wtorek, 30 marca 2010

JESZCZE O KNIAŻYNIE

Kniażyna – jawi się w moich wspomnieniach jako miejsce jasne, rozświetlone słońcem, złociste od dojrzewających zbóż, zielone i kolorowe od kwiatów. Miejsce wakacji z wczesnego dzieciństwa. Ostatni raz byłam na Kniażynie mając jedenaście lat. Mimo to pamiętam ją doskonale. Stają mi przed oczyma: nasz dom, obejścia sąsiadów, z których dziećmi bawiłam się i pasłam krowy, wąska szpara w  żywopłocie ogrodu, przez która przeciskałam się wracając do domu z wędrówek po łąkach i rozkwieconych miedzach.
Trzeba jednak zacząć od początku. Skąd wzięła się Kniażyna?
Było to wiele lat przed moim urodzeniem. Trwał piąty rok wojny światowej. 1 listopada 1918 roku mieszkańcy Lwowa wyszedłszy rano z domu nie poznali swego miasta. Doznali szoku widząc ukraińską flagę wiszącą na ratuszu i uzbrojone oddziały żołnierzy ukraińskich pieszo i na ciężarówkach krążące po ulicach. Okazało się, że władze austriackie ustępując z miasta oddały zarząd nad nim Ukraińcom. Lwowianie zareagowali natychmiast. Utworzono Polski Narodowy Komitet, który wezwał Polaków, aby zgłaszali się do polskiego wojska. Tu trzeba podkreślić, że ochotników stanowili młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety  (wśród nich nasza ciocia Olga z Hauserów Kuczyńska, odznaczona potem za bohaterską i skuteczną służbę wysokim odznaczeniem wojskowym), chłopcy i dziewczęta. Formacje ruskie jeszcze wcześniej zakwaterowane zostały w naszej dzielnicy przy ulicy Jabłonowskich i Zyblikiewicza. Ukraińcy ostrzeliwali miasto głównie z Cytadeli, ale też z Górki Jacka. Kamienicę, w której mieszkali moi rodzice, zajęli częściowo na swoją placówkę bojową. Pilnowali, żeby nikt nie opuszczał domu. Ojcu udało się w końcu, pewnie przy użyciu jakiegoś fortelu (mówił świetnie po ukraińsku) wydostać się z domu i zgłosić na ochotnika do polskiego wojska. Odtąd jako szeregowiec pełnił służbę wartowniczą ochraniając przed Ukraińcami magazyny broni, amunicji i żywności. Za służbę tę został odznaczony Krzyżem Walecznych, a za udział w kursie szkoleniowym kierowników oświatowych frontu – odznaką ,,Orląt Lwowskich".
Pamiętam z dzieciństwa opowiadanie Mamy, która miała w tym czasie nie lada przeżycie. W pewnym momencie żołnierze ukraińscy zaczęli wypytywać służącą rodziców o ojca, jego żonę i rodzinę. Gienka (Ukrainka zresztą), niezmiernie przywiązana do Mamy, powiedziała jej o tym i umożliwiła ucieczkę z Jędrkiem i Jackiem z mieszkania do piwnicy. Sama wyniosła żołnierzom jakieś jedzenie i świeżo upieczony piernik. Tu trzeba zaznaczyć, że w owym czasie we Lwowie był głód, ale dom Fulińskich został doskonale zaopatrzony przez wuja Ojca – Bolesława Widajewicza. Jeszcze przed walkami w mieście przysłał on furę z różnymi produktami jak: kartofle, kapusta, słonina, miód itp. Stąd możliwość poczęstunku dla żołnierzy. Z opowiadania Mamy wynika, że sytuacja była dramatyczna. W piwnicy schowała się z dziećmi za wielką stertą kapusty. Wspominała, że musiała trzymać dłoń na buzi malutkiego Jacka, żeby krzykiem lub płaczem nie zasygnalizował miejsca pobytu uciekinierów. Na szczęście sytuacja w mieście ulegała ciągłej zmianie i żołnierze zostali wycofani lub uciekli. 22 listopada na ratuszu , ku radości mieszkańców miasta, załopotała polska flaga. Lwów był wolny. Bohaterski gród zapłacił jednak za zwycięstwo ciężką daninę krwi. Wśród bohaterów walk znalazły się też dzieci nazwane potem ,,Lwowskimi Orlętami"





W kwietniu 1922 roku Ojciec, jako obrońca Lwowa, otrzymał od Państwa Polskiego 13-to hektarową działkę ziemi na Wołyniu. (Pamiętam, że mówiło się o 25 hektarach, może resztę dokupił). Podobną działkę, ale umiejscowioną na Polesiu, za zasługi w wojnie polsko-ukraińskiej i polsko-bolszewickiej  przyznano cioci Oli Kuczyńskiej, siostrze Mamy. Zapłaciła ona niestety za to życiem. 17 września 1939 roku razem z mężem Władysławem została zamordowana w Kosowie Poleskim.

  

Tato od razu zaczął zagospodarowywać posiadłość. Jak tylko pozwalał mu czas, jeździł na Kniażynę; najpierw założył sad wiśniowy, potem posadził żywopłot grabowy dookoła sadu, ogrodu i placu przeznaczonego na dom, a w końcu zaczął jego budowę. Na pierwsze wakacje rodzina wyjechała na Kniażynę w 1926 roku. Z tego okresu zachowało się kilka zdjęć, między innymi moje w ulubionych przez Tata kwiatach, adonisach, które posiał na wiosnę pod oknami.

Mała Ewa przed domem na Kniażynie

Kniażyna nie była zwykłą wsią, tylko osadą, której mieszkańcy stanowili bardzo zróżnicowaną grupę ludzi. Wywodzili się z różnych regionów Polski: z Mazowsza, spod Krakowa, z Wileńszczyzny, ze Lwowa i z innych terenów kraju. Łączyło ich jedno – walka o wolność i niepodległość Polski. Niektórzy osadnicy mieli wysokie odznaczenia wojskowe, z Virtuti Militari włącznie. W czasie wojny służyli jako szeregowcy, podoficerowie lub oficerowie. Niektórzy byli bardziej wykształceni, inni mniej, ale wszystkich charakteryzował wysoki poziom etyczny. Osadnicy nadzwyczaj szybko zagospodarowali Kniażynę. Wybudowali piękną szkołę, a w niej dużą salę gimnastyczną, którą łatwo było przekształcić w mały teatr, bo miała scenę. Pamiętam doskonale, jak bywaliśmy na różnych przedstawieniach – szczególnie jedno ogromnie mi się podobało. Występował jakiś zespól Sybiraków z tańcami i pieśniami w ślicznych strojach z różnych regionów Polski. Dla małego dziecka było to duże przeżycie.
Sąsiadem naszym z jednej strony był dyrektor szkoły Kurylcio. Wybudował razem z żoną, też nauczycielką, ładny dom i założył pasiekę na 50 uli. Kurylciowa była kobietą inteligentną, pracowitą i gospodarną, choć, jak mówiono, skąpą. U niej stołował się wuj Kuźniewicz, gdy był na Kniażynie i chwaląc smak potraw narzekał na szczupłość porcji. Dawał z tym sobie jednak świetnie radę. Gospodyni miała zwyczaj polewania jadła tłuszczem z łyżki (pewnie żeby nie za wiele). Dowcipny stołownik potrząsał jej ręką mówiąc: ,,żeby ta ręka zdrowa była" Wtedy cała zawartość łyżki spływała do talerza. Jako mała dziewczynka bywałam czasem u Kurylciowej. Miała właśnie niemowlę w kołysce i pozwalała mi je kołysać. Patrzyłam na zasypiające dziecko i myślałam, że chętnie znalazłabym się na jego miejscu i żeby mnie chciał ktoś pokołysać.
Z drugiej strony domu sąsiadowaliśmy z Dubielem. To jemu ojciec wydzierżawił ziemię, którą ten pochodzący spod Krakowa rolnik uprawiał bardzo dobrze. Dwa lata przed wojną przyjechał do nas oznajmiając, że nosi się z zamiarem sprzedaży swojej posiadłości na Wołyniu i przeniesienia się pod Kraków. Namawiał Ojca, aby uczynił to samo. Obiecywał, że sam zajmie się sprzedażą i późniejszą uprawą ziemi. Tato jednak nie zgodził się, zwłaszcza, że miał zamiar ofiarować dom i ogród na przedszkole dla dzieci osadników. Dubiel osiedlił się w Krzeszowicach pod Krakowem. Obaj jego synowie poszli po wojnie na studia. Henio, ukończywszy rolnictwo, gospodarował dalej w majątku ojca, a Miecio został lekarzem. Henryk raz odwiedził mnie w Krakowie. Nie pamiętam, do kogo należał potem dom Dubiela.
Z tyłu naszego domu nie dostrzegało się żadnych zabudowań. Rozciągały się tam tylko łąki i pola. Kniażyna była wsią-ulicówką. Po drugiej stronie drogi miał gospodarstwo Władysław Kowalski, któremu ojciec powierzył dzierżawę po Dubielu. Był to bardzo sympatyczny człowiek, inteligent, który wskutek różnych przeżyć został w końcu rolnikiem. Jego brat, inżynier architekt, zaprojektował nasz dom we Lwowie. Kowalski był Sybirakiem. W czasie pierwszej wojny światowej przebywał w niewoli na Syberii w krainie Jakutów. Będąc tam usiłował nawiązać kontakt z miejscową ludnością. Jedna z mieszkanek, 16-letnia dziewczyna, przynosiła mu żywność i w końcu udało jej się znaleźć moment, w którym przecięła druty ogrodzenia. Wtedy Kowalski uciekł. Potem oboje przewędrowali Syberią aż do Władywostoku. Przez Japonię dotarli w końcu do Polski. Było to udane małżeństwo, choć bezdzietne. Kowalska miała skośne oczy, była niskiego wzrostu, krępej budowy ciała, nieładna, ale z dużą dozą inteligencji. W czasie pobytu na Kniażynie stołowaliśmy się u niej. Dotąd pamiętam serwowane przez nią pyszne smażone kurczaki i znakomite desery. W czasie obiadu gospodarz domu nastawiał nam starą, zabytkową pozytywkę ze znaną melodią poloneza Ogińskiego ,,Pożegnanie Ojczyzny". Kowalski jeździł czasem do Wiśniowca na zakupy. Raz rodzice i ja zabraliśmy się z nim, aby zwiedzić to historyczne miasteczko, nad którym na wzgórzu wznosił się zamek Wiśniowieckich. Nie była to jazda powozem czy bryczką (jak w Demence Podniestrzańskiej), lecz wozem drabiniastym. Kowalski położył na nim poprzecznie dwie deski  i przykrył je kocami, żeby było względnie miękko. Z tyłu usiedli rodzice, a ja obok pana Władysława, który powoził końmi. Pozwolił mi nawet na chwilę trzymać lejce i trzasnąć z bata, co bardzo mi się spodobało. Z początku jechało się spokojnie polnymi drogami przecinającymi łany zbóż, łąki i zagajniki. W pewnym momencie znaleźliśmy się nad brzegiem głębokiego jaru. Droga była pochylona w jego stronę, wóz mocno się przechylił i wtedy trochę strach mnie obleciał. Koła toczyły się blisko krawędzi, a spod nich i spod kopyt końskich pryskały kamienie, grudki gliny i spadały w tę, jak mi się wydawało, otchłań. Widok na jar był niesamowity i zrobił na mnie wielkie wrażenie. Po chwili znowu znaleźliśmy się na równej drodze. Za powrotem historia się powtórzyła, z tym, że wóz przechylał się w przeciwną stronę. Tym razem nie baliśmy się już, a Kowalski zupełnie nie zwracał na to uwagi.
W czasie okupacji sowieckiej udało się Kowalskim uniknąć wywozu na wschód, gdyż wyjechali wcześniej z Wołynia. Po wojnie zamieszkali w Gliwicach. Kowalski wkrótce zmarł, a jego żona  mieszkała obok Zofii Nadachowskiej, mamy mojego męża Franka. Obie panie były ze sobą zaprzyjaźnione. Tu nasuwa się banalna refleksja, jaki świat jest mały.
We wczesnym dzieciństwie towarzyszami moich zabaw byli synowie Dubielów: Henio, mój rówieśnik i nieco młodszy Miecio. Kiedy wolno mi było już opuszczać ogród, przeciskałam się przez  małą przerwę w żywopłocie i wychodziłam na drogę. Docierałam do zagrody za domem Dubielów. Należała ona do małżeństwa Brodowiczów i wyglądała inaczej niż większość gospodarstw w Kniażynie. Miejsce to uważałam za szczególnie ciekawe. Było to prawdziwie chłopskie gospodarstwo: ubogi dom z pomalowanymi na niebiesko ścianami i słomianą strzechą. Przed tą chałupą nie było ogrodu, sadu, ani uli. Na dużym klepisku grzebały kury, często z żółtymi pisklętami, chybotały się kaczki, kroczyły z godnością gęsi. Córka gospodarzy Czesia, starsza o dwa lata ode mnie, była najczęstszą towarzyszką moich zabaw. Czasem chodziłam z nią na łąkę za domem paść krowy. Jedna z nich miała zawsze cielątko, które stawało się moim ulubieńcem. Najmilsze wspomnienia łączą się jednak z wielką stodołą. Miała ona ogromne drzwi, by fura załadowana wysoko zbożem mogła wjechać z przodu, a już pusta wyjechać z tyłu. Jedną stronę tej szopy zajmowało pachnące siano, a drugą złocista słoma. Między nimi była szeroka i długa przestrzeń, na której nawet w deszcz urządzało się wspaniałe zabawy. Przy zamkniętych wrotach panował tam półmrok. Przez liczne szpary między deskami ścian wpadały często promienie słońca tworząc smugi, ,w których wirowała niezliczona ilość złotych, srebrnych, a nawet kolorowych punkcików kurzu unoszącego się w powietrzu. Nie było to zapewne zbyt zdrowe miejsce do zabawy, ale mnie dawało jakiś tajemniczy i intymny nastrój. Szczególną atrakcję stanowiła huśtawka zawieszona przez starszego brata Czesi na belkach dachowych. Na niej spędzałyśmy z moją towarzyszką wiele czasu. Raz w tygodniu Brodowiczowa piekła chleb. Nie pozwalała wtedy wchodzić do kuchni. Nie mogłam się jednak oprzeć pokusie, żeby nie podglądać, jak to robiła. Uformowane na stole bochenki za pomocą drewnianej kociuby wkładała do wielkiego pieca. Pod ścianami, na długich ławach, leżały gotowe chleby. Wspaniały zapach rozprzestrzeniał się po okolicy. Przez cały okres pobytu na Kniażynie ten chleb był naszym największym przysmakiem.
Brodowiczowie stanowili niezwykłą parę. Dla mnie, dziecka przyzwyczajonego do obcowania z ludźmi wykształconymi, byli niemal egzotyczni, jakby z innego świata. Ona odznaczała się wręcz dewocyjną pobożnością; on, pracowity Mazur, zachowywał się jak ateista. Ku zgorszeniu sąsiadów,  trosce żony oraz jej wstydowi, właśnie w niedzielę wykonywał najcięższe prace w polu i gospodarstwie. Nie było to zalegalizowane małżeństwo, lecz żyli ze sobą, jak to się mówi ,,na wiarę". Ślubny mąż kobiety pozostawił ją z dwoma małymi synami na gospodarstwie i wyjechał do Ameryki obiecując, że wkrótce sprowadzi ją z dziećmi do lepszego świata. Ślad po nim jednak zaginął. Potrzebny był mężczyzna w gospodarstwie, więc Rozalia Zychowa (takie było jej prawdziwe nazwisko) zatrudniła parobka, który w końcu został jej towarzyszem życia do końca swoich dni. Dla chłopców okazał się wzorowym opiekunem. Kochali go i szanowali jak ojca. Tak go też nazywali. Z Rozalią miał Brodowicz jeszcze dwoje dzieci: Czesię, moją wakacyjną towarzyszkę zabaw i młodszego od niej o kilka lat syna. W czasie wojny Brodowiczowie uniknęli wywozu na Syberię. Stanisław Brodowicz ukrył się w leśnej ziemiance, w której przebywał przez dziesięc dni, a Rozalia Zychowa nie znajdowała się na liście przeznaczonych do deportacji, bo miała inne nazwisko. I tak, w pewnym sensie, być może wiarołomny mąż uratował kobietę przed okrutnym losem. Rodzina Brodowiczów bojąc się powtórnych wywozów, opuściła Kniażynę i wyjechała do swoich krewnych pod Jaworów.
W czasie wojny, podczas okupacji sowieckiej, Brodowiczowa przyjechała do nas na kilka dni zasięgnąć we Lwowie porady lekarskiej. Towarzyszyła jej jako opiekunka pewna chłopka spod Jaworowa, która była pod niezwykłym wpływem Brodowiczowej. Pierwszy raz w życiu i ostatni byłam wtedy świadkiem hipnozy. Nasza poczciwa i prosta Rozalia wprowadzała swoją towarzyszkę w trans hipnotyczny bez najmniejszego wysiłku. Kobieta na jej życzenie wpadała w głęboki sen, bladła i twarz jej pokrywała się potem. Brodowiczowa   zadawała jej przeróżne pytania, między innymi o przyszłość. Coś tam odpowiadała, ale my, to znaczy chłopcy i ja, nie staraliśmy się tego zapamiętać, nie wierząc we wróżby. Często swoją wypowiedź ubierała w formę rymowaną, co nas bardzo dziwiło. Raz zaczęła mówić jakimś dziwnym obcym językiem. Pobiegliśmy do Ojca spytać o jedno zapamiętane słowo. Powiedział nam, że pochodzi ono z języka hebrajskiego. To zdumiewające zjawisko, jakiego byłam świadkiem, zaliczam do niezwykłych wydarzeń, jakie przytrafiły mi się w życiu.
Kniażyna – piękna osada tonąca w lecie w zieleni drzew owocowych, pełna miłych zapachów kwiatów z ogródków przydomowych i brzęczenia uwijających się przy nich pszczół z licznych uli w każdym prawie gospodarstwie – została zrównana z ziemią. Po wywiezieniu osadników, lub ich ucieczce z własnych domów, Sowieci buldożerami wyrównali teren i zamienili go na kołchozowe pola.  
Pierwsze wiadomości o deportacjach osadników pochodziły od kolejarzy. Potem ci, którym udało się uciec z transportu, lub uniknąć go przez nieobecność w domu, zjawili się u nas we Lwowie. Na jakiś czas znaleźli schronienie w domu na Tarnowskiego 82. Władysław Fugowski z najstarszym synem pracował w czasie wywózki w lesie. Po powrocie zastał dom pusty. Żona z resztą drobnych dzieci została wywieziona na Sybir. Tylko ona przeżyła. Dziewiętnastoletni Staszek Węglarz uciekł z transportu i zamieszkał u nas. Obaj mieli później duże zasługi w pracy konspiracyjnej. Staszek przypłacił to niestety życiem. Był w komórce kontrwywiadu do spraw ukraińskich i pod koniec okupacji niemieckiej został zamordowany na wsi pod Lwowem.
Po pewnym czasie zaczęły przychodzić listy od wywiezionych. Wysyłaliśmy na ich adresy paczki z żywnością, ubraniem, książkami i pieniędzmi. Mamie udawało się wysupłać ich trochę z niesłychanie skromnego budżetu domowego. By je zdobyć, chłopcy sprzedawali sowietkom na placu  targowym także jakieś rzeczy z domu. Książki pochodziły z naszego księgozbioru ( ja pożegnałam się wtedy z moją ukochaną Trylogią Sienkiewicza), a także z Biblioteki Baworowskich. Sowieci niszczyli polskie książki. Jacek nawiązał kontakt z biblioteką i książki przeznaczone na spalenie wysyłaliśmy zesłańcom.
Przechowały się listy od wywiezionych. W latach dziewięćdziesiątych moi bracia, Jacek i Wojtek Fulińscy, oddali je prawdopodobnie do Muzeum Historycznego we Wrocławiu. Odpisy ich bez zmian Jacek przysłał do mnie. Może miał przeczucie, że po latach napiszę opowieść o Kniażynie. Fragmenty tych listów przepisuję teraz w oryginalnym brzmieniu, bez jakichkolwiek poprawek.

Kochany Panie profesorze! Zapewne Pan słyszał, że nas nie ma na osadzie. Od 28 lutego jesteśmy na Uralu ja, żona i brat. Od 8 maja zacząłem pracować w lesie, 18 kilometrów od posiołka, potem cięcie drzewa na metry, a że mam 62 lata siły moje słabe, więc nie mogę wiele zarobić, nawet na chleb trudno. Kochany Panie profesorze, znam Kochanego Pana i jego dobre serce, więc ośmielam się prosić, jeżeli jest to możliwe o łaskawe pożyczenie pieniędzy, za co będę bardzo wdzięczny. Dla szanownej Pani załączam ucałowania rączek, a dla młodzieży ukłony. Całuję Kochanego Pana Profesora. Przyjazny i życzliwy B. Lipski. Posiołek Stepanówka 3 lipca 1940r.
Mój brat Stefan otrzymał od razu polecenie od Rodziców wysłania pieniędzy. Szły długo, ale w końcu adresat je otrzymał i przysłał potwierdzenie.

Kochany Panie Stefanie! Serdecznie i bardzo dziękuję za przysłanie 50 rubli. Przydały się bardzo i zaraz pojechałem leczyć oczy. Do tej pory trzymamy się jako tako. Jak zdrowie Kochanych Rodziców i rodzeństwa? Dzisiaj wracam na posiołek. Dla Rodziców i Rodzeństwa załączam moje uszanowanie, proszę uprzejmie do mnie napisać co takiego we Lwowie słychać. Jakby szanowny i kochany pan Stefan do mnie pisał to bardzo gorąco proszę o łaskawe przysłanie papieru, bo tu go brak. Od żony i brata załączam ukłony. Bolesław Lipski. Pisałem Stepanówka 10/8 1940r.

List ucznia piątej klasy Leszka Urbańca.
Ural – Stepanówka 1/1 1941
Szanowny Panie! Bardzo dziękuję za przysłanie książek, których brak bardzo tu odczuwamy, gdyż zmuszeni jesteśmy korzystać ze śmiecia. Przechodziły one również przez kontrolę, zostały mi jednak zwrócone w całości. Przy odbiorze pytał się mnie komendant dlaczego czytam książki polskie mając na miejscu dużą bibliotekę rosyjską. Odpowiedziałem mu, że jestem Polakiem, dlatego wolę czytać książki polskie. Książki, które przyszły na adres pani Kurylciowej zostały jej zwrócone. W jednej z książek, w której znajdowała się podobizna naszego I Marszałka wypalono oczy papierosem. Chodzę tu do klasy piątej, nauczyłem się już czytać i pisać po rosyjsku. Obecnie mamy wakacje, które trwać będą 13 dni. Skorzystam więc z tych wolnych chwil i będę dużo czytał. Zima tu sroga i bardzo dokuczliwa, śniegu dużo, tak że bez nart trudno z domu się ruszyć. Mróz był dzisiaj 48 stopni., trzeba siedzieć w domu, gdyż ciepłej odzieży brak. Prujemy kilimy na wełnę, aby zrobić coś ciepłego. Kłopot tylko z wełną, gdyż są to bardzo krótkie kawałki, które Tatuś zszywa. W szkole czym dzień ostrzej. Zaczęli od medalików, a teraz włażą do dusz. My jednak nie dajemy się i da Bóg wytrwamy. Pozdrawiam serdecznie – Leszek.  
I jeszcze fragment listu Mieczysława Janiszewskiego, pracownika naukowego Politechniki Lwowskiej, związanego rodzinnie z osadą.

3 lipca 1940 r.
Wielce szanowny i kochany Panie Profesorze! Całkiem niespodziewanie wspólnie z osadnikami mego powiatu wraz z rodziną znalazłem się na Syberii. Wzięto nas w nocy prawie tak jak staliśmy. W domu zostało wszystko. Podróż trwała około czterech tygodni w towarowych wagonach, w warunkach, o których trudno pisać. Obecnie mieszkamy w okolicy Krasnojarska i pracujemy przy eksploatacji lasu-tajgi. Transport drewna odbywa się przy pomocy traktorów po drogach lodowych. Zima wciąż tu jeszcze trwa. Mnie zrobiono majstrem drogowym i dzięki znajomości języka daję sobie nienajgorzej radę. Zdrowie jakoś dopisuje i pomimo niskiego uposażenia i niedostatku najważniejszych produktów oraz wysokich cen, choć całkiem prymitywnie, ale się żyje. Mieszkamy w pięknej górzystej okolicy nad rzeką Maną o pięć kroków od wody. Krajobraz przypomina doliny naszych górskich rzek z tym, że Mana (dopływ Jenisieja) ma szerokość mniej więcej Dniestru koło Jampola. Mrozy w zimie przekraczają tu 50 stopni C., to też rzeka okryta jest grubym lodem. Z rozmów z tutejszymi ludźmi można wnioskować, że jest nader rybna i dla ichtiologa bardzo interesująca.. Jest tu dużo lipienia, poza tym sądząc z opisów pstrąga oraz łosoś ,,tajmień". W jesieni już biją ościami na światło. W ostatnich latach jednak rybostan się zmiejszył w związku z wolnym spławem drewna na rzece. Gdyby nie stan moralny można by przeprowadzić dużo ciekawych obserwacji.. Jak już pisałem poprzednio, w zakresie mojej specjalności zajęcia tu nie mam. Zajmuję się konserwacją i budową dróg. Czy Politechnika nie mogłaby się o mnie upomnieć i reklamować jako trudnego do zastąpienia fachowca. Byłbym wdzięczny do śmierci Panu Profesorowi, gdyby udało się wydostać mnie stąd do swoich. Za wykłady moje w zimowym semestrze 1939 roku nie otrzymałem wynagrodzenia. Gdyby ktoś z kolegów w zakładzie był tak dobry i zajął się tą sprawą byłbym bardzo wdzięczny, gdyż gotówki stale mi brak. Odpowiednie poświadczenia dziekanatów zarówno Rolniczo- Lasowego, jak i Inżynierii zostały złożone u prorektora. Chodzi jedynie o to by się dowiedzieć czy można tę należność podjąć. W tym wypadku przysłałbym upoważnienie ( na czyje nazwisko i imię?) względnie czy Politechnika nie mogłaby mi przesłać pieniędzy pocztą. Bardzo będę wdzięczny również o poinformowanie obydwu dziekanatów o moim losie. A może trzeba zawiadomić o tym specjalnie. Pisałem do Nowickiego, ale nie wiem czy karta doszła względnie czy jego zastała. Proszę pozdrowić ode mnie Ernesta by nie zapomniał o mnie. W Rybtreście (Kopernika 3) pracuje prawdopodobnie jeszcze Lec, albo Bory, lub Wyrzykowski – proszę ich również pozdrowić ode mnie. My tu siedzimy z dala od świata i nie mamy żadnych wiadomości. Co słychać w całym zakładzie?. Na razie kończę i zasyłam najserdeczniejsze pozdrowienia oraz jeszcze raz ponawiam gorąco prośbę poprzednio wymienioną. Łączę wyrazy Szczerego Szacunku i przywiązania
            M Janiszewski
Pamiętam, że Ojciec od razu zajął się sprawami Janiszewskiego, ale nie wiem, jakie były skutki jego interwencji. Już wtedy bowiem NKWD zainteresowało się prawdopodobnie działalnością rodziny Fulińskich na rzecz wywiezionych osadników z Wołynia i innych deportowanych ze Lwowa.
Nagle od lutego 1941 roku przestały przychodzić listy od wywiezionych. Pewnie były przechwytywane przez NKWD. Straciliśmy całkowicie kontakt z tymi ludźmi.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz