poniedziałek, 8 marca 2010

DOM NA GÓRCE JACKA (początek)



TAK TO SIĘ ZACZĘŁO

Jest jesień. Pada deszcz. Stoję przy oknie i spoglądam na ogród do niedawna zielony i ukwiecony. Teraz pokryty jest złotymi liśćmi opadającymi z drzew i krzewów. Jest pięknie, choć widok ten napawa melancholią i wywołuje żal za minionym latem. Dotąd spędzało się słoneczne popołudnia na balkonie czytając książki lub pracowało się w ogrodzie. W takie chmurne dni, gdy nie można nosa wychylić z domu, warto zabrać się do opisania zadziwiających niespodzianek, jakie mnie spotkały. Jest takie powiedzenie: "życie jest pełne niespodzianek", i to prawda. Teraz nie muszę już szukać dobrze zaostrzonego ołówka, czy należycie działającego długopisu oraz czystej kartki papieru. Siadam przy komputerze i stukam w klawisze. Jest to pierwsza z tych zaskakujących niespodzianek, które mnie i Frankowi przytrafiły się w tak już podeszłym wieku.
Kilka lat temu nasz syn Adaś zaproponował nam ofiarowanie swojego starego komputera, gdyż na jego miejsce zamierzał kupić sobie nowy. Wtedy doszliśmy do wniosku, że nie mamy na niego miejsca w mieszkaniu. Poza tym musielibyśmy uczyć się z niego korzystać. Wydawało nam się, że nie znajdziemy na to czasu ani ochoty.
Minęły dwa lata. Dobre pomysły przychodzą często w nieoczekiwanych momentach.
Sprzątając pewnej soboty mieszkanie zauważyłam, że maszynę do szycia z jednego pokoju można przenieść do innego. Tam trzeba ją postawić przy fotelu i położyć na niej lampę stwarzając miły kącik do czytania. Uzyskane w ten sposób miejsce przeznaczyć na stolik z komputerem. Tak zapadła decyzja o zakupie tego sprzętu.
Decyzja to jedno, a wykonanie drugie. Jak prawie osiemdziesięcioletnia pani, jaką wtedy byłam, zdoła właściwie nabyć tak nowoczesny i wysokiej klasy sprzęt?. Od czego jednak ma się wnuki!. Oleńka usłyszawszy o naszym zamiarze ofiarowała się wszystko za nas załatwić. Najpierw jednak trzeba było kupić stolik komputerowy. Wybrałam w sklepie meblowym odpowiedni model, który dostarczono nam do domu w formie paczki. Po jej otwarciu na podłodze rozsypała się sterta desek pełnych tajemniczych dziurek i kołków. Jak z tej kupy drewna stworzyć mebel oglądany przeze mnie w sklepie, nie miałam pojęcia. Była instrukcja, którą przeczytaliśmy, ale na niewiele się zdała. Raz było za dużo dziurek, kiedy indziej za mało kołków, a gdy zdawało się, że wreszcie dopasowaliśmy kołki do dziurek, wyszedł jakiś niesamowity kształt podobny do kubistycznej rzeźby, ale na pewno nie do stolika. W końcu Franek orzekł, że towar jest wybrakowany i trzeba będzie reklamować w sklepie. Nie miałam ochoty zmagać się z tym problemem. Zabrałam się więc do składania jeszcze raz. Jedną z desek obróciłam o 180 stopni i zadziałało. Za chwilę stolik stał gotowy na przyjęcie swojego pana – komputera .
Teraz do dzieła przystąpiła Oleńka. Razem z Januszem, jej przyjacielem, kupili, przywieźli i zainstalowali komputer i przeróżne programy. Po pewnym czasie także drukarkę i skaner.
I wtedy dopiero zaczęło się! Usiadłam przed monitorem, na którym uśmiechała się do mnie Oleńka na tle panoramy Tatr. Na planszy pełno było jakichś tajemniczych kolorowych znaczków, lecz znaczenia większości z nich nie rozumiałam. Postanowiłam wprowadzić do pamięci komputera napisane przed laty wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości. Wiedziałam tylko tyle, że mam za pomocą myszy uruchomić program oznaczony literą "W". Strzałka uciekała w różne strony, ale w końcu udało mi się wywołać na ekranie białą " kartkę" z migającym kursorem. Z trudem, myląc się ciągle, naciskając czasem nie to, co trzeba, napisałam kilka zdań. W pewnym momencie jedno słowo podzieliło mi się na dwie części znacznie od siebie oddalone. Widocznie za długo trzymałam palec na klawiszu spacji. Jak teraz połączyć te dwie części?. W końcu dałam sobie z tym radę, główkując przez dłuższy czas i próbując na różne sposoby. Zadowolona postanowiłam odłożyć pisanie do następnego dnia. Wiedziałam, że aby się wyłączyć, mam wskazać strzałką czerwony krzyżyk. Zrobiłam to. Na ekranie pojawiła się tabliczka z napisem: Czy chcesz dokonać zmian? Tak, nie, anuluj. Chwila zastanowienia. Żadnych zmian nie miałam zamiaru dokonywać, więc wskazałam na "nie" i zamknęłam program oraz komputer.
Na następny dzień zasiadłam do komputera z zamiarem dalszego pisania. Uruchomiłam program, a tu nic! Znowu czysta karta! Okazało się, że trzeba było, wbrew memu przekonaniu, na zapytanie, czy chcesz dokonać zmian, wskazać "tak". Musiałam napisać to jeszcze raz, wskazałam na "tak" i tym razem tekst został zachowany. W ten sposób metodą prób i błędów nauczyłam się pisać na komputerze. Wkrótce zapełniłam swój folder wieloma starymi i nowymi tekstami.
Pisząc historie rodzinne chciałam zilustrować je zdjęciami. Musiałam więc nauczyć się skanować stare fotografie i umieszczać w odpowiednim miejscu tekstu. Z początku pomagała mi w tym nasza córka Dorotka. Obserwując, jak ona to robi, przyswoiłam sobie w końcu tę umiejętność. Dokonując kiedyś codziennych zakupów, spostrzegłam na półce między innymi przemysłowymi towarami cienki, metalowy plasterek. Podpis informował, że jest to cyfrowy aparat fotograficzny; kosztował 200 zł. Zaintrygowana, kupiłam go nie mając pewności, czy potrafię się nim posługiwać. Okazało się to jednak łatwiejsze niż myślałam i odtąd zaczęłam stosować ten nieznany mi dotychczas sposób fotografowania.. Postanowiłam, że obiektem moich zdjęć będą kwiaty. Te w doniczkach, te w wazonach, a także, gdy przyszła wiosna, te ozdabiające ogród. Nauczyłam się fotografie odpowiednio przycinać w komputerze, rozjaśniać, przyciemniać itd.
Była to dla mnie wspaniała rozrywka. Utworzyłam sobie wiele folderów ze zdjęciami kwiatów i widokami zmieniającego się z upływem czasu ogrodu. Postanowiłam też umieścić w komputerze trochę ujęć zabytków pięknego Krakowa o różnych porach dnia.





Z czasem zaczęłam robić portrety. Wykonałam ich wiele. Spośród nich pewna ilość była nawet dość udana pomimo niskiej jakości aparatu określanego przez Oleńkę "dziecięcą zabawką". Na szczęście niektórzy członkowie rodziny okazali mi wielką cierpliwość (szczególnie Asia).                                                              


Pisząc moje opowieści z przeszłości, chciałam zilustrować je przedwojennymi, czasem bardzo starymi i zniszczonymi zdjęciami. Trzeba było niektóre z nich naprawiać w komputerze. Oleńka zainstalowała mi program Adope Photoshop do obróbki fotografii. Dała mi też płytę z dłuższym wykładem jak się nim posługiwać. Nauczyłam się więc dokonywać naprawy zdjęć w komputerze. Program ten umożliwia też malowanie obrazków. Najpierw wyczarowałam sobie kilka na białym tle. Potem spróbowałam stosować tak zwane "warstwy" i mogłam już tworzyć najrozmaitsze kombinacje kształtów i kolorów. I tak za sprawą komputera czas cofnął się dla mnie do czasów dzieciństwa, gdy za pomocą kredek woskowych rysowałam kolorowe obrazki.



Inną niezwyczajną niespodzianką, jaką sprawił ten nowy współuczestnik naszej codzienności, był internet i jego ogromne możliwości. Prócz ciekawych i pożytecznych wiadomości, można było uzyskać czasem nieznane dotąd informacje o własnej rodzinie. I tak, pod hasłem Benedykt Fuliński znalazłam obszerny życiorys mojego ojca i nie oglądaną nigdy jego fotografię z młodości, gdy pracował w muzeum Dzieduszyckich we Lwowie. Pod hasłem Leopold Hauser wyszukałam wyczerpujący życiorys mojego dziadka, ukochanego ojca mojej mamy. Znalazłam też ciekawą wiadomość o być może antenacie mojej babci Hauserowej, z domu Daukszanki. W 16-tym wieku żył pisarz litewski Mikołaj Dauksza, który przetłumaczył na język litewski biblię Jakuba Wujka. Czytając tę informację miałam refleksję, jak wspaniałym, tolerancyjnym państwem była Rzeczpospolita Obojga Narodów.
Nasze wnuki Krysia i Jaś przez dłuższy czas przygotowywali się na prawie dwumiesięczną wyprawę do Chin. Towarzyszami ich mieli być: ich znajomy Chińczyk studiujący w Kalifornii i pewien Amerykanin. Aby sporządzić dokładny plan tej wycieczki, musieli prowadzić z nimi wielogodzinne rozmowy. Robili to przez tak zwanego "skypa", czyli głosowego połączenia internetowego. Przy okazji zainstalowali to urządzenie także nam. Uznałam, że będzie to jedynie rekwizyt przy komputerze, gdyż mogliśmy się przecież porozumiewać telefonicznie. A tymczasem spotkała nas niespodzianka! Oleńka przeniosła się do Monachium robić doktorat w instytucie Plancka. Jeszcze przed wyjazdem zainstalowała nam kamerę do "skypa". Dzięki niej mogliśmy rozmawiać z naszą wnuczką przebywającą w niemieckim mieście tak, jakby siedziała naprzeciwko. My widzieliśmy ją, a ona nas. Za pomocą kamery pokazała nam też urządzenie swego tamtejszego mieszkania.
W lecie 2006 roku Krysia i Jaś zrealizowali swój plan podróży po Chinach. Przesyłali stamtąd mailem relacje ze swoich przeżyć i ciekawe zdjęcia. My także napisaliśmy na podany przez nich adres e-mailowy, mając nikłą nadzieję, że list ten dojdzie. Jakież było nasze zdumienie, gdy otwierając następnego dnia pocztę w komputerze stwierdziliśmy, że jest już od nich odpowiedź. Napisana została w kawiarence internetowej w jakimś prowincjonalnym mieście chińskim, czyli w naszym odczuciu – na końcu świata.

 
                                       Zdjęcie przysłane z Chin. Krysia w świątyni tybetańskiej.
                                                          Urocze spotkanie dwu ras

Dawno stwierdziłam, że życie w podeszłym wieku bywa pełne niespodzianek. Ktoś kiedyś powiedział, że bytowanie człowieka na tej ziemi zakreśla koło. Na starość często powraca się do krainy dzieciństwa.
W domu moich rodziców stał w salonie fortepian. Jako mała dziewczynka siadywałam przy nim i wystukiwałam jednym palcem jakąś wymyśloną przez siebie "melodię". Czasem było to z nudów, a nieraz pod wpływem jakiegoś przeżycia, często całkiem banalnego, jak to w przebiegu dnia małej dziewczynki. Impulsy przychodziły z otaczającej mnie przyrody w naszym ogrodzie. A to rozwinął się tulipan, a to zakwitła forsycja, a to w krzaku jaśminu rozpoczął swoje trele cudowny śpiewak – słowik. Niewątpliwie świadczyło to o pewnej wrażliwości muzycznej, która zresztą pozostała mi na zawsze. Krótko pobierałam lekcje gry na fortepianie. Będąc jednak dość chorowitym dzieckiem, wiecznie przeziębiającym się, z dręczącymi mnie anginami (co doprowadziło do usunięcia migdałków) nie mogłam kontynuować tej nauki. Gdy doszłam w końcu do ładu ze swoim zdrowiem, przyszła wojna i nikt nie miał głowy do tego, żebym mogła dalej uczyć się muzyki. W końcu nauczyłam się grać sama na tyle, że mogłam wygrywać sobie ulubione melodie. Uwielbienie dla muzyki Chopina doprowadziło do tego, że zaczęłam nawet wykonywać mazurki tego kompozytora. Było to naturalnie dalekie od doskonałości, ale zaspokajało moją potrzebę przeżywania tej pięknej muzyki. Potem wyjazd ze Lwowa i proza życia zepchnęła mnie z bliskiej sercu muzycznej ścieżki. Dopiero w późniejszym wieku powróciłam do tej w gruncie rzeczy pasji życiowej.
Człowiek nigdy nie zna siebie do końca. Nie wie, jakie talenciki drzemią gdzieś głęboko w jego mózgu, czy też, ująwszy to bardziej romantycznie – w duszy. Nauczywszy się trochę podstawowych wiadomości z teorii muzyki, babcia Ewa przedzierzgnęła się w małą Ewusię i zaczęła komponować niewielkie utworki. Trzeba stwierdzić, że ta starsza Ewusia rozpędziła się nie na żarty, bo skomponowała już sto kilkadziesiąt kawałków. Łaskawym słuchaczom z rodziny podobają się (jakżeby inaczej), a nawet obce osoby uznają je za miłe dla ucha (może z grzeczności). Nie to jest jednak najważniejsze, lecz radość, jaką sprawia mi ta zabawa. Impulsy są takie same jak za czasów małej Ewusi. Mogą to być na przykład wspomnienia z wakacji z wnukami. Tytuły kompozycji na ten temat są następujące: "Noc zapada nad jeziorem", "Poranek nad jeziorem", "Burza", "Wśród szuwarów". Inne przykładowe nazwy utworów to: " Wiosna w ogrodzie", "Noc księżycowa" i.t.p. Chętnie piszę też wariacje. Sięgając pamięcią do kajakowego spływu Dniestrem całej naszej rodziny, gdy miałam pięć lat, stworzyłam wariacje na temat dwu dumek ukraińskich "Oj ne chody Hryciu..." i "U susida...". Nawet popularna piosenka latynoska "Besame mucho" stała się inspiracją do napisania wariacji. Muzykę tę traktuję, jak "pastuszkowe granie na fujarce". Nie mniej daje mi ona radość tworzenia.
Ten nagły przypływ natchnienia, czy jakby to nazwać, jest dla mnie prawdziwą niespodzianką.
Ostatnio nagrywam swoje kompozycje i utrwalam je na płytach, aby można było tę muzykę odtworzyć w komputerze lub na innym sprzęcie. Zawdzięczam to w dużej mierze Jaśkowi, który zainstalował mi program i kupił odpowiednie kable do mego pianina elektronicznego.
Moja muzykalna wnuczka Asia słuchając tych utworków stwierdziła, że mogą one stanowić dobre tło dla krótkich filmików lub pokazów slajdów. Wyszukała mi odpowiedni program w komputerze, więc zaczęłam tworzyć rozmaite wideo. Tematem ich są moje zdjęcia kwiatów, wnuków, wakacje w różnych latach. Tworzenie tych projektów daje mi wiele radości. Nigdy nie przypuszczałam, że w ten sposób będę mogła realizować swoje marzenia.
Oglądając kiedyś You Tube pewnego znajomego wpadłam na myśl, aby część moich wideo umieścić w You Tube pod pseudonimem kren4325. Są to przeważnie fotografie kwiatów i zabytkowego Krakowa ilustrowane moją muzyką.
A teraz założyłam bloga!
Życie po osiemdziesiątce zaiste jest pełne niespodzianek.

Wspomniałam w mojej refleksji zatytułowanej" TAK TO SIĘ ZACZĘŁO", że po zakupie komputera wprowadziłam do jego pamięci teksty, które napisałam już dawniej. Są to między innymi wspomnienia z lat dzieciństwa i wczesnej młodości spędzonych we Lwowie. Starałam się w nich oddać nie tylko losy mojej rodziny, lecz także atmosferę i piękno tego wyjątkowego miasta. Pragnęłam też przekazać moim wnukom zmagania członków rodziny z obydwoma okupantami (sowieckim i niemieckim). Są w tych wspomnieniach przedstawione losy wielu ludzi, zarówno zwykłych obywateli Rzeczypospolitej jak i osób wybitnych. Drogi życia mieszkańców Lwowa oraz ogólnie Kresów Wschodnich były w czasach wojny i krótko po niej często dramatyczne, czasem tragiczne. Uznałam, że powinnam o nich opowiedzieć najmłodszym członkom rodziny, aby "ocalić je od zapomnienia" Zaczynam więc swoją opowieść, którą podawać będę w niewielkich odcinkach.

Wstęp
Moja mała wnuczka Oleńka często prosiła: Babciu, opowiedz o swoim dzieciństwie, domu we Lwowie, o prababci, pradziadziu i twoich braciach.
Zaspokajałam ciekawość dziewczynki i sięgałam pamięcią do dawnych czasów. Niektóre opowiadania miały szczególne powodzenie, z czasem nie tylko u Oleńki, ale także u jej małej siostrzyczki Asi. Na wspólnie spędzanych wakacjach, do amatorek historii rodzinnych dołączyły następne wnuczęta, Krysia i Jasio. Dzieci żądały, aby babcia powtarzała je wielokrotnie, co - przyznam szczerze - trochę mnie nudziło i męczyło. I wtedy wpadł mi do głowy pomysł, aby je spisać.
Tak powstały opowieści o domu na Górce Jacka*. Z początku, przeznaczone dla małej Oli, były to wspomnienia z dzieciństwa. Zatytułowałam je "O pewnym domu, pewnej dziewczynce i pewnym mieście". Obejmowały one okres od 1929 - do 1-go września 1939 roku.
Z czasem zaczęłam opowiadać różne zdarzenia i przeżycia z okresu wojny. Spisałam je także dając im tytuł "Czas wojny".
Sądzę, że nawet po wielu latach, a może właśnie dopiero wtedy, wszystkie moje wnuki sięgną po te opowiadania. Będą mogli się z nich dowiedzieć wiele o swoich dziadkach, pradziadkach, prapradziadkach, a nawet jeszcze odleglejszych przodkach. Znajdą także historię rodziny z okresu wojny, a ponadto opis trudnego, lecz pełnego przygód życia we Lwowie w tym czasie. Przez miasto to bowiem przewalały się trzykrotnie działania frontowe, przynosząc za każdym razem zmianę okupanta, a więc zmianę trybu życia. Wydaje mi się też ważne, aby została przekazana i zachowana w pamięci wiedza o uczestnictwie rodziny w ruchu oporu.

* Tak nazywana przez mieszkańców Góra św. Jacka

DOM NA GÓRCE JACKA
CZĘŚĆ PIERWSZA
O PEWNYM DOMU, PEWNEJ DZIEWCZYNCE
I PEWNYM MIEŚCIE


Dom
Dom wydawał się dziewczynce najpiękniejszy ze wszystkich, jakie widziała. Stojąc w rzędzie obok innych domów, wyróżniał się białością i urodą. Kiedyś usłyszała jak ktoś powiedział, że podobny jest do warszawskiego Belwederu lub greckiej świątyni.
Od strony dużego ogrodu opadającego tarasami w dół zbocza, cztery grube kolumny podtrzymywały sklepienie nad dwoma dużymi balkonami pierwszego i drugiego piętra. Po obydwu ich stronach wspinało się na ściany domu dzikie wino zielone latem, jesienią zaś ognisto-czerwone.
Ewie, bo tak nazywała się dziewczynka, dom wydawał się nie tylko piękny, ale także dziwny, a nawet tajemniczy. Od strony dużego ogrodu dwupiętrowy, stawał się małym domkiem jednopiętrowym, gdy wychodziło się przed bramę, niewielki ogródek i furtkę na ulicę.
Pewnego razu Ewusia, tak najczęściej wołano na dziewczynkę, bawiła się piłką w małym ogródku. Nagle piłka wpadła przez otwartą bramę na klatkę schodową, stoczyła się po kilkunastu stopniach w dół, odbiła od ściany długiego przedpokoju prowadzącego do dużego ogrodu i wypadła na zewnątrz. Wtedy Ewa zrozumiała tajemnicę domu. Stał na stoku wzgórza i część domu ukryta była w ziemi. Dlatego to pierwsze piętro od strony dużego ogrodu było parterem od strony ulicy. Taki to był dziwny dom.
W domu tym mieszkała Ewusia ze swoją Mamą, swoim Tatem i czterema braćmi: Jędrkiem, Jackiem, Stefanem i Wojtkiem.

Mama
Najważniejsza i najukochańsza była mama. Czuło się jej obecność wszędzie tak, jakby w każdej chwili była w każdym kąciku domu.
Często śpiewała dziewczynce różne piosenki, niektóre smutne, inne wesołe, a nawet śmieszne.
Nade wszystko jednak lubiła Ewusia słuchać mamy opowiadań. Wspominała często czasy, gdy sama była małą dziewczynką i mieszkała w domu przy ulicy Batorego ze swoją Mamą, Tatem i dwiema starszymi siostrami Manią i Oldzią. Sama nazywała się Stefanią, a Tato dziewczynki nazywał ją Stefaneczką.


Stefania Hauserówna (Fulińska)

Stefania Fulińska
Ewusia miała książkę, w której na pierwszej stronie wyrysowany był człowiek z długą brodą i kręconymi włosami, unoszący się w chmurach nad ziemią. Spojrzenie miał surowe i energię w twarzy. Była to biblia, a stary człowiek przedstawiał Pana Boga. Dla Ewy Tato był podobny do niego, chociaż nie miał brody tylko wąsy, a niebieskie oczy spoglądały łagodnie. Przychodząc z politechniki do domu na obiad pytał zawsze: - nikt nie zrobił dziecku krzywdy?. Na co nieodmiennie otrzymywał odpowiedź – nie, choć Ewusia miała często powody, aby poskarżyć się na dwóch młodszych braci, Stefana i Wojtka.
Rano przy goleniu śpiewał bardzo grubym głosem: - „Ewa piękna i wspaniała, którą wielbi cały świat” – Mama uśmiechając się powiedziała dziewczynce, że przekręca w ten sposób słowa arii z opery Meyerbeera „ Hugenoci”. Zamiast „ Ewa” powinno być „dama”.
Przy fortepianie w salonie stała oparta o półkę z nutami wiolonczela. Raz Ewusia słyszała jak Tato grał na niej bardzo smutną melodię. Powiedział jej, że to pieśń Mendelssohna. Pewnego dnia Stefan i Wojtek zerwali jedną strunę wiolonczeli i od tego czasu stała cicho w kąciku między fortepianem, a półką na nuty.


Benedykt Fuliński w Wenecji
Jędrek
Najstarszego brata Jędrka, Ewusia uważała za dorosłego, tak jak mamę i tatę. Chodził do gimnazjum i do domu wracał podobnie jak tato na obiad. Wtedy porywał Ewę na ręce i podrzucał wysoko do góry aż pod sufit jadalni. Potem łapał ją i podrzucał znowu. Czasem brał ją na ramiona i biegał dookoła stołu, albo chwytał za ręce tak, że przewracała w powietrzu koziołka. Było to bardzo przyjemne i zabawne.
Przy obiedzie rozmawiał z Ojcem z wielkim zapałem o polityce, lub jedząc zupę czytał gazetę. Potem szedł do swego pokoju na górze i uczył się, bo mówiono, że trzeba bardzo pracować, żeby przejść do następnej klasy i za rok zdać maturę.

Jacek
Jacek, młodszy od Jędrka wydawał się Ewie także dorosły. Wracał też późno z gimnazjum i zaraz szedł do Mamy i opowiadał wszystko, co zaszło w szkole. Ewusia często przysłuchiwała się, gdy Mama pomagała Jackowi we francuskim, który sprawiał mu wiele trudności. Za to z rysunków i matematyki był bardzo dobry.
Jacek umiał wszystko zrobić. Cokolwiek zepsuło się w domu, od razu przez niego było naprawione. W ogrodzie stała duża altana ze stryszkiem, na który wchodziło się po drabinie. To ulubione miejsce zabaw młodszych braci i Ewy było jego dziełem. Mając jedenaście lat sam z pomocą swoich kolegów wybudował tę altanę z resztek po budowie domu.
Dziewczynka bardzo lubiła bawić się w tej altanie. W deszczową pogodę można było siedzieć na stryszku, gdyż podłoga pokryta była pachnącym siankiem. Tam też odbywało się wiele wspaniałych zabaw.


Benedykt i Stefania Fulińscy z Jędrusiem i Jacusiem
Stefan
Starsi bracia mieli oczy niebieskie i dość jasne kręcone czupryny. Młodsi, tak jak Ewa, mieli oczy piwne i ciemne włosy.
Stefan był wysokim, szczupłym chłopcem. Gdy Ewusia miała cztery lata sięgała mu do pasa. Rozpoczynał naukę w gimnazjum, czuł się więc bardzo ważny i domagał się posłuszeństwa od młodszego rodzeństwa. Między nim, a młodszym o dwa lata Wojtkiem wybuchały często kłótnie i bijatyki. Ewusia zawsze stała po stronie Wojtka, bo był mniejszy i słabszy. Broniła go więc jak umiała. Bardzo śmiesznie musiała wyglądać piramida tworząca się, gdy Stefan siedział na Wojtku okładając go pięściami, a Ewa wisiała na plecach Stefana przychodząc na pomoc młodszemu z braci. Na odgłosy walki i krzyki Ewusi przybiegała Mama i rozdzielała zapaśników. Parę minut spoglądali na siebie spode łba. Już za chwilę jednak można ich było widzieć, jak zgodnie bawili się, lub rozmawiali, a Ewa skakała wesoło koło nich.
Stefan był bardzo muzykalny. Często siadał przy fortepianie i grał z pamięci różne melodie. Chodził także na lekcje muzyki. Mama gniewała się na niego, że nie chce ćwiczyć gam, palcówek, ani grać z nut zadane przez panią nauczycielkę ćwiczenia. Ewa jednak nie lubiła gam, tylko melodie piosenek, które grywał z pamięci.

Wojtek
Wojtek, najmłodszy brat, był rumianym chłopczykiem o dużych czarnych oczach. Chodził do trzeciej klasy i podczas gdy Ewusia bawiła się w domu, czy w ogrodzie, on musiał rano wstać i iść do szkoły.
W południe wracał i od razu biegł do ogrodu, lub na wzgórza za ogrodem i bawił się z kolegami do obiadu. Nie pomagały surowe napominania Mamy, że lekcje trzeba odrabiać zaraz po przyjściu ze szkoły. Dzień upływał na zabawie, a wieczorem Ewusia często pomagała Mamie zdejmować buty i ściągać ubranie z Wojtka, który zmęczony zasypiał nad książką. Rano słychać było słowa Mamy: - Wojteczku! Wstawaj! Jeszcze trzeba powtórzyć wierszyk, a nie możesz spóźnić się do szkoły, bo pan postawi cię do kąta, albo ksiądz uderzy linią po palcach.
Wojtuś wychodził z domu ostatni, bo szkoła świętej Zofii była niedaleko. Po jego wyjściu dom stawał się cichy, pusty i jakby jeszcze większy.

 
                                              Od góry z lewej: Jacek, Jędrek, Wojtek, Stefan

Ogród
W ogrodzie kwitły jeszcze różnokolorowe georginie i kilka róż, choć liście z drzew zaczynały już żółknąć i opadać. Dnie były ciągle jeszcze słoneczne, lecz chłodne.
W taki słoneczny poranek, kiedy opustoszał dom pojawił się w ogrodzie krasnoludek. Był malutki jak paluszek, wiercipięta i ciekawski. Ewusia zrobiła go z kawałka czerwonej plasteliny znalezionej na biureczku Wojtusia. Kiedy ulepiła mu duży nosek i włożyła dwa niebieskie koraliczki jako oczka, mrugnął jednym z nich wesoło do dziewczynki i odtąd stał się jej nieodłącznym towarzyszem. Zamieszkał w norce pod krzakiem róży pnącej się na balkon przy oknie do jadalni. Okno to było najważniejsze w całym domu. Nie tylko dlatego, że stała pod nim ławeczka, na której można było siedzieć i bawić się, ale przede wszystkim dlatego, że wszystkie dzieci przez to właśnie okno wyskakiwały z jadalni wprost do ogrodu. Ewa dopiero co nauczyła się przystawiać sobie krzesełko pod okno i przełazić przez nie na ławeczkę i z niej na ziemię. Chłopcy przeskakiwali je wprost. Dorośli wychodzili do ogrodu przez drzwi, ale była to daleka droga. Trzeba było przejść przez długi korytarz, a dzieciom zawsze spieszyło się do zabawy.
Tej pięknej jesieni Ewa i jej przyjaciel spędzali całe dnie w ogrodzie. Jak tylko dziewczynka pojawiała się, krasnoludek wskakiwał do kieszonki fartuszka i tylko oczka i nosek wystawiał na zewnątrz. Ogród był duży i opadał tarasami ze wzgórza, na którym stał dom. Pod oknami jadalni owalny klomb z kwiatami okalała ścieżka, którą można było biegać aż do zawrotu głowy. Dwoma schodkami schodziło się na niższy, większy taras pełen drzew owocowych, krzewów i kwiatów. Tu, po lewej stronie stała altana pod orzechem. Po prawej rosły maliny, śliwy, a rozłożyste gałęzie białej czereśni zapraszały do wspinania się. Pięć schodków prowadziło na najniższy poziom. Tu był kort tenisowy nazywany przez dzieci boiskiem. Odbywała się na nim większość zabaw. Można tu było grać w tenisa, w piłkę, w palanta, bawić się w „łapankę” lub w „klasy”.



                   Tato z dziećmi w ogrodzie na ławeczce pod oknem                   

Nasze miasto
Mama i młoda służąca Aniela były rano bardzo zajęte sprzątaniem domu i gotowaniem obiadu. Jak Aniela szła na zakupy, Ewusia towarzyszyła Mamie przy pracach gospodarskich słuchając piosenek, opowiadań, a także zadając najrozmaitsze pytania.
Właśnie Mama krajała na stolnicy cieniuteńki makaron lewą ręką tak szybko, aż migało w oczach. Dziewczynka zawsze dziwiła się, że Mama umie wszystko robić lewą ręką tak samo dobrze jak prawą.
- Dlaczego miasto w którym mieszkamy nazywa się Lwów? – spytała.
- Jest legenda, którą ci opowiem – rzekła Mama.
Dawno, bardzo dawno temu, gdy miasto nasze było jeszcze małym grodem, otoczonym drewnianą palisadą i fosą z wodą, dzikie hordy Tatarów napadły na mieszkańców, a ci bronili się dzielnie jak lwy i nigdy nie wpuścili wrogów do grodu. Dlatego został on nazwany Lwowem. W herbie miasta jest lew czuwający u jego bram, a na rynku przed ratuszem siedzą na straży dwa kamienne lwy.
- My też mamy swego kamiennego lwa, który strzeże naszej bramy do domu – zawołała Ewusia. Wybiegła przed bramę i pogładziła rzeźbioną grzywę śpiącego na postumencie lwa.

Kopiec Unii Lubelskiej
Była niedziela. Po śniadaniu Mama powiedziała: Ewusiu, musimy przygotować się, bo idziemy wszyscy na Kopiec Unii Lubelskiej.
- Co to za kopiec? – spytała dziewczynka.
- Ten kopiec – odpowiedziała Mama, został usypany przez mieszkańców Lwowa za miastem na wzgórzu na pamiątkę ważnego wydarzenia historycznego, unii Polski z Rusią i Litwą. Jak będziesz większa, dowiesz się o tym więcej na lekcjach historii.
Starsi chłopcy wzięli plecaki z jedzeniem oraz ciepłym ubraniem i wszyscy wyruszyli na wycieczkę. Trzeba było najpierw zejść z górki Jacka, na której stał dom, na plac Św. Zofii gdzie był przystanek tramwajowy, pojechać daleko tramwajem, a potem iść długo i bardzo pod górę, aby dotrzeć na szczyt kopca.
Ewusia zmęczyła się, ale gdy spojrzała z góry dookoła zapomniała o zmęczeniu.
Z kopca roztaczał się prześliczny widok. Z jednej strony na zalesione i pokryte polami wzgórza, a z drugiej na miasto. Miasto Lwów. Dachy domów i wysokie wieże kościołów wyłaniały się z drzew kolorowych od jesiennych barw liści. Dziewczynka zdziwiła się, że miasto jest tak rozległe i tak malowniczo położone na pagórkach.
- O! Ratusz i wieża katedry – zawołał Jacek.
- A tam kościół Bernardynów, kopuła kościoła Dominikanów, wieża cerkwi wołoskiej Korniaktów, kościół Karmelitów Bosych, kościół Jezuitów – objaśniał młodsze rodzeństwo Jędrek.
- Widać kościół Świętego Mikołaja, naszą parafię - wykrzyknął Stefan.
Tato wskazał Uniwersytet Jana Kazimierza i Politechnikę.
- A nasz dom gdzie? – spytał Wojtek. Tam jest Górka Jacka, ale z tej odległości domu nie widać.
Ewusia patrząc na ten wspaniały widok poczuła dumę, że Lwów jest tak pięknym miastem. Powrotną drogę do tramwaju odbyła zmęczona dziewczynka na plecach Jędrka. Rytmiczny krok ukołysał ją i zasnęła. Obudziła się dopiero na placu Świętej Zofii. I znowu rozpoczęła się wspinaczka na Górkę Jacka do domu.

Jesienna szaruga
Nagle skończyły się piękne dni. Na dworze deszcz i wiatr. Ewusia stała przy oknie pokoju, w którym sypiała razem z mamą. Obok niej krasnoludek przykleił nosek do szyby i wisiał na nim spoglądając niebieskimi koraliczkami na moknący ogród. Od wczoraj nie mieszkał już pod krzakiem róży, tylko spał w pudełeczku pod krętymi schodkami łączącymi pokoje na górze z holem, jadalnią i kuchnią na dole.
Mama i Aniela były bardzo zajęte w kuchni, a w pokojach na górze panowała cisza, aż w uszach dzwoniło. Ewusia przeszła do środkowego pokoju zwanego salonem. Drzwi prowadzące na duży taras z kolumnami, na którym tak dobrze było się bawić, okazały się teraz zamknięte. Usiadła więc na krzesełku przy fortepianie i zaczęła brzdąkać. Nie umiała jeszcze grać jak mama, Jacek i Stefan, a tak chciałaby wygrać sobie jakieś melodie. Znudzona brzdąkaniem zaczęła oglądać ściany salonu. Ile tu obrazów! Na jednej ścianie wisiał portret taty siedzącego w fotelu. Na innej dziwne drzewo, zza pnia którego wyglądało czyjeś oko. Był też Hucuł kierujący tratwą na spienionej rzece. Wisiały jeszcze inne wielkie obrazy, kolorowe i całkiem inne od obrazków w dziecinnych książeczkach. Ewa słyszała, że namalował je przyjaciel Tata znany malarz, Kazimierz Sichulski.


Z salonu przeszła do pokoju Tata. Tu, nad tapczanem przykrytym aksamitną kapą, wisiał kilim przedstawiający śmiesznego człowieczka z czerwonymi kwadratowymi oczkami i niebieskimi ustami, a także kanciastego pieska i lecące dzikie kaczki. Choć dywanów w domu było wiele, to tylko ten wydawał się Ewusi trochę śmieszny. Zdjęła więc pantofelki, wylazła na tapczan i dała człowieczkowi prztyczka w nos. Zeszła jednak prędko, bo z drugiej ściany spojrzał na nią surowo z portretu czarnymi oczyma brodaty pan.
 
Ewusia wiedziała, że jest to dawno już nieżyjący ukochany Ojciec mamy, Leopold Hauser.Po obu stronach tapczanu stały półki aż pod sufit zapełnione książkami. Była tam także szafa z oszklonymi drzwiami, zamknięta na klucz. Tu chowano ważne dokumenty, ale także grube czerwone książki z przepięknymi obrazkami. Te książki dostawała Ewusia tylko wtedy do oglądania, gdy była chora i leżała w łóżku. Mama wyjaśniła jej, że to „ Historia Malarstwa”. Przy oknie stało duże biurko z wielką ilością szuflad i szufladeczek. To biurko Tata, które niegdyś należało do dziadzia Hausera. Ewusia wzięła z biurka muszlę w brązowe kropki i przytknęła ją do ucha. Wojtuś powiedział, że szumi w niej dalekie południowe morze, z którego została wyłowiona. Najciekawszy jednak był wielki zegar stojący pod lustrem w złotych ramach. Piękna kobieta trzymająca w ręku wagę opiera się lekko o tarczę zegara. Ewie wydawała się zawsze ze złota, ale Mama powiedziała, że jest z mosiądzu i przedstawia boginię Temidę ważącą na szali ludzkie winy. Był to prezent ślubny, który ofiarował rodzicom wuj taty, Widajewicz, brat babci Fulińskiej.
Teraz dziewczynka wbiegła do następnego pokoju. Po południu uczył się w nim Jędrek i wtedy tam wchodzić nie było wolno. Znowu nosek krasnoludka przykleił się do szyby. Plastelinowy ludzik bardzo się zdziwił, że z tego okna był całkiem inny widok niż z pokoju Mamy i Ewy. Znajdowało się ono znacznie niżej, a za płotem małego ogródka biegła ulica wysadzana drzewami. Były to klony i zasypywały chodnik i mały ogródek masą ogniście kolorowych liści.
W następnym pokoju sypiali i uczyli się Jacek i Stefan. Z okien widać było furtkę na ulicę, a także głowę kamiennego lwa drzemiącego na postumencie przy bramie.
Właśnie Ewusia wyszła z holu, z którego prowadziły osobne drzwi do salonu, pokoju Tata i pokoi chłopców, mając zamiar zbiec po krętych schodach na dół do kuchni, gdy odezwał się dzwonek przy bramie. Pędem wpadła do przedpokoju, otworzyła drzwi wejściowe do górnej części mieszkania i zbiegła po kilku schodach do bramy.
To dzwoniła Danusia, rówieśniczka Ewy, stała towarzyszka zabaw. Za chwilę ciszę domu zakłóciło tupotanie dwu par nóżek, krzyki i śmiechy.

2 komentarze:

  1. Dzień dobry,

    Moja 4xPRA-babka Maria(nna) Fulińska
    urodziła się około 1807 roku, zmarła 12 stycznia 1860 w Kocmaniu na Bukowinie (Kocmań, Kotzmann).
    Niestety nie wiem gdzie się urodziła ani gdzie wyszła za mąż - za Ludwika Postępskiego (urodzonego w 1799 w Kopeczyńcach/Kopyczyńcach.
    Czy posiada Pani może informacje, gdzie mieszkali Fulińscy. Sprawdzę każdy trop.

    Pozdrawiam serdecznie,
    Wojciech Makowiecki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, nie mam wiedzy o Marii Fulińskiej urodzonej w Kocmaniu.
      Pozdrawiam E.N.

      Usuń