z nimi sporo roboty, bo w jesieni wyciągało się bulwiaste korzenie, aby po przechowaniu przez zimę w piwnicy, na wiosnę znowu włożyć je do ziemi. W tych słonecznych dniach września ich uroda występowała w pełnej krasie. Za poletkiem dalii, czy georginii, jak Tato je nazywał, znajdowała się przy trawiastym stoku, na najniższym tarasie ogrodu, ławeczka darniowa. Ojciec lubił rozłożyć na jej równej, szerokiej powierzchni kocyk lub płaszcz i zdrzemnąć się przez chwilę w cieniu zwisających nad nią gałęzi wiśni. Właśnie siedział na tej ławeczce, gdy dziewczynka podeszła. Nagle przyleciał nie wiadomo skąd, bez żadnego ostrzeżenia syreną, samolot. Leciał niziutko z wielką szybkością. Nie był to bombowiec, lecz jakiś inny samolot bojowy. Pikował na ogród. Słychać było warkot motoru, szum powietrza i odgłos strzałów z karabinu maszynowego. Stało się to tak nagle, że ojciec z córką zaledwie zdążyli przycupnąć za darniową ławeczką i ukryć się przed wzrokiem pilota pod gałęzie wiśni. Słyszeli szmer poruszanych pędem powietrza liści oraz stukot karabinu maszynowego. Przez ten krótki moment myśleli oboje, że już po nich. Samolot ostrzeliwał niedaleki zakręt ulicy Zielonej, którą szła właśnie kolumna wojska. Stwierdziła to dziewczynka za chwilę, gdy stanęła przy płocie, skąd można było zobaczyć to miejsce. Ojciec był bardzo blady. Wrócili szybko do domu. Ewie nogi drżały w kolanach.
Lwów bronił się. Ostrzał artyleryjski i ciągłe bombardowania nękały ludność. Szpitale zapełnione były rannymi tak, że musiano urządzić dodatkowo szpital na Politechnice. Ewa nie wychodziła z domu. Często siadała przy odbiorniku radiowym i kręcąc gałką starała się usłyszeć jakieś informacje z przebiegu wydarzeń. 17 września trafiła w pewnym momencie na wiadomość, którą ledwie zrozumiała, bo podana została w nieznanym jej języku rosyjskim. Była ona powtarzana kilkakrotnie tak, że w końcu wydało jej się, że pojęła jej treść. Wynikało z niej, że wojska rosyjskie wkroczyły do Polski. Akurat wszyscy schodzili się do jadalni na obiad. Zbiegła na dół relacjonując, co usłyszała. Wszyscy sądzili, że źle zrozumiała. Niestety była to prawda. 17 września wojska sowieckie pogwałciły granicę Polski, przekraczając ją na całej długości. Tymczasem walka z Niemcami trwała nadal. 20 września dotarła wieść o wielkiej bitwie stoczonej w pobliżu Brzuchowic – Hołoska pod Lwowem. Zapełnione szpitale lwowskie przyjęły nową falę rannych. 22 września od rana zapanowała dziwna cisza. Ustały bombardowania i odgłosy strzałów artyleryjskich.
Przez cały czas trwania kampanii wrześniowej patrzono w niebo z niepokojem i nadzieją, że wreszcie skończy się ta niesamowicie piękna, sucha pogoda. Modlono się o deszcz wierząc, że na polskich błotnistych drogach ugrzęzną motorowe pojazdy niemieckie i napór ich do przodu zostanie powstrzymany, pozwalając wojskom polskim na skuteczną obronę. Pogoda w końcu zmieniła się.
W ten ponury chłodny dzień, wczesnym popołudniem, Tato zawołał wszystkich do salonu i wskazał na wzgórza widoczne z okien. Przez zielone o tej porze roku pagórki, na których zimą uwijali się narciarze, szli zgięci, pochyleni do przodu, z karabinami w rękach, w szaro-beżowych długich płaszczach, żołnierze rosyjscy. Ojciec przyniósł lornetkę, którą podawano sobie z rąk do rąk. Przez nią widać było dziwne czapki ze szpiczastym zakończeniem na szczycie głowy, napięte, często skośnookie twarze. Co oni mają na nogach? – ktoś spytał. To nie buty, to kalosze.
Tego dnia, to znaczy 22 września, władze cywilne i wojskowe Lwowa, wobec niemożności równoczesnej obrony przed wojskami niemieckimi i rosyjskimi stojącymi pod miastem, zdecydowały się poddać je armii słowiańskiej pod pewnymi warunkami. Oficerowie mieli zachować białą broń, rannych winno się było wywieźć karetkami sanitarnymi poza front, a żołnierzy zwolnić do domów. Umowa została od razu złamana. Opowiadano, że gdy generał Langner, dowodzący obroną, zwołał oficerów na odprawę, aby powiadomić ich o konieczności kapitulacji, zostali otoczeni przez żołnierzy sowieckich i aresztowani. Następnego dnia widziano ich na podwórzu koszar przy ulicy Jacka, siedzących na ziemi, zmarzniętych po zimnej nocy, pewnie głodnych, otoczonych żołnierzami rosyjskimi z karabinami, którzy nikogo do nich nie dopuszczali. Wielu z nich zginęło pewnie potem w Katyniu i innych miejscach na ,,nieludzkiej ziemi". Tak rozpoczęła się okupacja sowiecka Lwowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz