czwartek, 24 czerwca 2010

 Boję się wyborów prezydenckich

Z zainteresowaniem i niepokojem śledzę podawaną w prasie, radiu i innych mediach sytuację gospodarczą świata, a zwłaszcza Europy. Ciągle docierają do nas wiadomości o kryzysach finansowych w różnych krajach. Islandia zbankrutowała, Grecja potrzebuje ogromnej pomocy ze strony Unii Europejskiej, w trudnej sytuacji ekonomicznej są Irlandia, Hiszpania, Portugalia, a złe prognozy przewiduje się dla Włoch. Polska na tle innych krajów europejskich wypada dobrze. Mówi się o niej, że jest "zieloną wyspą" na mapie Europy. Wiele państw, jak Anglia, Niemcy, Francja przystąpiły do reform, które mają zapobiec kryzysowi. Ta sytuacja wymaga od rządzących naszym krajem korzystania z kompetencji wybitnych ekonomistów, stanowczości we wprowadzaniu niezbędnych reform, pełnej współpracy rządu z prezydentem. Ważne jest więc, aby na ten najwyższy urząd w państwie wybrany został odpowiedni człowiek. Nie taki, który obiecuje na prawo i lewo rozdawanie pieniędzy podatników, nie patrząc na możliwości budżetu  państwa, lecz człowiek rozsądny, któremu na sercu leży przyszłość  obywateli, także po upływie wielu lat.  "Obiecanki cacanki" są bez pokrycia, gdyż nie mogłyby być zrealizowane nie tylko ze względu na możliwości państwa, ale także dlatego, że nie leżą one w konstytucyjnych kompetencjach prezydenta. O tym również powinniśmy pamiętać. Rolą prezydenta jest godne reprezentowanie Polski za granicą., a w kraju stwarzanie spokojnej, nie kłótliwej atmosfery do skutecznych działań dla dobra naszej ojczyzny. Wybór człowieka o awanturniczym usposobieniu miałby katastrofalne skutki dla polskiej gospodarki. Boję się więc zbliżających się wyborów prezydenckich, ale znów nie tak bardzo, gdyż wierzę w mądrość Polaków. To, że jesteśmy ciągle jeszcze "zieloną wyspą", zawdzięczamy w dużej mierze zwykłym obywatelom naszego kraju, ich pracowitości, zapobiegliwości, rozsądnym wydatkom oraz oszczędnościom w gospodarstwach domowych. Wierzę, że po różnych emocjach zwycięży rozsądek, wszak młodzi muszą myśleć o swojej przyszłości, a starsi zadbać o los swoich dzieci, wnuków i prawnuków. 

poniedziałek, 14 czerwca 2010

 Polska - moja miłość

W różnych dyskusjach przedwyborczych prowadzonych w radio słyszę o "prawdziwych Polakach" i "nieprawdziwych Polakach". Jest to dla mnie irytujące. Refleksje na ten temat skojarzyły mi się z moją rodziną. Przodkowie mego ojca Benedykta Fulińskiego wszyscy mieli polskie nazwiska. Nazwiska zaś antenatów mojej matki brzmią obcojęzycznie. Mój dziadek, ojciec mamy Leopold Hauser, miał nazwisko niemieckie. Jego przodkowie po mieczu prawdopodobnie przybyli na tereny polskie z Szwajcarii. Matka, z domu Fruhwirth , pochodziła z Austrii. Pomimo tego, obaj synowie pradziadków Hauserów wychowani zostali na żarliwych polskich patriotów. Edward był powstańcem 1963 roku. Leopold, jako student prawa na uniwersytecie lwowskim, za udział w organizacji niepodległościowej siedział w więzieniu austriackim. W późniejszym czasie, już będąc sędzią, stał się znany z działań na rzecz społeczeństwa polskiego. Wystarczy wspomnieć napisaną przez Leopolda Hausera, do dziś cenioną, "Monografię Miasta Przemyśla", czy też jego liczne prace społeczne, na przykład udział w założeniu ciągle jeszcze działającego teatru amatorskiego "Fredreum". Wyjątkowa aktywność mego dziadka na korzyść mieszkańców przysparzała mu wiele kłopotów, gdyż nie podobała się władzom austriackim. Był przenoszony z jednej miejscowości do drugiej. Niezrażony tym, dalej intensywnie pracował na rzecz miejscowej ludności, która doceniając to obdarzała go tytułami "honorowego obywatela": Żółkwi, Monasterzysk, Przemyśla. Będąc już sędzią we Lwowie, Leopold Hauser stał się jednym z założycieli pierwszego związku zawodowego sędziów polskich i jego pierwszym prezesem.
W domu moich rodziców wspominało się z dużą sympatią Józefa Nusbauma Hilarowicza. Ten sławny polski przyrodnik, twórca lwowskiej szkoły biologów, był pochodzenia żydowskiego. Mimo tego charakteryzował go wielki polski patriotyzm. Mój ojciec, Benedykt Fuliński, będąc jego uczniem i współpracownikiem, zachował wdzięczność i szacunek dla tego wielkiego Polaka.
Wiele można wskazać przykładów postawy patriotycznej ludzi obcego pochodzenia. Ojciec Chopina był Francuzem, a młody Fryderyk urodzony w Polsce pokochał gorąco ojczyznę swej matki. Świadczy o tym całe jego życie, a także muzyka przepełniona polskością. Wielu pisarzy, poetów i innych twórców obcego pochodzenia przyczyniło się do rozwoju materialnego i kulturalnego Polski. Bo ojczyznę można sobie wybrać, kochać ją i być jej zawsze wiernym.
Dzielenie Polaków na "prawdziwych" i "nieprawdziwych" jest więc w moim przekonaniu niemądre i niestosowne.

wtorek, 1 czerwca 2010

 Hołd pamięci polskich kobiet

Przeżywając ostatnie wydarzenia związane z Katyniem, cofnęłam się myślami do lat wojennych. Warto pamiętać, jak dzielne i ofiarne były w tych niezwykle ciężkich czasach polskie kobiety. Przykładów ich wspaniałej postawy znam wiele. Wystarczy wymienić udział wielu z nich w Ruchu Oporu, organizacji Tajnego Nauczania, Służby Zdrowia w okupowanym kraju, pomocy społecznej, tak wtedy potrzebnej. Pragnę opowiedzieć tu o osobach mi najbliższych, a mianowicie o naszej matce Stefanii Fulińskiej, żonie Benedykta Fulińskiego, profesora Politechniki Lwowskiej i matce mojego męża Zofii Nadachowskiej. Moja Mama była kobiętą bardzo odważną i zawsze gotową do pomocy innym ludziom. Jeszcze w czasie trwania działań wojennych w 1939 roku zaofiarowała pomoc rodzinie, która wskutek zbombardowania ich domu znalazła się na bruku. Przyjęła ich pod swój dach. Wielu ludzi, zwłaszcza studentów, wojna zaskoczyła w trakcie odbywania wakacji. Niektórym nie udało się wrócić do rodzin na zachodzie Polski. Gdy Lwów zajęli Sowieci stali się tak zwanymi bieżeńcami (uciekinierami). Takich studentów pozbawionych mieszkania i pieniędzy przyjęła do swego domu, ofiarowując im dach nad głową i co tylko było możliwe dla bezpiecznego przeżycia. W późniejszym okresie trzeba było ich ukrywać, bo jako bieżeńcom groziła im deportacja w głąb Rosji. Gdy zaczęły się wywózki Polaków na wschód, wielu ludziom mama ofiarowała schronienie i pomoc. Dotyczyło to zwłaszcza osadników wojskowych z Kniażyny na Wołyniu. Niektórzy z nich, czasem przez przypadek, uniknęli wywozu. Wtedy przyjeżdżali do nas, a nasza Mama zawsze znalazła dla nich jakiś kąt i łyżkę strawy. Tym , którzy znaleźli się już na Uralu czy w Kazachstanie, przygotowywała paczki. Pamiętam, że robiła makaron z większą ilością jajek, aby był pożywny, zatapiała jakieś mięso, czy kiełbasę w smalcu, umieszczając go w słoiku. Tak przyrządzone produkty wysyłaliśmy do potrzebujących. Trzeba zaznaczyć, że sami cierpieliśmy na niedostatki żywności. U nas w domu przed wojną pracowały służące. Były traktowane zawsze jak członkowie rodziny. Szczególnie przywiązane były do Mamy, która starała się je dokształcać, dobierała im odpowiednie lektury, dbała o ich zdrowie. Często wyjeżdżały nawet z nami na wakacje. Gdy zamierzały wyjść za mąż, to najpierw przedstawiały swoich narzeczonych naszej Mamie. Z synem jednej z nich mój brat Wojtek chodził po latach do gimnazjum. Dom był już pełen ludzi, ale gdy zjawiła się jedna z byłych służących z mężem i dzieckiem prosząc o pomoc, od razu ją otrzymała.. Pamiętam, że było to dla nas uciążliwe, gdyż nie mając gdzie indziej miejsca, umieściła ich Mama w korytarzu prowadzącym do ogrodu. I znowu okno od jadalni stało się najczęściej używanym wyjściem do tego ważnego w życiu rodziny miejsca
W czasie okupacji niemieckiej Lwowa, nasza Matka, wychowana w duchu patriotyzmu, ofiarowała malutkie mieszkanko na parterze domu na kancelarię kontrwywiadu t.zw. "dwójki". Urzędował w niej Mieczysław Borodej.Została wtedy zaprzysiężona jako żołnierz Armii Krajowej. Z wielką rozwagą i odpowiedzialnością pełniła funkcję strażnika tego biura. Istniało niebezpieczeństwo, ze Niemcy mogą wtargnąć do domu.. Na szczęście budynek miał szczególnie korzystne usytuowanie. Od strony ulicy Tarnowskiego można było wejść do wnętrza tylko przez bramę. Nie dało się obejść domu dookoła, aby dostać się od tyłu, gdyż z obydwu stron przylegały doń inne budynki. Gdy odezwał się dzwonek przy bramie, Mama najpierw sprawdzała, kto się przy niej znajduje. Gdy przez zakratowaną szybę w drzwiach zobaczyła mundur niemiecki lub inną nieznaną osobę. alarmowała pracowników biura. Ci zaś, chowając lub zabierając ze sobą niebezpieczne dokumenty oraz przedmioty (na przykład broń), uciekali przez ogród i wertepy za nim, na odległe już i bezpieczne ulice. To był schemat przejęty jeszcze z czasów okupacji sowieckiej. Wtedy w ten sposób chroniło się "bieżeńców" lub innych ludzi ukrywających się przed władzami. Za "drugich sowietów", jak określaliśmy ponowną okupację Lwowa przez Rosjan, przyjęła do swego domu komendanta partyzantów polskich kapitana Michaiła Dragana Sotirowicza,o psudonimie "Draża" ukrywającego się przed aresztowaniem. I znowu zastosowany został schemat ewentualnej ucieczki. Do tego jednak potrzebna była czujność i spokojna odwaga naszej Mamy. Długa byłaby lista ludzi, którym ułatwiła ona przetrwanie trudnego czasu wojny.
Czas na wspomnienia o matce mojego męża Zofii Nadachowskiej. Była żoną pułkownika Adama Nadachowskiego, dowódcy 83 pułku Strzelców Poleskich w Kobryniu, który gdy wybuchła wojna walczył na froncie w armii Lódź. Poległ 9 września 1939 roku w bitwie pod Przyłękiem, o czym rodzina dowiedziała się znacznie później. Żona i dzieci pozostały w domu, w miasteczku koszarowym. Gdy Niemcy zaczęli zbliżać się do Kobrynia władze wojskowe zarządziły ewakuację rodzin oficerskich. Podstawionymi wozami wywieziono je na wschód. Kilka rodzin wraz z Nadachowskimi umieszczonych zostało w leśniczówce pod wsią Drużyłowice na północ od szosy Brześć – Pińsk. Wśród osób przebywających w leśniczówce, była pani znająca rosyjski. !7 września wieczorem, gdy umilkła już ostatnia polska stacja w Baranowiczach usłyszała ona przez sowieckie radio wiadomość, że bolszewicy wkroczyli do Polski. Bystra i inteligentna Zofia Nadachowska od razu zorientowała się, że ta tragiczna dla kraju wiadomość niesie ze sobą bezpośrednie niebezpieczeństwo dla jej rodziny. Wiedziała, że okoliczna ludność była infiltrowana przez komunistów, być może nawet agentów sowieckich. Najszybciej ,jak była w stanie, wynajęła od okolicznych chłopów furmankę, która zawiozła rodzinę do szosy, co umożliwiło powrót do Kobrynia. Nie do domu oczywiście, gdyż koszary zajęte zostały przez wojsko rosyjskie, lecz do mieszkania, które wynajęła w mieście. Franek i jego siostra Irka rozpoczęli nawet potem naukę w sowieckiej szkole. Matka mego męża dodatkowo była odpowiedzialna za los swego siostrzeńca, który spędzał wakacje z rodziną w Kobryniu i nie zdążył powrócić do swojej matki we Lwowie. Zofia Nadachowska szybko zorientowała się, że rodzinom polskich oficerów grozi niebezpieczeństwo. Wtedy podjęła decyzję wyjazdu z Polesia do Lwowa, zwłaszcza, że z niepokojem czekała tam na powrót syna Janina Gottasowa, siostra Zofii. Zrezygnowawszy więc z odzyskania czegokolwiek ze swego mieszkania, zabrawszy tylko swoich podopiecznych, wyjechała pociągiem z Kobrynia przez Pińsk i Łuniniec do Lwowa.  Cały dorobek rodziny pozostał w Kobryniu: cenne meble, dywany, obrazy, kolekcja broni zgromadzona przez pułkownika Nadachowskiego, wielka biblioteka. Wtedy jednak znaczenie miało tylko ratowanie życia. We Lwowie rodzina zamieszkała u Gottasów. Mieszkanie dzieliły z nimi także trzecia siostra i matka, staruszka. Warunki bytowania były więc trudne. Matka mego męża podjęła pracę prasowaczki w miejscowej pralni. Było to zajęcie bardzo ciężkie dla delikatnej kobiety. W Kobryniu miała zawsze służącą i ordynansa do dyspozycji. Trzeba też pamiętać, jaki status miały w przedwojennej Polsce żony wysokich oficerów. W jej przypadku nastąpiła więc degradacja społeczna. Mogło to mieć niekorzystne konsekwencje psychologiczne. Ale dzielna matka nie dawała dzieciom powodu do obaw, że się załamie. Nigdy się nie skarżyła, tylko konsekwentnie starała się uchronić je przed nieszczęściem. Rodzinom polskich oficerów zagrażały wywózki w głąb Rosji. Moja przyjaciółka, także córka pułkownika (uprzednio aresztowanego przez Rosjan), została deportowana wraz z matką i bratem do Kazachstanu. Chcąc tego uniknąć, przewidująca Zofia Nadachowska postarała się o odpowiednie przerobienie metryk swoich dzieci. Odtąd ich ojcem był oficjalnie nauczyciel ludowy, a nie pułkownik. W tej "operacji" bardzo ważną pomoc okazali miejscowi księża.
W czasie okupacji niemieckiej utrzymywała rodzinę handlując w kiosku, który założyła ze swą siostrą. Dzięki intuicji, zapobiegliwości i pracy swojej matki mój mąż i jego siostra Jrena doczekali końca wojny.
Znałam wiele rodzin oficerskich podobnych do tej. Krewny mojego ojca, major Marian Kuźniewicz, walczył na zachodzie, między innymi pod Monte Casino, podczas gdy jego żona została z dwojgiem dzieci i sama wychowywała je w trudnych warunkach wojennych. Też udało jej się uniknąć wywiezienia. Inny kuzyn ojca, kapitan Stanisław Kański, został aresztowany i zamordowany w Katyniu. Jego żona z dwiema nieletnimi córkami, po stracie zarekwirowanego przez rosyjskie wojsko mieszkania, uciekła do rodziny w Czortkowie. Dzięki temu uratowała siebie i swoje dzieci przed  deportacją na wschód i doprowadziła je do dorosłości.
Pamiętam listy wywiezionych na Ural i pod Archangielsk. W tych niesłychanie surowych warunkach życia polskie kobiety nadspodziewanie dobrze dawały tam sobie radę. Zmuszane do pracy ponad siły nie poddawały się i walczyły o przeżycie swoich rodzin wykazując pomysłowość a nawet pewną wynalazczość co wynikało z listów, które otrzymywaliśmy od nich.
W trudnym okresie wojennym polskie kobiety spisywały się znakomicie. Wykazywały przedsiębiorczość, która same je zaskakiwała. Zajmowały się handlem, wytwarzały różne deficytowe wówczas produkty. Objawiały się wtedy zaskakujące talenty. Panie, które nigdy tego nie robiły, potrafiły mając do dyspozycji tylko kartofle, marchew, buraki, bukwę zbieraną w lesie (zamiast migdałów) wyczarować wykwintne wyroby cukiernicze, które sprzedawały, aby kupić chleb dla dzieci. Nauczyły się robić drewniaki, w których chodziło się całe lato. Niektóre z nich były wręcz śliczne. Utrzymywały rodziny sprzedając robione przez siebie swetry, szyjąc ze starych kawałków materiałów eleganckie ubrania, z tektury i kawałków starego płótna wytwarzały torby na sprzedaż. (Sama też zrobiłam sobie całkiem ładne drewniaki i torbę, w której nosiłam książki do nauki na tajnych kompletach).
Pragnę tu osobno wspomnieć o nauczycielkach Tajnego Nauczania. Praca ta nie była wolna od ryzyka aresztowania. Trzeba pamiętać, że lekcje odbywały się w prywatnych domach, czasem bardzo oddalonych od siebie. Wtedy te dzielne nasze panie musiały pokonywać czasem znaczne odległości dźwigając książki, zeszyty, pomoce naukowe w ciężkich torbach. Wielu uczniów, których wykształciły, mogło dzięki temu po wojnie rozpocząć studia na wyższych uczelniach
Wszystkich tych kobiet, o których tu piszę, nie ma już wśród nas. Tym bardziej należy im się wdzięczna pamięć. Cześć ich pamięci.