poniedziałek, 29 marca 2010

4.CZAS WOJNY (Pożegnanie)


 ZNOWU W "SOWIECKIM RAJU"

A gdzie jest Jacek?
Minęło zaledwie kilka dni od zajęcia Lwowa przez Sowietów, gdy w pogodne popołudnie w domu na ul. Tarnowskiego zjawili się dwaj Rosjanie w cywilu. Środki ostrożności, jakie zachowywano w obawie (jak się okazało słusznej) o Jacka, pozwoliły mu uciec z mieszkania przez ogród. Dwu panów przyjął Stefan. Pytali, kto mieszka w domu, oglądali dokumenty obecnych, aż w pewnym momencie jeden z nich spytał: A gdzie jest Jacek? – Wyjechał dawno temu do Żółkwi i nie wrócił. Nie wiemy, gdzie teraz może przebywać – padła odpowiedź. Okazało się (pisze o tym także Stipalówna w ,,Leopolis"), że urzędy obsadzano przez tych samych funkcjonariuszy, co w czasie pierwszej sowieckiej okupacji miasta. Przywozili ze sobą całą poprzednio zgromadzoną dokumentację. Jacek nie był zapewne jedynym obiektem ponownego zainteresowania NKWD we Lwowie w tym czasie. Dla wszystkich było oczywiste, że Jacek musi zniknąć z miasta. Stefan postarał się o fałszywe papiery na nazwisko Jan Skuratowski. Nie było ono wymyślone, ani emocjonalnie obce, gdyż matka dziadka Karola Fulińskiego Salomea była z domu Skuratowska. Gdy Niemcy wycofali się z Przemyśla, Jacek (już jako Jan Skuratowski) wziął plecak, parę adresów, butelkę wódki i stanął przy szosie. Zatrzymał wojskową ciężarówkę jadącą do Przemyśla, wręczył kierowcy alkohol, wsiadł do samochodu i tak opuścił na zawsze swoje miasto. Przez cały czas wojny rodzina trzymała się razem, to też rozstanie nie było łatwe ani dla Jacka, ani dla innych. Zwłaszcza Mama przeżyła je ciężko. Obawiała się o los syna, a także straciła oparcie, jakie dla niej zawsze stanowił.
Niedługo potem Dom – Schronienie podjął na nowo swoją funkcję. Tym razem w jego murach znalazł azyl dowódca leśnych oddziałów 14-tego Pułku Ułanów kapitan Sotirović o pseudonimie "Draża" Cieszył się on dużym szacunkiem i sympatią żołnierzy. Służył Polsce sumiennie i ofiarnie. W lipcu 1944 roku, podczas bitwy z Niemcami, został ranny w nogę, lecz mimo to dalej dowodził. W ostatniej fazie nawiązały z nim łączność wojska sowieckie i razem prowadzili działania. Nie przeszkadzało to "sojusznikom" aresztować go potem. Wymknął się jednak z ich łap - zdołał zbiec. Po ucieczce Rosjanie poszukiwali go w polskich wsiach, Winniczkach i Zubrzy. Nie wiedzieli, że był dobrze ukryty we Lwowie.
"Draża", przez cały czas pobytu w domu na Tarnowskiego (kilkanaście dni), nie mógł wychodzić na zewnątrz. Spędzał więc wiele czasu w kuchni pomagając Mamie. Obierał kartofle oraz inne jarzyny, mył naczynia i.... opowiadał swoją nieco śmieszną polszczyzną. W mamie znalazł wdzięczną słuchaczkę. Wspominał rodzinę, swój piękny kraj, a także wyjaśniał, jak on, Jugosłowianin, został dowódcą polskich oddziałów w lasach Winnickich pod Lwowem. A było to tak: wzięty do niewoli przez Niemców w Jugosławii został umieszczony w obozie jenieckim w Rawie Ruskiej. Obóz ten przeniesiono potem do Stryja. Draża postanowił uciec. Zaczął udawać zapalenie ślepej kiszki. Przewieziono go wtedy do szpitala we Lwowie. Przy pomocy (co dziwniejsze) niemieckiego żołnierza z pochodzenia Luksemburczyka nawiązał kontakt z Polakami w mieście. Przygotowano ucieczkę, lecz Niemcy zorientowali się, że symuluje i zarządzili powrót do obozu. Poprowadzono go pod konwojem na dworzec kolejowy. Towarzyszył mu też sanitariusz Jugosłowianin, bo Draża udawał tak słabego, że musiał go prowadzić. Byli już daleko od peronów, zbliżali się do miejsca odjazdu i znaleźli się między dwoma pociągami. Gdy jeden z nich ruszył, Draża krzyknął do sanitariusza – uwaga! Błyskawicznie rzucił się pod wagon drugiego pociągu. Sanitariusz cofnął się, przez co zablokował na sekundę konwojentów. Padły strzały, jednak nie dosięgły Draży. Przekatulał się na drugą stronę. Oddzielony pociągiem zaczął biec z całych sił. Tak umknął swoim prześladowcom. Miał adres pewnej Francuzki na ul. Kochanowskiego, która pomagała zbiegłym z obozu Francuzom, a Draża miał obywatelstwo francuskie. Skierowała go na mieszkanie do wsi Zubrzy u sekretarza gminy, jednego z komendantów AK w tym rejonie. Draża szybko zorientował się, że działała tam konspiracyjna organizacja wojskowa, ukończył bowiem szkołę wojenną w Paryżu, a specjalizował się w partyzantce. Zgłosił chęć uczestnictwa w podziemnej walce z Niemcami. Miał przy sobie rodzinną fotografię, na której był w mundurze armii jugosłowiańskiej, więc zaufano mu i przyjęto w szeregi AK. Wkrótce, doceniając jego wysokie kwalifikacje wojskowe, szczere i ofiarne oddanie się sprawom polskim, powierzono mu stanowisko zastępcy dowódcy oddziałów leśnych 14-ego Pułku Ułanów. O tym jak Sotirović związał się uczuciowo z Polakami, mogło świadczyć jego zachowanie, gdy z niepokojem słuchano wiadomości z radia o Powstaniu Warszawskim. Po jego upadku, na równi z innymi w domu, przeżywał głęboko tę tragedię.
Draża ogromnie polubił Mamę. Nie tylko opowiadał jej o swoich przygodach, ale także zwierzał się z rozterek duchowych, jakie nim targały. Był prawosławnym Serbem, bardzo pobożnym. Codziennie modlił się żarliwie jak dziecko. Miał wielkie poczucie winy, że musiał w swym życiu zabić wielu ludzi. Gdy przygotowano mu przerzut przez granicę na zachód, opuścił dom pozostawiając po sobie miłe wspomnienie. Jako obywatel francuski wyjechał w końcu do Francji i zamieszkał w Paryżu, przyjmując nazwisko Jacquesa Roman. Napisał po francusku dwie książki o swych przeżyciach wojennych. Zmarł nagle w 1987 roku podczas odbywanej corocznie pielgrzymki na Górę Athos.
Wkrótce po odejściu Draży udzielono schronienia nowej osobie, pani Oleksińskiej. Miecio Borodej (zgodnie z zasadami konspiracji) miał drugą "melinę" w odległej dzielnicy miasta, w mieszkaniu pani Oleksińskiej. Gdy syna jej aresztowali Rosjanie, bała się nocować w swoim domu. Wtedy Mama ofiarowała jej pomoc. Ta cicha i bardzo smutna kobieta, gdyż aresztowanie jedynego syna było dla niej ogromną tragedią, ożywiała się jedynie, gdy zaczynała opowiadać o rodzinie Korzeniowskich. Była spokrewniona z Conradem i umiała ciekawie przekazać wiadomości o nim i jego rodzinie.
W jesieni 1944 roku ukrywał się w domu Mamy Zdzisław Sokalski, pracownik wywiadu od spraw ukraińskich. Jego współpracownikiem był Władysław Fugowski, związany niegdyś blisko z Jackiem w pracy konspiracyjnej. Fugowski władał językiem ukraińskim jak rodowity Ukrainiec, co było bardzo przydatne. Do mieszkania Sokalskiego pod jego nieobecność przyszli funkcjonariusze NKWD żeby go aresztować. Uprzedzony przez dozorczynię kamienicy, udał się do domu na ul. Tarnowskiego 82. Po dwu tygodniach ukrywania się wyjechał do Przemyśla, gdzie zamieszkał na jakiś czas u Jacka, wtedy Jana Skuratowskiego.Tak to, choć AK na terenie Lwowa przestała praktycznie istnieć, dom na ulicy Tarnowskiego pełnił nadal swoje obowiązki. 

"Szczęśliwe" sowieckie życie
Niespełna 3 miesiące przed ponownym wkroczeniem Rosjan do Lwowa odwiedził Mamę profesor Zierhoffer związany z Tajnym Uniwersytetem. Oznajmił, że Mama jako wdowa po profesorze będzie odtąd otrzymywać emeryturę. Powiedział też, że może Ewę zapisać na studia, będzie dostawać stypendium i nawet od razu je wręczył. Za nie kupiła sobie Ewa buty i uzupełniła braki garderoby. Zaczęły się więc studia chemiczne na Tajnym Uniwersytecie. Wykłady odbywały się w prywatnych mieszkaniach, a ćwiczenia późnym popołudniem w budynku Starego Uniwersytetu na ulicy Św. Mikołaja, piętro wyżej nad Instytutem Geologii. Ze zdumieniem spotkała tam Astę, koleżankę z popołudniowych zabaw na niższym piętrze, która została wprowadzona na Tajny Uniwersytet z poręczenia dr Sokalskiego, jej prywatnego nauczyciela. Tak dziwnie krzyżowały się ścieżki podziemnego życia we Lwowie. Odbyły się tylko dwa wykłady z chemii prowadzone przez profesora Trzebiatowskiego i dwa ćwiczenia z doktorem Prebendowskim. Dotarł bowiem do miasta front i zajęcia zostały odwołane.
Rosjanie zajęli Lwów pod koniec lipca, a więc zbliżał się rok akademicki. Stefan i Wojtek studiowali nawet podczas okupacji niemieckiej, bo chodzili na tak zwane Fachkurse na politechnice. Ewa jednak nie miała matury, bo ta z tajnego nauczania była dla władz sowieckich nieważna. Dawna szkoła, do której chodziła podczas pierwszej okupacji sowieckiej, zorganizowała kursy do eksternistycznej matury. Trzeba było zdać trzynaście przedmiotów. Uczyła się pilnie przez miesiąc i otrzymała sowieckie świadectwo dojrzałości. Choć po czasie, przyjęta została na farmację. Franek, który otrzymał maturę sowiecką jeszcze w 1941 roku, bez przeszkód dostał się na politechniczną chemię.
Wydział farmacji mieścił się w pięknym budynku Akademii Medycznej na ulicy Piekarskiej. Wykłady i ćwiczenia odbywały się po ukraińsku z wyjątkiem botaniki i fizyki. Botanikę wykładał dr Kostyniuk, a fizykę profesor filozofii Ajdukiewicz. Szczególnie wykłady tego ostatniego były niezwykle ciekawe. Ewa otrzymała mizerne stypendium, podobnie jak jej studiujący bracia. Można było też korzystać ze stołówki. Próbowała parę razy to zrobić, ale jedzenie było obrzydliwe, a smród kapusty i zjełczałego tłuszczu przyprawiał ją o mdłości. Rosjanki mieszkające w tak zwanym "hurtożytku", czyli domu akademickim, czekały cierpliwie w ogonku po wodnistą zupkę, a potem ustawiały się ponownie po repetę. Nie wyglądały na córki zwycięskiego kraju. Dostawało się też na uczelni przydział żywności. W jego skład wchodził miód sztuczny, marmolada z buraków (taka sama, jak za niemieckich czasów), jakaś okropna margaryna i czarny chleb nadający się do lepienia plastusiów, ale nie do jedzenia. Mama zanosiła ten chleb na plac, gdzie wymieniała go za dopłatą u wiejskich kobiet (używających tego przysmaku jako karmy dla kur i świń) na domowy, bardzo smaczny. W jesieni można było na obiad wykopać w ogrodzie ziemniaki, posadzone (o zgrozo) na miejscu tak pięknych ojcowych georginii. Bulwy tych ostatnich, pozostawione gdzieś w kącie piwnicy wyschły na wiórki. Brakowało pieniędzy, więc sprzedawało się różne rzeczy. I tak opuściła dom jadalnia, kupiona na krótko przed wojną. Sprzedano też jeden z obrazów. Wojtek jeszcze za niemieckich czasów znalazł na wysypisku śmieci na terenie starej cegielni niedaleko domu kilkadziesiąt dzieł Lenina, Stalina, Marksa oraz WKP(b) w pięknych, czasem skórzanych oprawach. Coś strzeliło mu do głowy, żeby przynieść je do domu. Złożył je w kącie na strychu. Wszyscy pukali się w czoło. Po coś przyniósł te bzdury? – mówili. Wojtek twierdził, że tak piękne oprawy mogą się kiedyś przydać. I przyszedł czas, kiedy Lenin i Stalin przydali się. Wojtek sprzedał te śmietnikowe dzieła, przynosząc za nie nawet sporo grosza do domu.
Tak toczyło się to "szczęśliwe" sowieckie życie.

Pożegnanie 
I jeden i drugi okupant Lwowa starał się zniszczyć jego inteligencję. W grudniu 1944 roku Rosjanie zrobili to, czego nie odważyli się uczynić podczas swojej pierwszej bytności w mieście. Aresztowali i wywieźli do pracy w kopalniach Donbasu profesorów wyższych uczelni. Niektórzy zostawili swoje kości w tej nieludzkiej ziemi. Wywiezieni zostali między innymi sąsiad z Tarnowskiego, profesor elektrotechniki Fryze i profesor chemii Tadeusz Kuczyński, brat zamordowanego Władysława, męża cioci Oli. Ten ostatni nie przeżył. Fryze powrócił do Polski i był potem profesorem w Gliwicach.
Gdy dotarły wiadomości o konferencji jałtańskiej, wszyscy Polacy we Lwowie uznali, że ich oszukano, zdradzono i skrzywdzono. Poczucie goryczy było tak wielkie, że osłabiło radość z klęski Niemiec. W maju 1945 Rosjanie ogłosili dzień zwycięstwa. Targnęły powietrzem strzały artyleryjskie na wiwat, a na wieczornym niebie rozsypały się różnokolorowe pióropusze rakiet. Nie były to krzyżujące się reflektory obsługi przeciwlotniczej, poszukujące bombardujących samolotów – i to było krzepiące. Lecz to niewątpliwie radosne święto zatrute zostało poczuciem głębokiego zawodu.
Jakoś w połowie czerwca przyszła do Ewy znana jej z dawnych czasów harcerka i przyniosła list od Haliny Jacuńskiej. Prosiła o przybycie do jej mieszkania na ulicę Nabielaka. Ewa zastała ją pakującą walizki w pośpiechu. Powiedziała, że ze swym narzeczonym Przemysławem Ogrodzińskim wylatuje specjalnym samolotem do Lublina, gdzie powstaje nowy rząd polski. Ogrodziński był w czasie okupacji niemieckiej działaczem PPS. Halina przekonywała Ewę do jak najszybszego wyjazdu ze Lwowa. Ziemie te są stracone na zawsze – mówiła - trzeba się z tym pogodzić. Będzie nowa Polska, sprawiedliwa, dająca szansę wszystkim – przekonywała. Kraj odbuduje się i będzie dobrze. Tu można zmarnować życie. Ewa wierzyła w szczerość jej intencji, bo znała ją, lecz w tym czasie wyjazd ze Lwowa uważała za dezercję. Na pożegnanie Halina ofiarowała Ewie elektryczny samowar, który służył jej potem przez parę lat w domu akademickim w Gliwicach. Ogrodziński pracował w dyplomacji PRL. Oboje (już jako małżeństwo) wcześnie zaczęli jeździć na placówki polskie po całym świecie. Halina więc niewiele przebywała w swej socjalistycznej ojczyźnie, podczas gdy zwykłym ludziom nie wolno było wyjechać nawet do rodziny, choćby na krótko. Wiele lat po wojnie, już po śmierci swego męża, nawiązała listowny kontakt z Ewą i przysłała jej książki swego autorstwa o krajach, w których przebywała: o Norwegii, Indiach i Kanadzie. Z jej broszury o Norwegii skorzystali Franek, Ewa, Jacek i Wojtek, gdy podróżowali razem samochodem po tym zachwycającym kraju.
Tamta rozmowa z Haliną, w upalne czerwcowe popołudnie 1945 roku, mocno przygnębiła Ewę. Uświadomiła jej, że istnieją ludzie, uważający się za patriotów, którzy przeszli do porządku dziennego nad utratą Lwowa, a nawet zaakceptowali ją. Halina nie należała do wyjątków. Wielu ludzi miało wtedy taki pogląd na sytuację. Lwowianie masowo zaczęli opuszczać swoje miasto. Po zakończeniu roku szkolnego wyjazdy nasiliły się. Ewa straciła większość dawnych i nowych koleżanek. Krąg znajomych kurczył się. Wyjechał także Franek z rodziną.
Zapadła w końcu decyzja, że trzeba opuścić Lwów z ostatnim transportem politechniki. Najcięższa była ona dla Mamy. Powtarzała znane powiedzenie "nie przesadza się starych drzew". Z chwilą wyjazdu traciła cały dorobek życia. Tyle pracy i inwencji włożyła w urządzanie domu, a teraz miała zostać go pozbawiona. Była jednak osobą bardzo mądrą. Umiała ocenić, jakie sprawy były najważniejsze, a jakie mniej istotne. Uznała, że bilans czasów wojennych wypadł mimo wszystko dodatnio. Wszystkie dzieci żyły i były zdrowe. Jacek wymknął się z rąk Sowietów i nie dał się im ponownie złapać. Przez cały poprzedni okres nie brakowało niebezpieczeństw, a mimo to udało się doczekać pokoju. Realistycznie oceniała też, że nie ma dla młodych przyszłości w sowieckim Lwowie. Wielką pociechą była dla niej także myśl o spotkaniu z Jackiem, którego nie widziała przeszło rok.
Jacek tymczasem, nadal jako Jan Skuratowski, wyjechał już z Przemyśla. Najpierw przez krótki czas był w Krakowie, gdzie zamieszkał u Litki Rakettyowej z domu Krupickiej, ciotecznej siostrzenicy ojca. W Krakowie spotkał ciocię Manię Wiśniewską, cudem ocalałą z powstania warszawskiego. Wyczołgała się spod gruzów kamienicy, w której mieszkała. Potem wraz z innymi mieszkańcami miasta poprowadzona została przez Niemców do obozu w Pruszkowie. Tam ciężko zachorowała na żółtaczkę, ale jakoś z tego wyszła. Jacek przeniósł się wkrótce do Zabrza, gdzie dostał służbową garsonierę na głównej ulicy, zwanej szumnie ulicą Zwycięstwa. Pracował tam w przedsiębiorstwie budowlanym, ciągle jako Jan Skuratowski. Do swego nazwiska wrócił dopiero po kilku latach, już we Wrocławiu. Do Zabrza zabrał ze sobą ciocię Manię. Potem uczyła ona gry na fortepianie w nowo otwartej szkole muzycznej, a nawet mieszkała w jej budynku, w małym pokoiku. Wielka musiała być tęsknota matki do syna, skoro ciocia Mania, starsza od mamy trzynaście lat, zdecydowała się na czyn nie byle jaki. Nikt dobrze nie wiedział jak, lecz prawdopodobnie przez zieloną granicę, opuściła Polskę i przedostała się do Anglii.Leszek, przeżywszy obóz w Workucie, przeszedłszy cały szlak bojowy z armią Andersa, znalazł się po wojnie w Londynie. Ożenił się tam z Marylą Petryną, także Sybiraczką w służbie Polskiej Armii. Ciocia namówiła ich by wrócili do Polski. Przyjechali do Warszawy i zamieszkali tam razem. Ciocia Mania doczekała się dwojga wnucząt, Maćka i Kasi, ciesząc się nimi ogromnie. Zmarła w Rabce w 1952 roku w czasie wspólnych wakacji, które spędzała z synową i wnukami oraz z siostrą Stefanią, a także z Ewą i jej małym synkiem Adasiem.
Tego późnego lata 1945 roku, w dalekim śląskim mieście, Jacek czekał na spotkanie z rodziną. A w domu, we Lwowie, zaczął się koszmar likwidacji mieszkania i pakowania. Trudno opowiedzieć, jak było to męczące i denerwujące. Stefan, który był już żonaty z Kazią Kabarówną i mieszkał osobno, przychodził i bardzo pomagał. W domu zainstalował się już jakiś pułkownik rosyjski, Suworow. Nie było jednak czasu na smutki i żale i to pewnie dobrze. Tkwiło się w jakimś stanie zaczadzenia napięciem i zmęczeniem. Wieczorem wszyscy rzucali się na łóżko i zapadali w krótki, twardy, niezdrowy sen. I przyszła ta ostatnia noc w domu. W pokoju Ewy było już pusto. Spała na materacach położonych na podłodze pod ścianą. Miała zwyczaj do jesieni sypiać przy otwartym oknie. Uchyliła je więc, robiąc sporą szparę. Rozpoczynał się świt, gdy doznała dziwnego wrażenia, jakby ktoś położył delikatnie rękę na jej czole i oczach. Otworzyła je i wtedy wydało jej się, jakby jakiś przejrzysty woal przemknął przez szparę w oknie. Przez szyby widać było poranną mgłę. Owładnęło nią uczucie, że to duch Ojca żegna ją przed odjazdem. Tłumaczyła sobie potem, że była to zapewne wizja przemęczonego pracą i emocjami mózgu. Jednak to przeżycie utrwaliło się w jej pamięci na zawsze.
Bo duch Ojca pozostawał tam. W tym pokoju, gdzie pracował i oddał ostatnie tchnienie, w murach tego domu, który wybudował, w każdym drzewku i krzewie, które posadził. Pozostał tam - na Górce Jacka i na Górce Powstańców na Cmentarzu Łyczakowskim.

Ostatnie spojrzenie z balkonu na ogród
Ewa z Mamą w drzwiach do ogrodu
 Ewa ubrała się i wyszła z pokoju, w domu panował już ruch. Dopakowywano ostatecznie dwie ciężarówki. Znowu kilka godzin morderczej pracy. Mama i chłopcy pojechali samochodami. Ewa miała udać się na dworzec tramwajem. Wyszła z domu. Nie obejrzała się. Szła ulicami, którymi chodziła przez całe swoje dotychczasowe życie. A więc górną Tarnowskiego, schodkami na Jacka, Jabłonowskich, plac Prusa. Wsiadła do tramwaju. Jechała dobrze znaną sobie trasą, gdyż w tę stronę nie tak dawno prowadziły najczęściej ścieżki Ewy - łączniczki. Za oknami tramwaju przemknęły strzeliste wieże neogotyckiego, lecz bardzo pięknego kościoła św. Elżbiety. Jeszcze tylko wysadzana drzewami Aleja Focha i Dworzec Kolejowy.
Tu znowu ładowanie do towarowego pociągu. Ponownie wysiłek, zdenerwowanie, czekanie. W końcu pociąg ruszył. W pobliżu otwartych drzwi towarowego wagonu, bo takim się jechało, stanęło kilka obecnych tam osób. Było popołudnie. Wszyscy patrzyli na znikające we mgle Ukochane Miasto. Ewie przypomniała się zwrotka lwowskiej piosenki: ,,Z dala widać już niestety wieże kościoła Elżbiety. Może uda się, że powrócę zdrów i zobaczę miasto Lwów".
Wiedzieli, że nie powrócą. Zapanowała cisza. Słychać było tylko miarowy stukot kół pociągu, który wiózł ich w nieznaną przyszłość.



1 komentarz: