ZA "PIERWSZYCH SOWIETÓW"
Nóż w plecy
W kilka dni po zakończeniu działań wojennych rozpoczęła się nauka w szkole.
Urzędowała ta sama dyrektorka, uczyli przedwojenni nauczyciele. W pierwszym tygodniu odbyła się nawet lekcja religii z dawnym katechetą. Szybko jednak to się skończyło. W szkole zjawił się młody Rosjanin, komsomolec – politruk. Siedział w dyrekcji, chodził po korytarzach. Zamiast księdza przyszedł na lekcję i mówiąc w mało zrozumiałym dla dziewcząt języku rosyjskim, szkalował ich ojczyznę, nazywając ją ,,byłą pańską Polską", wyrażał się obraźliwie o polskich oficerach. Pewnego razu, gdy komsomolec po raz kolejny powtarzał swoje slogany oraz twierdził, że Armia Czerwona wyzwoliła ziemie ukraińskie, Ewa wstała i powiedziała, że Związek Radziecki wbił nóż w plecy Polsce, gdy ta walczyła z Niemcami. Szmer w klasie, który towarzyszył zawsze wywodom Rosjanina, bo dziewczęta uważając je za brednie, odrabiały lekcje, rozmawiały lub szydełkowały pod pulpitami ławek, zamienił się w śmiertelną ciszę. Politruk najpierw zdębiał, a potem chyba udawał, że nie rozumie, bo po chwili kontynuował swój wywód. Ewa w ciągu następnych dni chodziła do szkoły z duszą na ramieniu, ale na szczęście politruk – Rosjanin, wymieniony został na polską propagandystkę, koleżankę z wyższej klasy, która mówiła właściwie to samo, tyle że po polsku. Jej żarliwość komunistyczna wydawała się dziewczętom śmieszna, głupia i podła. Program nauczania został całkowicie zmieniony. Historię Polski zastąpiono historią Rosji. Łacinę i język niemiecki usunięto. Wprowadzono naukę języka rosyjskiego i ukraińskiego, a zmniejszono ilość godzin języka polskiego. Z programu wyeliminowano większość utworów wybitnych polskich pisarzy i poetów, zwłaszcza ostatniego dwudziestolecia. ,,Krótka rozprawa między panem, wójtem i plebanem" Mikołaja Reja oraz ,,Sielanki" Szymonowica, skądinąd wybitnego poety przełomu 16-tego i 17-tego wieku, przerabiane były dokładnie przez wiele tygodni. Jedynie niektóre utwory Mickiewicza były tolerowane, zwłaszcza wiersz ,,Do przyjaciół Moskali". Jedną z najważniejszych lektur była ,,Ojczyzna" Wandy Wasilewskiej, polskiej komunistki, odgrywającej w tym czasie znaczną rolę. Tę nudną opowieść o niedoli poleskich chłopów z trudem czytało się bez zaśnięcia. Zamiast fotografii ozdabiających korytarze i przedstawiających krajobraz i zabytki architektury Polski, zawieszone zostały ohydne w treści i szkaradne w formie plakaty, obrazujące karykatury ,,pomieszczyków" czyli ziemian i polskich oficerów, a także poczwórny profil Stalina, Lenina, Marksa i Engelsa oraz wielką postać marszałka Woroszyłowa, którego określano jako wyzwoliciela ,,Zapadnoj Ukrainy" spod ucisku ,,pańskiej Polszy". Uczniowie starali się odreagować upokorzenie za pomocą żartów. Klasowy wesołek Kazia Rutkowska zorganizowała raz happening polegający na ,,dawaniu w mordę" marszałkowi Woroszyłowowi na portrecie wiszącym na ścianie. Każda uczennica wywoływana według dziennika miała ręką ,,dać w pysk" temu bohaterowi Związku Radzieckiego. Wszystko szło zgodnie z planem, gdy jedną z dziewczynek poniósł temperament i uderzyła linijką przedzierając portret. Było z tym potem wiele zamieszania. Na szczęście dobrze się skończyło, bo jednej z nauczycielek udało się zdobyć jakoś nowy portret marszałka. Inny żart (wymyślony prawdopodobnie także przez Kazię): Przysłano Rosjankę w mundurze jako nauczycielkę rosyjskiego. Wchodząc do klasy mówiła: Zdrastwujtie diewuszki, na co usłyszała: ,,całuj psa w nos". Rosjanka nie rozumiejąc po polsku ni słowa brała to zdanie za odpowiedź na swoje powitanie. Po pewnym czasie, widząc zapewne rozbawione miny uczennic nabrała podejrzeń i zażądała prawidłowej odpowiedzi. Na ogół młodzież źle znosiła nachalną i obraźliwą propagandę, ale w swych reakcjach starała się być lojalna wobec dawnych nauczycieli, rozumiejąc ich trudną i niebezpieczną sytuację. Jedna z nauczycielek w intymnej rozmowie prosiła, aby dziewczęta wykazały cierpliwość. Wojna się nie skończyła – mówiła - trzeba ojczyznę zachować w sercu tak, jak wyraził to Stanisław Wyspiański w ,,Weselu", gdy poeta na pytanie panny młodej ,,a kaj ta Polska?" kazał jej położyć rękę na bijącym sercu.
Dla uczczenia rewolucji październikowej odbyła się akademia z udziałem całej szkoły. Miała zakończyć się odśpiewaniem ,,Międzynarodówki", która była wtedy hymnem Związku Radzieckiego i śpiewało się ją stojąc na baczność. Gdy tylko wszyscy usiedli na ławkach, po sali przeszedł szept powtarzany z ust do ust. – Wstajemy dopiero przy słowach ,,powstańcie których dręczy głód". I tak się stało. ,,Wyklęty powstań ludu ziemi" zaśpiewano na siedząco, a dopiero przy słowach ,,powstańcie których dręczy głód" cała sala zerwała się na nogi. A we Lwowie panował rzeczywiście głód. Wszystkie sklepy prywatne zostały zamknięte. Brakowało najniezbędniejszych towarów. Mama z Ewą wstawały czasem o czwartej rano żeby stanąć w ogonku po cukier. Sprzedawano go wprost z magazynu (zajętego przez władze sowieckie siostrom Urszulankom), przez drzwi wprost na ulicę, po 15 dkg w tubkach zrobionych z gazetowego papieru. Sytuację ratowali polscy chłopi z okolicznych miejscowości: Kozielnik, Pasiek, Winnik, którzy nadal przywozili furami swoje produkty i sprzedawali lub wymieniali na ubranie lub inne rzeczy.
Ojciec rozpoczął na nowo pracę na Politechnice. Stefan i Wojtek, który wstąpił na wydział mechaniczny – studiowali. Jacek kończył architekturę i otrzymał dyplom w czerwcu 1940 roku. Jędrek pracował jako inż. chemik w mydlarni, co było bardzo korzystne, gdyż był to towar prawie niedostępny. Przynosił mydło dla całej rodziny i jeszcze można było trochę wymienić na żywność.
Nastrój w szkole i w domu nie był tak zły, jakby to wynikało z okoliczności zewnętrznych. Wszyscy uważali ten stan za przejściowy. Wojna jednak nie zakończyła się. Panowało powszechne przekonanie, że Niemcy zostaną w końcu pokonane, a Rosjanie będą musieli opuścić Lwów. Tymczasem sytuacja polityczna nie dawała powodów do optymizmu. W kilka dni po wkroczeniu Sowietów nadeszły wiadomości o silnych bombardowaniach Warszawy i potem o jej kapitulacji z końcem września. Mama niepokoiła się bardzo o los cioci Mani. Ucieczkę władz cywilnych i najwyższego dowództwa wojskowego, w tym Rydza – Śmigłego, do Rumunii przyjęto z rozgoryczeniem, zawodem i upokorzeniem. Ciągle jednak liczono na Francję i Anglię. Nowa nadzieja wstąpiła w serca, gdy w październiku generał Sikorski sformował nowy rząd polski we Francji. Tymczasem rozpoczęły się aresztowania Polaków przez NKWD. Pierwszymi ofiarami była młodzież. W połowie października zgromadzono delegacje ze wszystkich szkół w sali Filharmonii, gdzie w przemówieniach połączono treści polityczne z antyreligijnymi. Na zakończenie ,,mityngu" uczniowie wstali i cała sala zaśpiewała ,,My chcemy Boga" i ,,Boże coś Polskę". Znaczna część starszej młodzieży została aresztowana. Na przełomie listopada i grudnia rozpoczęła się wojna sowiecko – fińska. W szkołach nasiliła się propaganda. Organizowano przymusowe pochody uczniów po ulicach z transparentami popierającymi Armię Czerwoną w walce z Finlandią. Dowcipna młodzież lwowska zrobiła wielki plakat z napisem ,,Nie damy Lwowa Finom". Przyjęto to i słusznie za kpinę z armii sowieckiej. Wywołało to wściekłość władz szkolnych, które postanowiły rozprawić się wreszcie z krnąbrnymi nastolatkami i skutecznie ich zastraszyć. W tym celu w męskim gimnazjum przy ulicy Batorego zorganizowano mityng. Potępiono na nim propagandę przeciw Związkowi Radzieckiemu i z wcześniej przygotowanej listy wyczytano najgorszych wrogów ustroju w szkole. Wtedy nieznani nikomu rośli mężczyźni zaopatrzeni w kastety zaczęli bić. Niezwykle usłużni okazali się obecni na sali uczniowie Żydzi, którzy wskazywali kolegów z listy. Niektórzy chłopcy bronili się zasłaniając się krzesłami lub oddając ciosy nogami z połamanych siedzeń. Obecny na sali profesor Wolańczyk, również wymieniony na liście, został tak silnie pobity, że w stanie ciężkim przewieziono go do szpitala. Karetki kursowały kilkakrotnie zabierając rannych. Uczestnik tego zebrania, nieznany wtedy jeszcze Ewie Franek Nadachowski, opowiadał jej potem, że idąc na salę zauważył ze zdziwieniem spacerujące po korytarzu pielęgniarki. Widocznie scenariusz został opracowany wcześniej. Wojtek bardzo zmartwił się brutalnym potraktowaniem będącego jego polonistą w gimnazjum profesora Wolańczyka, którego lubił i cenił. Wkrótce przyszła wiadomość o jego śmierci.
Sytuacja Polaków we Lwowie była dodatkowo utrudniona przez to, że w mieście, zamieszkałym głównie przez ludność polską, żyło wielu Ukraińców i jeszcze więcej Żydów. Szczególnie wśród tych ostatnich ideologia komunistyczna miała licznych zwolenników. Pamięć o przedwojennych ekscesach antysemickich, jakie niewątpliwie miały miejsce we Lwowie, też sprzyjała wrogim zachowaniom wobec Polaków. Wielu Żydów rekrutowało się z uchodźców przed frontem i Niemcami. Rosjanie dla nich wypadali korzystnie na tle hitlerowców, więc nawiązywali z nimi współpracę. Poza tym część ludności żydowskiej trzymała się zawsze osobno, mieszkała we własnej dzielnicy i nie czuła więzi z państwem polskim. Starała się więc być jak najbardziej lojalna wobec nowych władz. Ukraińcy z kolei na ogół sprzyjali wszelkim przejawom eliminowania polskości. Niektórzy zachowywali się w sposób bardzo groźny, choć niekiedy groteskowy. Na przykład woźny w gimnazjum Asnyka zadeklarował się jako Ukrainiec, został mianowany zastępcą dyrektora do spraw gospodarczych i stał się postrachem dla polskich nauczycieli. Nawet dawne przyjaźnie polsko – ukraińskie zostały zerwane. Koleżanka Ewy Irka Senykówna zaraz na początku nauki przeniosła się do gimnazjum z językiem wykładowym ukraińskim.
I tak Lwów, uroczy w swej różnorodności, także ludnościowej, zwany czasem Florencją północy przez swe położenie na wzgórzach i piękne widoki na liczne kopuły i wieże z tą iście florentyńską wieżą Cerkwi Wołoskiej, ufundowaną przez Greka Korniakta, stał się niebezpiecznym miejscem dla jego mieszkańców.
Złe wieści
W grudniu na mocy porozumienia władz okupacyjnych niemieckich i sowieckich otwarto na krótko granicę na Sanie w Przemyślu. Znaczna ilość uchodźców z zachodnich i północno-zachodnich części Polski zdążyło przed ponownym jej zamknięciem opuścić Lwów. Do miasta zaś przyjechało z okupowanej przez Niemców części sporo Żydów, w tym wielu komunistów mających nadzieję doczekać tu spokojnie końca wojny. Większość z nich została później wywieziona w głąb Związku Sowieckiego.
Wyjechali także do ,,Vaterlandu" mieszkający we Lwowie Niemcy. I tak Kinzowie, których sad przytykał do ogrodu rodziny Fulińskich, musieli rozstać się ze swoją pedantycznie utrzymaną willą. Mała Ewusia często przełaziła przez płot do ogrodu Kinzów, gdyż przed ich domem znajdowała się duża piaskownica. Pani Kinzowa wynosiła dla niej wiaderka i foremki do robienia babek. Nazywała dziewczynkę żartobliwie swoją ,,śliczną synową", a potem zabierała do kuchni na zrobione przez siebie ,,ciasteczka wiedeńskie". Jej jedynak, mocno przekarmiony i ciężko myślący, Gucio, towarzyszył stale Stefanowi i Wojtkowi w zabawach na boisku. Jego ojciec był dyrektorem szkoły niemieckiej (tak przynajmniej mówiła pani Kinzowa). Niemcy, podobnie jak Ukraińcy, mieli przed wojną własne szkoły podstawowe i gimnazja. Gucio jednak uczęszczał do polskiego gimnazjum, obrywając zresztą regularnie oceny niedostateczne z języka niemieckiego. Pani Kinzowa zalewała się rzewnymi łzami żegnając swój ukochany dom i wypielęgnowany ogród, przeklinając zapewne w duchu ,,Führera", który zburzył zupełnie jej spokojne, zasobne, mieszczańskie życie. W willi Kinzów mieszkali przez dłuższy czas spokrewnieni z Mamą Mozołowscy. Janek Mozołowski, nieco młodszy od Stefana, świetnie jeździł na nartach. Razem z Wojtkiem zrobili na wzgórzach małą skocznię narciarską i nauczyli się nienajgorzej z niej skakać. W tych zimowych harcach towarzyszyła Jankowi wilczyca Dżuka. Goniła za zjeżdżającymi, łapała ich zębami za spodnie powodując często upadki. Gdy Janek był na nartach, całe wzgórza rozbrzmiewały śmiechem, okrzykami i szczekaniem.
Profesor medycyny Mozołowski był legionistą, przez pewien czas adiutantem Piłsudskiego, a marszałek trzymał do chrztu jego jedynaka. Janek i Jagienka, córka Piłsudskiego, razem uczyli się latania na szybowcach. Ta nauka przydała mu się zapewne, gdy w czasie wojny został lotnikiem w Anglii. Po wojnie wrócił do kraju do rodziców, lecz ciężko zachorował i wcześnie umarł.
Na początku zimy przyszła wiadomość od profesora chemii na politechnice Tadeusza Kuczyńskiego o tragicznej śmierci cioci Oli i jej męża Władysława będącego jego bratem. Zostali oboje zamordowani prawdopodobnie przez Białorusinów w okolicy Kosowa Poleskiego, gdzie Ciocia gospodarowała na działce oficerskiej otrzymanej za zasługi w czasie pierwszej wojny światowej; wielokrotnie bowiem przechodziła przez front przenosząc meldunki o pozycji i ruchach wojsk rosyjskich. Otrzymała za to stopień oficerski i Krzyż Walecznych. Mama ciężko przeżyła śmierć swej siostry. Dręczyła ją obsesyjna myśl, że mogła była jej uniknąć, jak wynikało z relacji ludzi, którzy przynieśli tę straszną wiadomość z Polesia. Podobno wcześniej przyjechał do prokuratora Kuczyńskiego i jego żony (cioci Oli) autem tamtejszy starosta, proponując natychmiastową ewakuację do Rumunii. Ciocia, nie sprzeciwiając się wyjazdowi męża, odmówiła. Twierdziła, że nie może zostawić gospodarstwa w okresie ważnych prac polowych. Po za tym przekonana była o lojalności miejscowych chłopów, którym świadczyła wiele dobrego. Wujek nie chciał żony zostawić samej i tak oboje wkrótce ponieśli śmierć. (Razem z nimi zginęły 22 osoby. IPN prowadził przez kilka lat śledztwo w tej sprawie, lecz zostało ono umorzone z powodu niemożności znalezienia świadków).
Nauka w szkole stawała się coraz bardziej uciążliwa, gdyż pomimo silnych mrozów nie ogrzewano pomieszczeń. Siedziało się w płaszczach, czapkach, a nawet rękawiczkach. Pewnego dnia Jasia Klotzek nie przyszła do szkoły. Gdy nieobecność jej przedłużała się, zaniepokojona Ewa poszła ją odwiedzić. Okazało się, że ojciec Jaśki Ludwik Klotzek, będący emerytowanym pułkownikiem, został aresztowany. Jasia musiała pomagać matce usiłującej dowiedzieć się, w jakim więzieniu umieszczono jej męża. W tym celu starały się doręczyć paczkę, stojąc całymi dniami pod bramami więzień. W końcu, prawie po tygodniu, udało się ją podać. Znaczyło to, że w tym więzieniu przebywał pułkownik. Przed rozpoczęciem rozprawy pani Klotzkowa próbowała wziąć adwokata Rosjanina wierząc naiwnie, że w ten sposób pomoże mężowi. Znała rosyjski i wydawało jej się, że będzie mogła wykorzystać tę umiejętność. Mama Jasi pochodziła z ziemian polskich na Ukrainie. Jej rodzina uciekła do Polski w czasie rewolucji. Bardzo tęskniła za swymi rodzinnymi stronami. Dziewczynki lubiły słuchać jej barwnych opowiadań o bezkresnych stepach falujących jak morze, pełnych zapachu kwiatów, świergotu i śpiewu ptactwa. W okresie karnawału przez ich śnieżną biel mknęły kuligi od jednego dworu do drugiego. Rozbrzmiewały dzwonki u sań zaprzężonych w trójki koni tak zwane ,,trojki". W obszernych pokojach dworów skrzypki kapeli cygańskich zawodziły tęskne romanse. Do walca zapraszali szarmanccy oficerowie, często pochodzenia gruzińskiego, których mama Jaśki określała jako najpiękniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziała. Zetknięcie z brutalnością funkcjonariuszy więziennych, prokuratora, który nawet nie chciał z nią rozmawiać, było dla niej strasznym szokiem. Toteż wszystkie obowiązki związane z przeżyciem spadały na 15 - letnią Jaśkę i 17- letniego Dadka. Ojciec Jasi skazany został na 10 lat (takie wyroki ferowano najczęściej, choć zdarzały się też kary śmierci). Wywieziony w głąb Związku Sowieckiego, nie przeżył.
Z końcem lutego przyjechał z Kniażyny osadnik, Władysław Fugowski z 15-letnim synem Kaziem. Opowiadał, że cała osada wywieziona została w głąb Rosji. Oni obaj wyjechali wcześniej, jeszcze nocą, saniami do lasu po drzewo i w ten sposób uniknęli wywozu. Żona Fugowskiego z maleńkim niemowlęciem i kilkorgiem innego drobiazgu wsadzona została na furę. Niewiele wolno było jej zabrać ze sobą i w trzaskający mróz odwieziona została razem z innymi osadniczymi rodzinami do pociągu, który powiózł ją w nieznany i straszny kraj na spotkanie z okrutnym losem. Po wojnie Ewa zetknęła się z Fugowskim w Gliwicach, gdzie oboje mieszkali. Opowiadał, że otrzymał wiadomość od żony. Jakoś wyszła z tego sowieckiego piekła i w końcu osiedliła się w Ameryce. Tylko ona ocalała. Wszystkie dzieci umarły w Rosji.
W tym samym czasie, co ojciec Jaśki, aresztowany został kuzyn Taty Staszek Kański, oficer w służbie czynnej. Skazany na wieloletnie więzienie wywieziony został do Rosji i ślad po nim zaginął. Jego żona, córka Janka, która jakiś czas chodziła z Ewą do tej samej klasy w gimnazjum i młodsza Dzidka, wyjechały do rodziny w Czortkowie unikając późniejszego wywozu. Po wojnie zamieszkały w Bytomiu.
Aresztowano też sąsiada z naprzeciwka prawnika Jaworskiego. Wkrótce potem poszedł do więzienia jego syn Władek Jaworski, student filozofii i poeta związany ze środowiskiem literackim skupionym wokół ,,Sygnałów". W tym samym czasie aresztowanych zostało wielu literatów polskich, między innymi Broniewski, Parnicki, Watt. Po roku więzienia we Lwowie Władek skazany zostaje na 10 lat obozu, wywieziony do Władywostoku, a stamtąd na Kołymę. W 1942 roku dostaje się do Armii Andersa. Przechodzi cały szlak bojowy aż do Włoch. Bierze udział w bitwie o Monte Cassino. Po wojnie jakiś czas mieszka w Australii, a potem żyje w Londynie.
Aresztowania w tym czasie objęły działaczy politycznych, byłych oficerów, prawników, sędziów, socjalistów, częściowo komunistów z KPP, księży, ludzi, którzy już zdążyli utworzyć konspiracyjne grupy i wpadli, młodzież z nimi związaną, w tym wielu harcerzy.
Wyjechali także do ,,Vaterlandu" mieszkający we Lwowie Niemcy. I tak Kinzowie, których sad przytykał do ogrodu rodziny Fulińskich, musieli rozstać się ze swoją pedantycznie utrzymaną willą. Mała Ewusia często przełaziła przez płot do ogrodu Kinzów, gdyż przed ich domem znajdowała się duża piaskownica. Pani Kinzowa wynosiła dla niej wiaderka i foremki do robienia babek. Nazywała dziewczynkę żartobliwie swoją ,,śliczną synową", a potem zabierała do kuchni na zrobione przez siebie ,,ciasteczka wiedeńskie". Jej jedynak, mocno przekarmiony i ciężko myślący, Gucio, towarzyszył stale Stefanowi i Wojtkowi w zabawach na boisku. Jego ojciec był dyrektorem szkoły niemieckiej (tak przynajmniej mówiła pani Kinzowa). Niemcy, podobnie jak Ukraińcy, mieli przed wojną własne szkoły podstawowe i gimnazja. Gucio jednak uczęszczał do polskiego gimnazjum, obrywając zresztą regularnie oceny niedostateczne z języka niemieckiego. Pani Kinzowa zalewała się rzewnymi łzami żegnając swój ukochany dom i wypielęgnowany ogród, przeklinając zapewne w duchu ,,Führera", który zburzył zupełnie jej spokojne, zasobne, mieszczańskie życie. W willi Kinzów mieszkali przez dłuższy czas spokrewnieni z Mamą Mozołowscy. Janek Mozołowski, nieco młodszy od Stefana, świetnie jeździł na nartach. Razem z Wojtkiem zrobili na wzgórzach małą skocznię narciarską i nauczyli się nienajgorzej z niej skakać. W tych zimowych harcach towarzyszyła Jankowi wilczyca Dżuka. Goniła za zjeżdżającymi, łapała ich zębami za spodnie powodując często upadki. Gdy Janek był na nartach, całe wzgórza rozbrzmiewały śmiechem, okrzykami i szczekaniem.
Profesor medycyny Mozołowski był legionistą, przez pewien czas adiutantem Piłsudskiego, a marszałek trzymał do chrztu jego jedynaka. Janek i Jagienka, córka Piłsudskiego, razem uczyli się latania na szybowcach. Ta nauka przydała mu się zapewne, gdy w czasie wojny został lotnikiem w Anglii. Po wojnie wrócił do kraju do rodziców, lecz ciężko zachorował i wcześnie umarł.
Na początku zimy przyszła wiadomość od profesora chemii na politechnice Tadeusza Kuczyńskiego o tragicznej śmierci cioci Oli i jej męża Władysława będącego jego bratem. Zostali oboje zamordowani prawdopodobnie przez Białorusinów w okolicy Kosowa Poleskiego, gdzie Ciocia gospodarowała na działce oficerskiej otrzymanej za zasługi w czasie pierwszej wojny światowej; wielokrotnie bowiem przechodziła przez front przenosząc meldunki o pozycji i ruchach wojsk rosyjskich. Otrzymała za to stopień oficerski i Krzyż Walecznych. Mama ciężko przeżyła śmierć swej siostry. Dręczyła ją obsesyjna myśl, że mogła była jej uniknąć, jak wynikało z relacji ludzi, którzy przynieśli tę straszną wiadomość z Polesia. Podobno wcześniej przyjechał do prokuratora Kuczyńskiego i jego żony (cioci Oli) autem tamtejszy starosta, proponując natychmiastową ewakuację do Rumunii. Ciocia, nie sprzeciwiając się wyjazdowi męża, odmówiła. Twierdziła, że nie może zostawić gospodarstwa w okresie ważnych prac polowych. Po za tym przekonana była o lojalności miejscowych chłopów, którym świadczyła wiele dobrego. Wujek nie chciał żony zostawić samej i tak oboje wkrótce ponieśli śmierć. (Razem z nimi zginęły 22 osoby. IPN prowadził przez kilka lat śledztwo w tej sprawie, lecz zostało ono umorzone z powodu niemożności znalezienia świadków).
Nauka w szkole stawała się coraz bardziej uciążliwa, gdyż pomimo silnych mrozów nie ogrzewano pomieszczeń. Siedziało się w płaszczach, czapkach, a nawet rękawiczkach. Pewnego dnia Jasia Klotzek nie przyszła do szkoły. Gdy nieobecność jej przedłużała się, zaniepokojona Ewa poszła ją odwiedzić. Okazało się, że ojciec Jaśki Ludwik Klotzek, będący emerytowanym pułkownikiem, został aresztowany. Jasia musiała pomagać matce usiłującej dowiedzieć się, w jakim więzieniu umieszczono jej męża. W tym celu starały się doręczyć paczkę, stojąc całymi dniami pod bramami więzień. W końcu, prawie po tygodniu, udało się ją podać. Znaczyło to, że w tym więzieniu przebywał pułkownik. Przed rozpoczęciem rozprawy pani Klotzkowa próbowała wziąć adwokata Rosjanina wierząc naiwnie, że w ten sposób pomoże mężowi. Znała rosyjski i wydawało jej się, że będzie mogła wykorzystać tę umiejętność. Mama Jasi pochodziła z ziemian polskich na Ukrainie. Jej rodzina uciekła do Polski w czasie rewolucji. Bardzo tęskniła za swymi rodzinnymi stronami. Dziewczynki lubiły słuchać jej barwnych opowiadań o bezkresnych stepach falujących jak morze, pełnych zapachu kwiatów, świergotu i śpiewu ptactwa. W okresie karnawału przez ich śnieżną biel mknęły kuligi od jednego dworu do drugiego. Rozbrzmiewały dzwonki u sań zaprzężonych w trójki koni tak zwane ,,trojki". W obszernych pokojach dworów skrzypki kapeli cygańskich zawodziły tęskne romanse. Do walca zapraszali szarmanccy oficerowie, często pochodzenia gruzińskiego, których mama Jaśki określała jako najpiękniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziała. Zetknięcie z brutalnością funkcjonariuszy więziennych, prokuratora, który nawet nie chciał z nią rozmawiać, było dla niej strasznym szokiem. Toteż wszystkie obowiązki związane z przeżyciem spadały na 15 - letnią Jaśkę i 17- letniego Dadka. Ojciec Jasi skazany został na 10 lat (takie wyroki ferowano najczęściej, choć zdarzały się też kary śmierci). Wywieziony w głąb Związku Sowieckiego, nie przeżył.
Z końcem lutego przyjechał z Kniażyny osadnik, Władysław Fugowski z 15-letnim synem Kaziem. Opowiadał, że cała osada wywieziona została w głąb Rosji. Oni obaj wyjechali wcześniej, jeszcze nocą, saniami do lasu po drzewo i w ten sposób uniknęli wywozu. Żona Fugowskiego z maleńkim niemowlęciem i kilkorgiem innego drobiazgu wsadzona została na furę. Niewiele wolno było jej zabrać ze sobą i w trzaskający mróz odwieziona została razem z innymi osadniczymi rodzinami do pociągu, który powiózł ją w nieznany i straszny kraj na spotkanie z okrutnym losem. Po wojnie Ewa zetknęła się z Fugowskim w Gliwicach, gdzie oboje mieszkali. Opowiadał, że otrzymał wiadomość od żony. Jakoś wyszła z tego sowieckiego piekła i w końcu osiedliła się w Ameryce. Tylko ona ocalała. Wszystkie dzieci umarły w Rosji.
W tym samym czasie, co ojciec Jaśki, aresztowany został kuzyn Taty Staszek Kański, oficer w służbie czynnej. Skazany na wieloletnie więzienie wywieziony został do Rosji i ślad po nim zaginął. Jego żona, córka Janka, która jakiś czas chodziła z Ewą do tej samej klasy w gimnazjum i młodsza Dzidka, wyjechały do rodziny w Czortkowie unikając późniejszego wywozu. Po wojnie zamieszkały w Bytomiu.
Aresztowano też sąsiada z naprzeciwka prawnika Jaworskiego. Wkrótce potem poszedł do więzienia jego syn Władek Jaworski, student filozofii i poeta związany ze środowiskiem literackim skupionym wokół ,,Sygnałów". W tym samym czasie aresztowanych zostało wielu literatów polskich, między innymi Broniewski, Parnicki, Watt. Po roku więzienia we Lwowie Władek skazany zostaje na 10 lat obozu, wywieziony do Władywostoku, a stamtąd na Kołymę. W 1942 roku dostaje się do Armii Andersa. Przechodzi cały szlak bojowy aż do Włoch. Bierze udział w bitwie o Monte Cassino. Po wojnie jakiś czas mieszka w Australii, a potem żyje w Londynie.
Aresztowania w tym czasie objęły działaczy politycznych, byłych oficerów, prawników, sędziów, socjalistów, częściowo komunistów z KPP, księży, ludzi, którzy już zdążyli utworzyć konspiracyjne grupy i wpadli, młodzież z nimi związaną, w tym wielu harcerzy.
Dom – schronienie
Dom przy ulicy Tarnowskiego 82 dał w czasie wojny schronienie wielu potrzebującym. Już w pierwszych dniach września przygarnięto rodzinę Stelmachowiczów, których mieszkanie zostało zbombardowane. Po kilku miesiącach przyjechała do nich pani Odzieżyńska, żona pułkownika artylerii w Brześciu. Wyjechała stamtąd unikając wywozu do Rosji. Mąż jej był potem w Londynie w najwyższym dowództwie wojskowym, już jako generał.
Potem Jacek sprowadził do domu studenta architektury z Warszawy, Wojciecha Hoffmana. Musiał ukrywać się, bo przeszedł przez zieloną granicę i nie miał dokumentów. Organizował sobie przejście do Rumunii i po kilku tygodniach udało mu się to zrealizować.
Prócz tego mieszkało tu dwoje młodych ludzi odciętych od swoich rodzin w zachodniej Polsce, gdyż nie zdążyli powrócić z wakacji przed wybuchem wojny. Byli to: Zosia Biedrzycka, 19–letnia studentka prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego i Julek Przybylski, 16–letni chłopiec z Krakowa. Nie mieli tak zwanych ,,paszportów". Sowieckie władze zakwalifikowały ich jako ,,bieżeńców" czyli uciekinierów, a takim groziła deportacja. Julek wyjechał potem poza Lwów do rodziny, a Zosia pozostała aż do wojny rosyjsko – niemieckiej. Z Julkiem spotkała się Ewa potem w Gliwicach na Politechnice. Zosia po wojnie studiowała w Krakowie, ale podobno niestety wkrótce umarła na dyfteryt.
Przechowywano też matkę aresztowanego chłopca, panią Oleksińską, chroniąc ją przed wywozem.
W późniejszym okresie, po powtórnym wkroczeniu wojsk sowieckich do Lwowa, krótko ukrywał się tu dr Sokalski, pracownik kontrwywiadu AK.
Schronił się też w tym domu kapitan Michaił Dragan Sotirowić, Jugosłowianin, dowódca polskich partyzantów w lasach Winnickich pod Lwowem, o pseudonimie ,,Draża". Aresztowany przez Sowietów, uciekł i ukrywał się przez 2 tygodnie w domu przy Tarnowskiego 82. Polonijny pisarz Włodzimierz Odojewski, zainspirowany tą niezwykłą postacią, napisał nowelę p.t. ,,Draża".
Wiele jeszcze innych osób i całych rodzin skorzystało z gościnności i opieki tego domu. Każdy, kto szukał w nim schronienia, czuł się bezpieczny. W dużym stopniu wynikało to z korzystnego położenia domu. Stał w szeregu przylegających do siebie budynków, co uniemożliwiało szybkie przedostanie się od frontowej strony na jego tył. Gdy przy bramie odezwał się dzwonek niebędący sygnałem, wszyscy stawali w pogotowiu. Osoby narażone na niebezpieczeństwo uciekały wtedy przez ogród, i dalej stromym stokiem na ulicę Hauke – Bossaka lub przez wertepy na ulicę Snopkowską – jeszcze bardziej odległą. A iść lub jechać krętymi ulicami – to byłoby dla prześladowców już bardzo daleko od tego miejsca.
Najgorsze były nocne ,,wizyty" NKW-dystów sprawdzających dokumenty. Gdy panowała nocna cisza, przerażający stuk uderzających o bramę kolb karabinów ,,stróży" porządku zrywał wszystkich na nogi. Jeszcze wiele lat po wojnie, odgłosy nocne przypominające to walenie do bramy, wywoływały u Ewy gwałtowne bicie serca. Prawdziwie opiekuńczym duchem tego domu była Mama. Ona sprawdzała, kto stoi przy bramie i ostrzegała wszystkich. Pierwsza stawała oko w oko z wrogiem, starając się zyskać czas dla uciekających. Wykazywała przy tym wielką odwagę i spokój.
I tak, obszerny dom, który wydawał się małej Ewusi często nawet pusty, stał się wręcz ciasny. Jednak obecność większej ilości ludzi, których łączyły te same obawy i nadzieje, przynoszących przeróżne wiadomości i plotki, dowcipy, a nawet wielce pocieszające przepowiednie, pomagała wszystkim przetrwać kolejne okupacje Lwowa.
Dom przy ulicy Tarnowskiego 82 dał w czasie wojny schronienie wielu potrzebującym. Już w pierwszych dniach września przygarnięto rodzinę Stelmachowiczów, których mieszkanie zostało zbombardowane. Po kilku miesiącach przyjechała do nich pani Odzieżyńska, żona pułkownika artylerii w Brześciu. Wyjechała stamtąd unikając wywozu do Rosji. Mąż jej był potem w Londynie w najwyższym dowództwie wojskowym, już jako generał.
Potem Jacek sprowadził do domu studenta architektury z Warszawy, Wojciecha Hoffmana. Musiał ukrywać się, bo przeszedł przez zieloną granicę i nie miał dokumentów. Organizował sobie przejście do Rumunii i po kilku tygodniach udało mu się to zrealizować.
Prócz tego mieszkało tu dwoje młodych ludzi odciętych od swoich rodzin w zachodniej Polsce, gdyż nie zdążyli powrócić z wakacji przed wybuchem wojny. Byli to: Zosia Biedrzycka, 19–letnia studentka prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego i Julek Przybylski, 16–letni chłopiec z Krakowa. Nie mieli tak zwanych ,,paszportów". Sowieckie władze zakwalifikowały ich jako ,,bieżeńców" czyli uciekinierów, a takim groziła deportacja. Julek wyjechał potem poza Lwów do rodziny, a Zosia pozostała aż do wojny rosyjsko – niemieckiej. Z Julkiem spotkała się Ewa potem w Gliwicach na Politechnice. Zosia po wojnie studiowała w Krakowie, ale podobno niestety wkrótce umarła na dyfteryt.
Przechowywano też matkę aresztowanego chłopca, panią Oleksińską, chroniąc ją przed wywozem.
W późniejszym okresie, po powtórnym wkroczeniu wojsk sowieckich do Lwowa, krótko ukrywał się tu dr Sokalski, pracownik kontrwywiadu AK.
Schronił się też w tym domu kapitan Michaił Dragan Sotirowić, Jugosłowianin, dowódca polskich partyzantów w lasach Winnickich pod Lwowem, o pseudonimie ,,Draża". Aresztowany przez Sowietów, uciekł i ukrywał się przez 2 tygodnie w domu przy Tarnowskiego 82. Polonijny pisarz Włodzimierz Odojewski, zainspirowany tą niezwykłą postacią, napisał nowelę p.t. ,,Draża".
Wiele jeszcze innych osób i całych rodzin skorzystało z gościnności i opieki tego domu. Każdy, kto szukał w nim schronienia, czuł się bezpieczny. W dużym stopniu wynikało to z korzystnego położenia domu. Stał w szeregu przylegających do siebie budynków, co uniemożliwiało szybkie przedostanie się od frontowej strony na jego tył. Gdy przy bramie odezwał się dzwonek niebędący sygnałem, wszyscy stawali w pogotowiu. Osoby narażone na niebezpieczeństwo uciekały wtedy przez ogród, i dalej stromym stokiem na ulicę Hauke – Bossaka lub przez wertepy na ulicę Snopkowską – jeszcze bardziej odległą. A iść lub jechać krętymi ulicami – to byłoby dla prześladowców już bardzo daleko od tego miejsca.
Najgorsze były nocne ,,wizyty" NKW-dystów sprawdzających dokumenty. Gdy panowała nocna cisza, przerażający stuk uderzających o bramę kolb karabinów ,,stróży" porządku zrywał wszystkich na nogi. Jeszcze wiele lat po wojnie, odgłosy nocne przypominające to walenie do bramy, wywoływały u Ewy gwałtowne bicie serca. Prawdziwie opiekuńczym duchem tego domu była Mama. Ona sprawdzała, kto stoi przy bramie i ostrzegała wszystkich. Pierwsza stawała oko w oko z wrogiem, starając się zyskać czas dla uciekających. Wykazywała przy tym wielką odwagę i spokój.
I tak, obszerny dom, który wydawał się małej Ewusi często nawet pusty, stał się wręcz ciasny. Jednak obecność większej ilości ludzi, których łączyły te same obawy i nadzieje, przynoszących przeróżne wiadomości i plotki, dowcipy, a nawet wielce pocieszające przepowiednie, pomagała wszystkim przetrwać kolejne okupacje Lwowa.
Leszek postanawia walczyć dalej
Krótko przed Bożym Narodzeniem 1939 roku przyjechał z trzema panami, pracownikami Uniwersytetu Warszawskiego, Leszek Wiśniewski, syn cioci Mani. Być może skorzystali z chwilowego otwarcia granicy na Sanie lub przeszli zieloną granicę, a zmierzali na Węgry, aby dostać się do Francji i wstąpić do Polskiego Wojska. Kilka dni zatrzymali się we Lwowie. Leszek przekazał Mamie, że mieszkanie w Warszawie na ulicy Rybaki nie ucierpiało w czasie działań wojennych i ciocia Mania w nim pozostała. Odbyła się szczególna wigilia, do której zasiadło 12 osób, łącznie ze studentem z Warszawy, który niezależnie od tej czwórki wybierał się do Rumunii. Leszek jako oficer rezerwy był w grupie operacyjnej ,,Polesie" pod dowództwem generała Kleeberga, najdłużej walczącej z Niemcami. W czasie wigilii opowiadał wiele o walkach, jakie stoczyli, między innymi o odparciu nieprzyjacielskich wojsk pod Kobryniem. W pierwszej połowie października stoczyli zwycięską bitwę pod Kockiem, składając broń dopiero po wystrzeleniu ostatnich pocisków. Przed poddaniem się generał Kleeberg polecił niektórym oficerom przedrzeć się lasami w kierunku Warszawy i dalej walczyć. Między nimi był Leszek. Po kilku dniach pobytu we Lwowie, cała czwórka wyruszyła ku południowej granicy. Po pewnym czasie dotarła wiadomość, że wszyscy zostali złapani przez Sowietów. Mama z niecierpliwością oczekiwała jakiegoś listu od Leszka, ogromnie niepokojąc się o jego życie. Nie doczekawszy się go, napisała w końcu do pewnego profesora w Kijowie utrzymującego przed wojną korespondencyjną łączność z Leszkiem i Instytutem Zoologii na Politechnice Lwowskiej, a więc także z Ojcem. W liście prosiła o zasięgnięcie informacji o sprawie Leszka. I stała się rzecz trudna do uwierzenia. Po pewnym czasie profesor przysłał wiadomość o pobycie Leszka w obozie koło Workuty i podał jego adres. Mama posłała zaraz paczkę z żywnością i innymi rzeczami. Leszek opowiadał po wojnie, że ona uratowała mu życie. Nie był w stanie z osłabienia wykonywać normy, więc nie otrzymywał wystarczającej ilości pożywienia. Cierpiał na szkorbut. W tym czasie przestał już wychodzić do pracy, także z powodu zbyt słabego ubrania, które nie chroniło przed 40 - stopniowym mrozem. Zaczął puchnąć z głodu. W paczce prócz smalcu, suchej kiełbasy, cukru, łazanek zrobionych na kilku jajkach, herbaty, była cebula i czosnek, aspiryna i witaminy w tabletkach, a także papierosy; Leszek nie palił, ale mógł je wykorzystać jako środek płatniczy. Były też wełniane skarpety, rękawiczki, nauszniki, ciepła bielizna, sweter oraz czerwona flanelowa koszula, zapinana na zamek błyskawiczny; używał jej któryś z chłopców na narty. Leszek opowiadał po wojnie, że cebula, czosnek i witamina C wyleczyły go ze szkorbutu, a czerwona koszula uratowała przed zamarznięciem; spodobała się bowiem strażnikowi. Twierdził, że jest taka ,,amerykańska" i dał Leszkowi za nią z magazynu starą kufajkę, watowane spodnie, walonki i watowaną czapkę z nausznikami. Leszek odżywił się trochę, wzmocnił, mógł już uczestniczyć w pracy i zaczął dostawać więcej jedzenia. Jakoś przetrwał, dostał się do Armii Andersa, wyjechał z Rosji, walczył w Afryce i we Włoszech. Po wojnie wrócił do Warszawy. Dalej pracował naukowo na Uniwersytecie Warszawskim jako profesor. Miał wiele przykrości, bo nieopatrznie wypowiedział się przeciw bzdurnej teorii słynnego Łysenki. Pobyt w obozie odbił się na jego zdrowiu. Umarł w wieku 54 lat pozostawiając żonę Marylkę i dwoje kilkuletnich dzieci, Maćka i Kasię.
Krótko przed Bożym Narodzeniem 1939 roku przyjechał z trzema panami, pracownikami Uniwersytetu Warszawskiego, Leszek Wiśniewski, syn cioci Mani. Być może skorzystali z chwilowego otwarcia granicy na Sanie lub przeszli zieloną granicę, a zmierzali na Węgry, aby dostać się do Francji i wstąpić do Polskiego Wojska. Kilka dni zatrzymali się we Lwowie. Leszek przekazał Mamie, że mieszkanie w Warszawie na ulicy Rybaki nie ucierpiało w czasie działań wojennych i ciocia Mania w nim pozostała. Odbyła się szczególna wigilia, do której zasiadło 12 osób, łącznie ze studentem z Warszawy, który niezależnie od tej czwórki wybierał się do Rumunii. Leszek jako oficer rezerwy był w grupie operacyjnej ,,Polesie" pod dowództwem generała Kleeberga, najdłużej walczącej z Niemcami. W czasie wigilii opowiadał wiele o walkach, jakie stoczyli, między innymi o odparciu nieprzyjacielskich wojsk pod Kobryniem. W pierwszej połowie października stoczyli zwycięską bitwę pod Kockiem, składając broń dopiero po wystrzeleniu ostatnich pocisków. Przed poddaniem się generał Kleeberg polecił niektórym oficerom przedrzeć się lasami w kierunku Warszawy i dalej walczyć. Między nimi był Leszek. Po kilku dniach pobytu we Lwowie, cała czwórka wyruszyła ku południowej granicy. Po pewnym czasie dotarła wiadomość, że wszyscy zostali złapani przez Sowietów. Mama z niecierpliwością oczekiwała jakiegoś listu od Leszka, ogromnie niepokojąc się o jego życie. Nie doczekawszy się go, napisała w końcu do pewnego profesora w Kijowie utrzymującego przed wojną korespondencyjną łączność z Leszkiem i Instytutem Zoologii na Politechnice Lwowskiej, a więc także z Ojcem. W liście prosiła o zasięgnięcie informacji o sprawie Leszka. I stała się rzecz trudna do uwierzenia. Po pewnym czasie profesor przysłał wiadomość o pobycie Leszka w obozie koło Workuty i podał jego adres. Mama posłała zaraz paczkę z żywnością i innymi rzeczami. Leszek opowiadał po wojnie, że ona uratowała mu życie. Nie był w stanie z osłabienia wykonywać normy, więc nie otrzymywał wystarczającej ilości pożywienia. Cierpiał na szkorbut. W tym czasie przestał już wychodzić do pracy, także z powodu zbyt słabego ubrania, które nie chroniło przed 40 - stopniowym mrozem. Zaczął puchnąć z głodu. W paczce prócz smalcu, suchej kiełbasy, cukru, łazanek zrobionych na kilku jajkach, herbaty, była cebula i czosnek, aspiryna i witaminy w tabletkach, a także papierosy; Leszek nie palił, ale mógł je wykorzystać jako środek płatniczy. Były też wełniane skarpety, rękawiczki, nauszniki, ciepła bielizna, sweter oraz czerwona flanelowa koszula, zapinana na zamek błyskawiczny; używał jej któryś z chłopców na narty. Leszek opowiadał po wojnie, że cebula, czosnek i witamina C wyleczyły go ze szkorbutu, a czerwona koszula uratowała przed zamarznięciem; spodobała się bowiem strażnikowi. Twierdził, że jest taka ,,amerykańska" i dał Leszkowi za nią z magazynu starą kufajkę, watowane spodnie, walonki i watowaną czapkę z nausznikami. Leszek odżywił się trochę, wzmocnił, mógł już uczestniczyć w pracy i zaczął dostawać więcej jedzenia. Jakoś przetrwał, dostał się do Armii Andersa, wyjechał z Rosji, walczył w Afryce i we Włoszech. Po wojnie wrócił do Warszawy. Dalej pracował naukowo na Uniwersytecie Warszawskim jako profesor. Miał wiele przykrości, bo nieopatrznie wypowiedział się przeciw bzdurnej teorii słynnego Łysenki. Pobyt w obozie odbił się na jego zdrowiu. Umarł w wieku 54 lat pozostawiając żonę Marylkę i dwoje kilkuletnich dzieci, Maćka i Kasię.
Straszna noc
Wiadomości o wywozach osadników z Kniażyny stanowiły niepokojący sygnał. 13-go kwietnia 1940 roku pojawiły się w mieście duże ilości ciężarówek, platform, furmanek. Mama już wcześniej ostrzegała rodzinę Klotzków, aby nie nocowała w domu, ofiarowując gościnę. Ewa nalegała, by przynajmniej Jaśka skorzystała z tej oferty. Pani Klotzkowa jednak wahała się i odwlekała decyzję na później. W nocy z 13 na 14 kwietnia rozpoczęły się wywozy. Dowiedziawszy się o tym, Ewa czym prędzej pobiegła do Jaśki. Niestety, było już za późno. Zastała drzwi zaplombowane i opieczętowane.
W tym samym czasie wywieziono sąsiadki z naprzeciwka, matkę i babcię aresztowanego wcześniej Władka Jaworskiego. Obydwie, kruche i delikatne panie, nie przeżyły tego i umarły w Rosji. Dom ich zajęty został przez rodzinę oficera sowieckiego. Wywieziono też panią Stasię Dobrowolską, wychowawczynię Ewy w szkole św. Zofii, razem z siostrą i rodzicami staruszkami. Brat pani Stasi był sędzią, mieszkał w ich wspólnej willi i wcześniej uciekł do części Polski okupowanej przez Niemców. Fakt, że był prawnikiem, wystarczył jako pretekst do deportacji całej rodziny. Ojciec, zgrzybiały starzec, umarł jeszcze w pociągu, a matka wkrótce potem. Obie siostry przeżyły i w 1958 roku przyjechały do Polski.
Deportacje objęły rodziny aresztowanych, wojskowych, sędziów, policjantów. Wywieziono też pewną ilość zamożnych chłopów polskich spod Lwowa, których Sowieci nazywali ,,kułakami". Parę dni przed tragiczną datą nocowała w domu zaproszona przez Mamę stała dostawczyni śmietany, sera i jajek, Kulikowa, z dwiema malutkimi córeczkami. Mąż jej, będący przed wojną sołtysem, bogaty młody chłop, też nocował poza domem, lecz we wsi, u krewnych. Na dzień przed wywozami zabrał żonę z dziećmi z powrotem, mając trudności z oporządzaniem gospodarstwa. Zdawało mu się, że niebezpieczeństwo minęło. Wywieziono ich na daleką północ koło Archangielska.
Deportowano tych wszystkich nieszczęśników w nieznane, w straszliwych warunkach, w wagonach towarowych. Ludzie w nich chorowali, umierali, rodziły się dzieci. Minęło sporo czasu, nim zaczęły docierać pierwsze listy i można było udzielić im (niewystarczającej zresztą) pomocy w postaci paczek.
Jaśniejsze chwile W tym samym czasie wywieziono sąsiadki z naprzeciwka, matkę i babcię aresztowanego wcześniej Władka Jaworskiego. Obydwie, kruche i delikatne panie, nie przeżyły tego i umarły w Rosji. Dom ich zajęty został przez rodzinę oficera sowieckiego. Wywieziono też panią Stasię Dobrowolską, wychowawczynię Ewy w szkole św. Zofii, razem z siostrą i rodzicami staruszkami. Brat pani Stasi był sędzią, mieszkał w ich wspólnej willi i wcześniej uciekł do części Polski okupowanej przez Niemców. Fakt, że był prawnikiem, wystarczył jako pretekst do deportacji całej rodziny. Ojciec, zgrzybiały starzec, umarł jeszcze w pociągu, a matka wkrótce potem. Obie siostry przeżyły i w 1958 roku przyjechały do Polski.
Deportacje objęły rodziny aresztowanych, wojskowych, sędziów, policjantów. Wywieziono też pewną ilość zamożnych chłopów polskich spod Lwowa, których Sowieci nazywali ,,kułakami". Parę dni przed tragiczną datą nocowała w domu zaproszona przez Mamę stała dostawczyni śmietany, sera i jajek, Kulikowa, z dwiema malutkimi córeczkami. Mąż jej, będący przed wojną sołtysem, bogaty młody chłop, też nocował poza domem, lecz we wsi, u krewnych. Na dzień przed wywozami zabrał żonę z dziećmi z powrotem, mając trudności z oporządzaniem gospodarstwa. Zdawało mu się, że niebezpieczeństwo minęło. Wywieziono ich na daleką północ koło Archangielska.
Deportowano tych wszystkich nieszczęśników w nieznane, w straszliwych warunkach, w wagonach towarowych. Ludzie w nich chorowali, umierali, rodziły się dzieci. Minęło sporo czasu, nim zaczęły docierać pierwsze listy i można było udzielić im (niewystarczającej zresztą) pomocy w postaci paczek.
Zajęcie Lwowa przez wojska sowieckie zmieniło oblicze miasta. Wesołe, kipiące życiem kulturalnym, posiadające dwa teatry, wiele kin, kawiarń, wspaniałych sklepów, pełne światła, wypielęgnowanej zieleni i kwiatów – stało się szare, smutne, a nade wszystko nudne. Przed wojną, jeżeli tylko czas na to pozwalał, można było pójść do jednego z licznych kin. Czasem wybierano się do Teatru Wielkiego, gdzie grywało wielu wybitnych aktorów z Ludwikiem Solskim na czele. Samo przebywanie we wspaniałym, pełnym przepychu wnętrzu tego teatru było przeżyciem. Na Ewie wielkie wrażenie sprawiała piękna kurtyna namalowana przez Siemiradzkiego. Działał też Teatr Rozmaitości wystawiający repertuar lekki; komedie i operetki. Teraz Teatr Wielki zamieniony został na ukraiński imieniem Iwana Franki, a w kinach wyświetlano prymitywne, natrętnie upolitycznione, filmy rosyjskie. Lwów nie byłby jednak sobą, gdyby jego mieszkańcy, zwłaszcza młodzi, nie starali się strząsnąć z siebie choć trochę ten sowiecki kurz. W szkole puszczano mimo uszu bolszewicką propagandę, a było jej w miarę upływu czasu jakby mniej. Raz, dzięki staraniom nauczycieli i uczniów, urządzono wieczór Mickiewiczowski. Przygotowany został przez starszą klasę, której uczniowie dziwnym zbiegiem okoliczności stanowili wyjątkowo utalentowaną grupę. Adam Hollanek, późniejszy pisarz, naprawdę pięknie wygłosił Improwizację. Były też fragmenty Pana Tadeusza i inne utwory. Przy fortepianie zasiadł Stanisław Skrowaczewski, późniejszy sławny dyrygent Filadelfijskiej Filharmonii i zagrał Etiudę Rewolucyjną Chopina. Temperatura uczuć patriotycznych była bardzo wysoka i przeżycia estetyczne wielkie.
Sowieci próbowali zdobyć sobie młodzież przez stwarzanie możliwości uprawiania różnych sportów. Uczniowie nie płacili wstępu na lodowiska, korty tenisowe, pływalnie, jeżeli zapisali się do jakiejś sekcji sportowej, poddali się dyscyplinie i wskazówkom trenera. Starano się wykorzystać tę okazję. Na przykład Zbyszek Fuliński, kilkunastoletni krewny Taty, grający już przed wojną dobrze w tenisa, zaczął jeździć na zawody po różnych miastach Związku Sowieckiego i został w końcu ,,mistrzem sportu". Ewa spytała kiedyś Tata, jakie pokrewieństwo łączy go ze Zbyszkiem. Ojciec był właśnie w trakcie opracowywania genealogii rodziny i opowiedział jej o tym. Otóż pradziadek Józef Fuliński był dwukrotnie żonaty. Matka dziadka Karola Fulińskiego nazywała się z domu Salomea Skuratowska. Odumarła go, gdy miał zaledwie 2 lata. Wtedy to pradziad Józef ożenił się powtórnie z panną Grzybowiczówną. Była dobra dla małego Karolka i opiekowała się nim starannie. Ona była matką jego przyrodniego brata Alojzego, który miał syna Antoniego, będącego ojcem Zbyszka, a także jego starszego brata Janusza.
Ewa chciała chodzić na pływalnię. Umiała już pływać swobodnie, choć nie stylowo. Przed wojną niezbyt daleko od domu były dwa kąpieliska.
W lecie chodziło się na Żelazną Wodę, pięknie urządzone kąpielisko w lesie. Zbiegało się przez ogród na ulicę Snopkowską prowadzącą do tego uroczego obiektu. W zimie korzystało się z nowoczesnej krytej pływalni. Ewa zapisała się do sekcji pływackiej. Zajęcia odbywały się pod kierunkiem trenera, w zimie na krytej pływalni, a w lecie na odległym kąpielisku ,,Świteź" urządzonym na sporym stawie. Tam nauczyła się pływać stylem klasycznym i skakać do wody. Szło jej to nawet dobrze, choć po pewnym czasie zmęczyła ją dyscyplina sportowa. Te wysiłki skończyły się z wybuchem wojny między Niemcami a Rosją.
Sowiecką nudę rozpędzało się wszelkimi możliwymi sposobami. W domu były w tym czasie trzy dzierlatki: Ewa, Alinka Stelmachowiczówna i Zosia Biedrzycka, 19-letnia studentka z Krakowa, ukrywająca się ,,bieżenka". Nie zbywało im na wesołości. Schodziły się wieczorami na śpiewanie wszystkich piosenek, jakie znały. Często przyłączał się do nich Jacek, który też lubił śpiewać. Wszystkie trzy brzdąkały trochę na fortepianie, więc muzyki w domu było wiele. Urządziły sobie raz ,,andrzejki". Była z tym ,,kupa śmiechu". Dawnym obyczajem napisały na karteczkach różne męskie imiona, wysilając się na najbardziej wyszukane i dla nich zabawnie brzmiące. Włożyły je sobie wzajemnie pod poduszki, aby rano wyciągnąć kartkę z imieniem przyszłego męża. Ewa wyciągnęła Franciszka, co zdawało się dziewczętom bardzo śmieszne, bo w tym czasie nie było w zwyczaju inteligencji dawanie tego imienia chłopcom. Uchodziło za imię wiejskie.
Nazywały ją potem żartobliwie ,,panią Franciszkową". A jednak – sprawdziło się! Dostała męża – Franciszka. Wylały też sobie wosk na wodę do miednicy. Ewa obracała w rękach placek woskowy o dziwnym, bardzo rozczłonkowanym kształcie. Ależ to jest mapa Europy! – zawołała Zosia. Będziesz po wojnie podróżować po całej Europie! Nieprawdopodobieństwo tego wydawało się oczywiste, więc przepowiednia została przyjęta ze śmiechem. A jednak – sprawdziła się! Po wojnie Ewa wiele podróżowała po Europie. I nie wierzyć tu wróżbom!
Oddawano się też lekturze książek wzajemnie pożyczanych między sąsiadami i znajomymi. Biblioteki polskie zostały bowiem zamknięte, a książki często były palone. Szczególnym wzięciem cieszyła się ,,Pożoga" Kossak- Szczuckiej, opowieść o losach rodzin polskich na Ukrainie w czasie rewolucji bolszewickiej. Kwitło też życie towarzyskie, zwłaszcza że dom był pełen ukrywających się ludzi. Znoszono z miasta różne wiadomości o przebiegu wojny. Dyskutowano o przyszłości Polski, bo nikt nie dopuszczał myśli, że ta zawierucha miałaby skończyć się niepomyślnie dla kraju. Czekano kiedy ,,dwa potwory" rzucą się na siebie, co (wszyscy byli tego pewni) przyniesie Polsce wolność. Tymczasem wieści z teatru wojny były złe. Kolejne zdobycze Hitlera: Dania, Norwegia, Holandia, Belgia, klęska Francji, ciągłe rozszerzanie się okupowanych przez Niemców terenów - zdawało się, że muszą odebrać wszelką nadzieję. A jednak napływały też wiadomości krzepiące serca. Generał Sikorski, po sformowaniu rządu polskiego we Francji, wydaje zarządzenie o utworzeniu w kraju Związku Walki Zbrojnej (ZWZ). Tworzy się Armia Polska we Francji. Okręt podwodny Orzeł, po przedarciu się z Bałtyku do Anglii, topi statek niemiecki wiozący wojska do Norwegii. Polska marynarka wojenna działa na Morzu Śródziemnym.
W ten koszmarny, niepewny czas każdy starał się żyć względnie normalnie, robić to, co w tych warunkach było możliwe, aby przetrwać, pomagać innym i nie tracić zbyt wiele czasu. Chłopcy studiowali na Politechnice i zdobywali doświadczenie zawodowe. Ojciec zagłębił się w pracy naukowej. Często zostawał na noc w instytucie na ulicy Nabielaka, gdyż cierpiał na dokuczliwy ból w nodze i ciężko było mu chodzić. Mama miała prawdziwe ,,urwanie głowy", starając się wyżywić jakoś tę gromadę ludzi przy tak złym zaopatrzeniu i braku środków. A przecież prócz rodziny stale przebywali w domu jacyś goście ukrywający się przed aresztowaniem lub wywozem i też mogli liczyć zawsze na talerz gorącej strawy.
Sowieci próbowali zdobyć sobie młodzież przez stwarzanie możliwości uprawiania różnych sportów. Uczniowie nie płacili wstępu na lodowiska, korty tenisowe, pływalnie, jeżeli zapisali się do jakiejś sekcji sportowej, poddali się dyscyplinie i wskazówkom trenera. Starano się wykorzystać tę okazję. Na przykład Zbyszek Fuliński, kilkunastoletni krewny Taty, grający już przed wojną dobrze w tenisa, zaczął jeździć na zawody po różnych miastach Związku Sowieckiego i został w końcu ,,mistrzem sportu". Ewa spytała kiedyś Tata, jakie pokrewieństwo łączy go ze Zbyszkiem. Ojciec był właśnie w trakcie opracowywania genealogii rodziny i opowiedział jej o tym. Otóż pradziadek Józef Fuliński był dwukrotnie żonaty. Matka dziadka Karola Fulińskiego nazywała się z domu Salomea Skuratowska. Odumarła go, gdy miał zaledwie 2 lata. Wtedy to pradziad Józef ożenił się powtórnie z panną Grzybowiczówną. Była dobra dla małego Karolka i opiekowała się nim starannie. Ona była matką jego przyrodniego brata Alojzego, który miał syna Antoniego, będącego ojcem Zbyszka, a także jego starszego brata Janusza.
Ewa chciała chodzić na pływalnię. Umiała już pływać swobodnie, choć nie stylowo. Przed wojną niezbyt daleko od domu były dwa kąpieliska.
W lecie chodziło się na Żelazną Wodę, pięknie urządzone kąpielisko w lesie. Zbiegało się przez ogród na ulicę Snopkowską prowadzącą do tego uroczego obiektu. W zimie korzystało się z nowoczesnej krytej pływalni. Ewa zapisała się do sekcji pływackiej. Zajęcia odbywały się pod kierunkiem trenera, w zimie na krytej pływalni, a w lecie na odległym kąpielisku ,,Świteź" urządzonym na sporym stawie. Tam nauczyła się pływać stylem klasycznym i skakać do wody. Szło jej to nawet dobrze, choć po pewnym czasie zmęczyła ją dyscyplina sportowa. Te wysiłki skończyły się z wybuchem wojny między Niemcami a Rosją.
Sowiecką nudę rozpędzało się wszelkimi możliwymi sposobami. W domu były w tym czasie trzy dzierlatki: Ewa, Alinka Stelmachowiczówna i Zosia Biedrzycka, 19-letnia studentka z Krakowa, ukrywająca się ,,bieżenka". Nie zbywało im na wesołości. Schodziły się wieczorami na śpiewanie wszystkich piosenek, jakie znały. Często przyłączał się do nich Jacek, który też lubił śpiewać. Wszystkie trzy brzdąkały trochę na fortepianie, więc muzyki w domu było wiele. Urządziły sobie raz ,,andrzejki". Była z tym ,,kupa śmiechu". Dawnym obyczajem napisały na karteczkach różne męskie imiona, wysilając się na najbardziej wyszukane i dla nich zabawnie brzmiące. Włożyły je sobie wzajemnie pod poduszki, aby rano wyciągnąć kartkę z imieniem przyszłego męża. Ewa wyciągnęła Franciszka, co zdawało się dziewczętom bardzo śmieszne, bo w tym czasie nie było w zwyczaju inteligencji dawanie tego imienia chłopcom. Uchodziło za imię wiejskie.
Nazywały ją potem żartobliwie ,,panią Franciszkową". A jednak – sprawdziło się! Dostała męża – Franciszka. Wylały też sobie wosk na wodę do miednicy. Ewa obracała w rękach placek woskowy o dziwnym, bardzo rozczłonkowanym kształcie. Ależ to jest mapa Europy! – zawołała Zosia. Będziesz po wojnie podróżować po całej Europie! Nieprawdopodobieństwo tego wydawało się oczywiste, więc przepowiednia została przyjęta ze śmiechem. A jednak – sprawdziła się! Po wojnie Ewa wiele podróżowała po Europie. I nie wierzyć tu wróżbom!
Oddawano się też lekturze książek wzajemnie pożyczanych między sąsiadami i znajomymi. Biblioteki polskie zostały bowiem zamknięte, a książki często były palone. Szczególnym wzięciem cieszyła się ,,Pożoga" Kossak- Szczuckiej, opowieść o losach rodzin polskich na Ukrainie w czasie rewolucji bolszewickiej. Kwitło też życie towarzyskie, zwłaszcza że dom był pełen ukrywających się ludzi. Znoszono z miasta różne wiadomości o przebiegu wojny. Dyskutowano o przyszłości Polski, bo nikt nie dopuszczał myśli, że ta zawierucha miałaby skończyć się niepomyślnie dla kraju. Czekano kiedy ,,dwa potwory" rzucą się na siebie, co (wszyscy byli tego pewni) przyniesie Polsce wolność. Tymczasem wieści z teatru wojny były złe. Kolejne zdobycze Hitlera: Dania, Norwegia, Holandia, Belgia, klęska Francji, ciągłe rozszerzanie się okupowanych przez Niemców terenów - zdawało się, że muszą odebrać wszelką nadzieję. A jednak napływały też wiadomości krzepiące serca. Generał Sikorski, po sformowaniu rządu polskiego we Francji, wydaje zarządzenie o utworzeniu w kraju Związku Walki Zbrojnej (ZWZ). Tworzy się Armia Polska we Francji. Okręt podwodny Orzeł, po przedarciu się z Bałtyku do Anglii, topi statek niemiecki wiozący wojska do Norwegii. Polska marynarka wojenna działa na Morzu Śródziemnym.
W ten koszmarny, niepewny czas każdy starał się żyć względnie normalnie, robić to, co w tych warunkach było możliwe, aby przetrwać, pomagać innym i nie tracić zbyt wiele czasu. Chłopcy studiowali na Politechnice i zdobywali doświadczenie zawodowe. Ojciec zagłębił się w pracy naukowej. Często zostawał na noc w instytucie na ulicy Nabielaka, gdyż cierpiał na dokuczliwy ból w nodze i ciężko było mu chodzić. Mama miała prawdziwe ,,urwanie głowy", starając się wyżywić jakoś tę gromadę ludzi przy tak złym zaopatrzeniu i braku środków. A przecież prócz rodziny stale przebywali w domu jacyś goście ukrywający się przed aresztowaniem lub wywozem i też mogli liczyć zawsze na talerz gorącej strawy.
Jacka ,,podróż do Żółkwi"
Przez dom przewijali się młodzi mężczyźni, planujący przedzieranie się przez granicę do Rumunii lub Węgier, aby wstąpić do polskiego wojska. Prócz Leszka Wiśniewskiego było ich jeszcze kilku. Chłopcy czuli pewien niedosyt udziału w obronie kraju. Wyjazdowi ich sprzeciwiał się stanowczo Tato, przekonany o słuszności pozostania na posterunku w ojczyźnie. Bracia Ewy nie chcieli też w tych ciężkich czasach opuszczać starych rodziców i młodziutkiej siostry. Jacek próbował od razu jakoś działać. Robił ukradkowe zdjęcia zgrupowań armii sowieckiej, pojazdów wojskowych itp., mając nadzieję posłać je później na zachód. Jeszcze jesienią 1939 roku przyjechał z Kniażyny syn osadnika, 19-letni Staszek Węglarz. Chciał przedostać się do Rumunii. Wojtek, za pośrednictwem inżyniera Kolbuszewskiego, postarał się o adres w Śniatyniu. Tam działała komórka ,,zielonych kurierów" organizująca przerzuty do Rumunii. I tak Staszek znalazł się w Bukareszcie i zgłosił się do polskiej ambasady. Tam wypytano go kim jest, skąd przyjechał, o rodzinę Fulińskich i o dom na Tarnowskiego. Oddał też filmy Jacka przemycone przez granicę. Nie wzięto go do wojska, lecz po przeszkoleniu przerzucony został tą samą drogą do Polski z zaleceniem powrotu do Lwowa i przekazania różnych instrukcji i materiałów Jackowi. Punkt w Śniatyniu został jednak odkryty przez NKWD. Sowieci zorganizowali zasadzkę, w czasie której zginęło wielu bardzo dzielnych młodych chłopców i dziewcząt. Staszek był tam akurat w tym czasie. Zdołał wyrzucić do kloaki wszystkie materiały, a także dolary, które przywiózł ze sobą. Został jednak aresztowany. Torturowany, trzymany w tak zwanej ,,stójce" nie zdradził, wypierał się wszystkiego twierdząc, że znalazł się w pobliżu przypadkowo. Po miesiącu został wypuszczony i przyjechał do Lwowa. Przekazał Jackowi ustnie, czego się od niego spodziewano. Trzeba było zorganizować komórkę wywiadowczą i przekazywać meldunki za granicę o sytuacji ludności polskiej we Lwowie, a szczególnie (bo o to było najtrudniej) na Wołyniu, Podolu i Polesiu. Jacek wyjechał raz nawet na Wołyń, ale nie było to niezbędne, bo można było dość łatwo zbierać wiadomości od ludzi, którzy stamtąd przyjeżdżali; co ważne, ludzie ci rekrutowali się z różnych środowisk. Pomocni byli też kolejarze przynoszący przeróżne relacje. Osadnicy wojskowi, którzy uratowali się przed wywozem, przywozili szczegółowe wiadomości. Dzięki nim sporządzono spisy deportowanych. Zbieranie tych informacji służyło dwom celom. Z jednej strony starano się ratować ludzi przed aresztowaniem i wywozem umieszczając ich w bezpiecznym miejscu i dokonując częstych przemieszczeń. Były nawet pewne możliwości w korzystaniu z pomieszczeń Politechniki. Z drugiej strony, trzeba było sporządzać raporty, aby dostarczyć je na zachód. W tym celu Staszek Węglarz miał znowu przejść przez granicę, oczywiście w innym miejscu, bo Śniatyń był już spalony. Niestety zachorował ciężko na chorobę kolana, która wywiązała się jeszcze w więzieniu. Wojtek zaprowadził go do lekarza Garlickiego, który założył mu gips i leczył. Przez ten czas pozostawał w domu pod opieką Wojtka, Stefana i Mamy. W zimie przyjechał inny osadnik z Kniażyny, Władysław Fugowski z synem. Jego żona z kilkorgiem młodszych dzieci została wywieziona do Rosji. Podjął się przeniesienia raportów przez zieloną granicę, zamiast Staszka. Jacek sporządził je na cieniutkiej bibułce. Zwinął ją w ruloniki i zaszył w brzegi kurtki. Fugowski przeszedł i szczęśliwie wrócił. Tymczasem Staszek wyzdrowiał i włączył się do akcji. W dalszym ciągu wędrowały przez zieloną granicę raporty. Staszek i Fugowski zostali w końcu złapani w okolicy Kut i osadzeni w więzieniu. Staszek we Lwowie na ulicy Kazimierzowskiej, a Fugowski w Drohobyczu. Jacek był pewien, że nie zdradzą, lecz być może Staszka już poprzednio śledzono, lub został zauważony przypadkowo przez jakiegoś Ukraińca czy kolaboranta; mogli widzieć go w Śniatyniu lub Kutach, bo Sowieci zaczęli interesować się Jackiem. W tym czasie, będąc już po dyplomie, pracował w biurze projektowym jako inżynier architekt. Pewnego razu zjawili się w biurze nikomu nieznani osobnicy i oznajmili, że Jacek otrzymał polecenie odbycia służbowej podróży do Żółkwi. To piękne zabytkowe miasto, dawna siedziba Żółkiewskich, związane było z rodziną Mamy, która tam właśnie przyszła na świat. Dziadek Hauser był przerzucany przez władze austriackie z miasta do miasta w wyniku zaniepokojenia zaborców jego działalnością społeczną i patriotyczną, jaką rozwijał w każdym miejscu swojej pracy. Tam czynił oczywiście to samo, zostając w końcu honorowym obywatelem Żółkwi. Jacek z tego względu chętnie odwiedziłby to miasto, lecz od razu polecenie tego wyjazdu wydało mu się podejrzane. W pewnym momencie miał ochotę natychmiast uciekać. Powiedział, że musi jeszcze w biurze coś załatwić i zaczął szukać sposobu wymknięcia się bocznym wyjściem. Potem jednak przyszła refleksja, że pozostali w domu bracia mogą za to odpowiadać i kto wie, czy nie zostaną aresztowani. Zgodził się więc wsiąść do samochodu, który miał go rzekomo zawieść do Żółkwi. Poprosił tylko o wstąpienie do domu, aby mógł powiadomić, gdzie wyjeżdża i wziąć najniezbędniejsze rzeczy; otrzymał pozwolenie. Gdy znalazł się przed domem, jeden z ,,panów" stanął przy furtce. Stefan otworzył bramę, a usłyszawszy o nagłym wyjeździe służbowym brata i widząc jego minę, z miejsca zorientował się w sytuacji. Ewa wyjrzawszy także przez drzwi na odgłos dzwonka, zobaczyła twarz Stefana białą jak papier. Spytała, co się stało. Nic – Jacek wyjeżdża służbowo do Żółkwi – odpowiedział pobladłymi wargami. W domu powstała znowu pokusa ucieczki przez ogród. Musiałby wtedy jednak uciekać także Stefan, zaangażowany w sprawę na równi z Jackiem, a także współpracujący z nimi Wojtek. Nastąpiła błyskawiczna narada i decyzja. Jacek wyszedł z domu i wsiadł do samochodu. Zawieziono go oczywiście nie do Żółkwi, lecz na Pełczyńską do siedziby NKWD. Jeden z ,,pasażerów" – Rosjanin, wysiadając z wozu powiedział drwiąco: ,,tak my uże w Żółkwi". Trzymano tam Jacka trzy dni. Pytano, z kim się spotyka, jaką działalność prowadzi, czy ma kontakty z zagranicą. Jacek wypierał się wszystkiego, twierdził, że nie wie, o co chodzi. Po trzech dniach wypuszczono go pod warunkiem zgłaszania się co kilka dni w NKWD. Żądano, by podawał informacje o osobach odwiedzających dom, a w razie zjawienia się kogoś z zagranicy, miał natychmiast o tym zgłosić. Jacek zgodził się nie mając zamiaru spełnić tych żądań. Pragnął tylko za pomocą tego wybiegu opuścić więzienie. Zgłosił się dwa razy, nie zadowalając jednak swoich prześladowców. Jasne było, że skończy się to dla niego źle - ponownym aresztowaniem i prawdopodobnie znacznie gorszym ,,traktowaniem". Musiał więc zniknąć ze Lwowa. Dom rodziców w tym czasie ,,pękał w szwach". Jeden pokój zajęty został przez Zosię Kuźniewiczówną – Chudziową z mężem. Matka Zosi, ciocia Lunia Kuźniewiczowa, cioteczna siostra Tata, miała w Bóbrce, podlwowskim miasteczku, dom, w którym aktualnie mieszkała. Tam została przygotowana dla Jacka kryjówka. Stefan postarał się dla niego o fałszywy paszport na nazwisko Iwan Pałyświt. Zosia przekupiła szofera fabrycznej ciężarówki, który ukradkiem (gdyż obawiano się, że Jacek jest śledzony) wywiózł go do Bóbrki. Dla większego bezpieczeństwa wyjazd nastąpił z Instytutu Ojca na ulicy Nabielaka 22. Po kilku dniach waleniem kolbami do bramy ,,zaanonsowała" się nocna kontrola paszportów. Kto musiał ukrywać się, uciekł do ogrodu, potem poza płot, byle dalej. Pozostali przygotowali paszporty. Na spotkanie, prócz Mamy, wychodził w takich wypadkach Jędrek, dobrze mówiący po rosyjsku. Po przejrzeniu paszportów jeden z Rosjan (chyba oficer) spytał: - A gdzie jest Jacek Fuliński? – Pojechał służbowo do Żółkwi – odpowiedział Jędrek.
Tymczasem Stefan przy pomocy Wojtka przygotowywał schronienie dla uciekiniera w domu. Postanowił urządzić je na strychu - obszernym, dość jasnym i niezagraconym, używanym wyłącznie do suszenia bielizny. Kluczem do drzwi dysponowała tylko Mama, tak że nikt niepowołany nie mógł tam się dostać. Stefan i Wojtek podzielili strych przepierzeniem z desek na dwie części. W jednej było wejście do kryjówki. Wykonali ją wykorzystując dogodne belkowanie dachu. W razie niebezpieczeństwa można było łatwo odsunąć belkę i parę desek. Za nimi znajdowało się niewielkie pomieszczenie umożliwiające przetrwanie przez jakiś czas w pozycji leżącej. Chłopcy zainstalowali też dzwonki na strych i stamtąd do mieszkania; potem nawet telefon i radio. Można było za pomocą umówionych sygnałów ostrzegać przed niebezpieczeństwem.
Przygotowanie tego wszystkiego zajęło sporo czasu, a tymczasem Jackowi zaczął palić się grunt pod nogami. Pewne objawy wskazywały, że ktoś zauważył ,,obcego" i obserwował dom. Na dodatek, na parterze domu cioci Luni Kuźniewiczowej zamieszkał naczelnik NKWD w Bóbrce. Jacek postanowił więc jak najszybciej wrócić do Lwowa. Poszedł na dworzec. Wydawało mu się, że jest śledzony. Przy wejściu na peron sprawdzano dokumenty. Miał fałszywy paszport, lecz bał się go okazać, zwłaszcza że Iwan Paływist bardzo słabo mówił po ukraińsku. Jeden ze sprawdzających trzymał w ręku zdjęcie, na które ciągle zaglądał. Kogoś zatem szukano. Jacek przypomniał sobie, że jak wezwany został do kierownika biura, Rosjanina, który powiadomił go z wystraszoną miną, że z tymi ,,towarzyszami” pojedzie do Żółkwi, w pokoju był fotograf robiący mu zdjęcia ze wszystkich stron. Pobiegł więc wzdłuż torów i przed stacją wskoczył do zwalniającego pociągu. Po chwili pociąg stanął. Wsiadł do akurat pustego przedziału dla służby kolejowej i położył się na ławce nakrywając twarz czapką - udając, że śpi. Zaczęto przeszukiwać wagon za wagonem. Do przedziału służbowego nikt nie wszedł. Pociąg ruszył. Jacek nie dojechał do Dworca Głównego, lecz wyskoczył na Persenkówce, podmiejskiej stacji. Stamtąd przeszedł na Żelazną Wodę i ulicę Snopkowską, już niedaleko domu. Przeczekał do późnego wieczoru u mieszkającego tam kolegi ze studiów - Adama Kuehnela, przez którego Mama została uprzedzona o przybyciu Jacka. Postarała się, by nikogo nie było w kuchni i czekała z niecierpliwością i wzruszeniem. Okno od kuchni wychodziło na ogród. Przez nie, niezauważony przez nikogo w ciemności Jacek mógł wśliznąć się do domu. Wtem – stukanie w szybę okienną. Po chwili ukazała się za nią twarz ukochanego syna.
Zaczęło się dobrowolne więzienie Jacka. Mama starała się osłodzić mu ten los jak mogła. Zanosząc mu posiłki na strych, zawsze dla niepoznaki w koszyku z kilkoma sztukami mokrej bielizny, spędzała z nim sporo czasu na rozmowie, pomimo tak licznych obowiązków i ciężkiej pracy w domu. Ewa odwiedzała koleżanki i pożyczała książki, które Jacek chętnie czytał w swej samotni na strychu. Kilka razy monotonię tego bytowania zakłócił alarm spowodowany kontrolą paszportów. Zawsze na końcu padało pytanie: - A gdzie jest Jacek Fuliński? I nieodmiennie była ta sama odpowiedź: - Wyjechał służbowo do Żółkwi.
Przez dom przewijali się młodzi mężczyźni, planujący przedzieranie się przez granicę do Rumunii lub Węgier, aby wstąpić do polskiego wojska. Prócz Leszka Wiśniewskiego było ich jeszcze kilku. Chłopcy czuli pewien niedosyt udziału w obronie kraju. Wyjazdowi ich sprzeciwiał się stanowczo Tato, przekonany o słuszności pozostania na posterunku w ojczyźnie. Bracia Ewy nie chcieli też w tych ciężkich czasach opuszczać starych rodziców i młodziutkiej siostry. Jacek próbował od razu jakoś działać. Robił ukradkowe zdjęcia zgrupowań armii sowieckiej, pojazdów wojskowych itp., mając nadzieję posłać je później na zachód. Jeszcze jesienią 1939 roku przyjechał z Kniażyny syn osadnika, 19-letni Staszek Węglarz. Chciał przedostać się do Rumunii. Wojtek, za pośrednictwem inżyniera Kolbuszewskiego, postarał się o adres w Śniatyniu. Tam działała komórka ,,zielonych kurierów" organizująca przerzuty do Rumunii. I tak Staszek znalazł się w Bukareszcie i zgłosił się do polskiej ambasady. Tam wypytano go kim jest, skąd przyjechał, o rodzinę Fulińskich i o dom na Tarnowskiego. Oddał też filmy Jacka przemycone przez granicę. Nie wzięto go do wojska, lecz po przeszkoleniu przerzucony został tą samą drogą do Polski z zaleceniem powrotu do Lwowa i przekazania różnych instrukcji i materiałów Jackowi. Punkt w Śniatyniu został jednak odkryty przez NKWD. Sowieci zorganizowali zasadzkę, w czasie której zginęło wielu bardzo dzielnych młodych chłopców i dziewcząt. Staszek był tam akurat w tym czasie. Zdołał wyrzucić do kloaki wszystkie materiały, a także dolary, które przywiózł ze sobą. Został jednak aresztowany. Torturowany, trzymany w tak zwanej ,,stójce" nie zdradził, wypierał się wszystkiego twierdząc, że znalazł się w pobliżu przypadkowo. Po miesiącu został wypuszczony i przyjechał do Lwowa. Przekazał Jackowi ustnie, czego się od niego spodziewano. Trzeba było zorganizować komórkę wywiadowczą i przekazywać meldunki za granicę o sytuacji ludności polskiej we Lwowie, a szczególnie (bo o to było najtrudniej) na Wołyniu, Podolu i Polesiu. Jacek wyjechał raz nawet na Wołyń, ale nie było to niezbędne, bo można było dość łatwo zbierać wiadomości od ludzi, którzy stamtąd przyjeżdżali; co ważne, ludzie ci rekrutowali się z różnych środowisk. Pomocni byli też kolejarze przynoszący przeróżne relacje. Osadnicy wojskowi, którzy uratowali się przed wywozem, przywozili szczegółowe wiadomości. Dzięki nim sporządzono spisy deportowanych. Zbieranie tych informacji służyło dwom celom. Z jednej strony starano się ratować ludzi przed aresztowaniem i wywozem umieszczając ich w bezpiecznym miejscu i dokonując częstych przemieszczeń. Były nawet pewne możliwości w korzystaniu z pomieszczeń Politechniki. Z drugiej strony, trzeba było sporządzać raporty, aby dostarczyć je na zachód. W tym celu Staszek Węglarz miał znowu przejść przez granicę, oczywiście w innym miejscu, bo Śniatyń był już spalony. Niestety zachorował ciężko na chorobę kolana, która wywiązała się jeszcze w więzieniu. Wojtek zaprowadził go do lekarza Garlickiego, który założył mu gips i leczył. Przez ten czas pozostawał w domu pod opieką Wojtka, Stefana i Mamy. W zimie przyjechał inny osadnik z Kniażyny, Władysław Fugowski z synem. Jego żona z kilkorgiem młodszych dzieci została wywieziona do Rosji. Podjął się przeniesienia raportów przez zieloną granicę, zamiast Staszka. Jacek sporządził je na cieniutkiej bibułce. Zwinął ją w ruloniki i zaszył w brzegi kurtki. Fugowski przeszedł i szczęśliwie wrócił. Tymczasem Staszek wyzdrowiał i włączył się do akcji. W dalszym ciągu wędrowały przez zieloną granicę raporty. Staszek i Fugowski zostali w końcu złapani w okolicy Kut i osadzeni w więzieniu. Staszek we Lwowie na ulicy Kazimierzowskiej, a Fugowski w Drohobyczu. Jacek był pewien, że nie zdradzą, lecz być może Staszka już poprzednio śledzono, lub został zauważony przypadkowo przez jakiegoś Ukraińca czy kolaboranta; mogli widzieć go w Śniatyniu lub Kutach, bo Sowieci zaczęli interesować się Jackiem. W tym czasie, będąc już po dyplomie, pracował w biurze projektowym jako inżynier architekt. Pewnego razu zjawili się w biurze nikomu nieznani osobnicy i oznajmili, że Jacek otrzymał polecenie odbycia służbowej podróży do Żółkwi. To piękne zabytkowe miasto, dawna siedziba Żółkiewskich, związane było z rodziną Mamy, która tam właśnie przyszła na świat. Dziadek Hauser był przerzucany przez władze austriackie z miasta do miasta w wyniku zaniepokojenia zaborców jego działalnością społeczną i patriotyczną, jaką rozwijał w każdym miejscu swojej pracy. Tam czynił oczywiście to samo, zostając w końcu honorowym obywatelem Żółkwi. Jacek z tego względu chętnie odwiedziłby to miasto, lecz od razu polecenie tego wyjazdu wydało mu się podejrzane. W pewnym momencie miał ochotę natychmiast uciekać. Powiedział, że musi jeszcze w biurze coś załatwić i zaczął szukać sposobu wymknięcia się bocznym wyjściem. Potem jednak przyszła refleksja, że pozostali w domu bracia mogą za to odpowiadać i kto wie, czy nie zostaną aresztowani. Zgodził się więc wsiąść do samochodu, który miał go rzekomo zawieść do Żółkwi. Poprosił tylko o wstąpienie do domu, aby mógł powiadomić, gdzie wyjeżdża i wziąć najniezbędniejsze rzeczy; otrzymał pozwolenie. Gdy znalazł się przed domem, jeden z ,,panów" stanął przy furtce. Stefan otworzył bramę, a usłyszawszy o nagłym wyjeździe służbowym brata i widząc jego minę, z miejsca zorientował się w sytuacji. Ewa wyjrzawszy także przez drzwi na odgłos dzwonka, zobaczyła twarz Stefana białą jak papier. Spytała, co się stało. Nic – Jacek wyjeżdża służbowo do Żółkwi – odpowiedział pobladłymi wargami. W domu powstała znowu pokusa ucieczki przez ogród. Musiałby wtedy jednak uciekać także Stefan, zaangażowany w sprawę na równi z Jackiem, a także współpracujący z nimi Wojtek. Nastąpiła błyskawiczna narada i decyzja. Jacek wyszedł z domu i wsiadł do samochodu. Zawieziono go oczywiście nie do Żółkwi, lecz na Pełczyńską do siedziby NKWD. Jeden z ,,pasażerów" – Rosjanin, wysiadając z wozu powiedział drwiąco: ,,tak my uże w Żółkwi". Trzymano tam Jacka trzy dni. Pytano, z kim się spotyka, jaką działalność prowadzi, czy ma kontakty z zagranicą. Jacek wypierał się wszystkiego, twierdził, że nie wie, o co chodzi. Po trzech dniach wypuszczono go pod warunkiem zgłaszania się co kilka dni w NKWD. Żądano, by podawał informacje o osobach odwiedzających dom, a w razie zjawienia się kogoś z zagranicy, miał natychmiast o tym zgłosić. Jacek zgodził się nie mając zamiaru spełnić tych żądań. Pragnął tylko za pomocą tego wybiegu opuścić więzienie. Zgłosił się dwa razy, nie zadowalając jednak swoich prześladowców. Jasne było, że skończy się to dla niego źle - ponownym aresztowaniem i prawdopodobnie znacznie gorszym ,,traktowaniem". Musiał więc zniknąć ze Lwowa. Dom rodziców w tym czasie ,,pękał w szwach". Jeden pokój zajęty został przez Zosię Kuźniewiczówną – Chudziową z mężem. Matka Zosi, ciocia Lunia Kuźniewiczowa, cioteczna siostra Tata, miała w Bóbrce, podlwowskim miasteczku, dom, w którym aktualnie mieszkała. Tam została przygotowana dla Jacka kryjówka. Stefan postarał się dla niego o fałszywy paszport na nazwisko Iwan Pałyświt. Zosia przekupiła szofera fabrycznej ciężarówki, który ukradkiem (gdyż obawiano się, że Jacek jest śledzony) wywiózł go do Bóbrki. Dla większego bezpieczeństwa wyjazd nastąpił z Instytutu Ojca na ulicy Nabielaka 22. Po kilku dniach waleniem kolbami do bramy ,,zaanonsowała" się nocna kontrola paszportów. Kto musiał ukrywać się, uciekł do ogrodu, potem poza płot, byle dalej. Pozostali przygotowali paszporty. Na spotkanie, prócz Mamy, wychodził w takich wypadkach Jędrek, dobrze mówiący po rosyjsku. Po przejrzeniu paszportów jeden z Rosjan (chyba oficer) spytał: - A gdzie jest Jacek Fuliński? – Pojechał służbowo do Żółkwi – odpowiedział Jędrek.
Tymczasem Stefan przy pomocy Wojtka przygotowywał schronienie dla uciekiniera w domu. Postanowił urządzić je na strychu - obszernym, dość jasnym i niezagraconym, używanym wyłącznie do suszenia bielizny. Kluczem do drzwi dysponowała tylko Mama, tak że nikt niepowołany nie mógł tam się dostać. Stefan i Wojtek podzielili strych przepierzeniem z desek na dwie części. W jednej było wejście do kryjówki. Wykonali ją wykorzystując dogodne belkowanie dachu. W razie niebezpieczeństwa można było łatwo odsunąć belkę i parę desek. Za nimi znajdowało się niewielkie pomieszczenie umożliwiające przetrwanie przez jakiś czas w pozycji leżącej. Chłopcy zainstalowali też dzwonki na strych i stamtąd do mieszkania; potem nawet telefon i radio. Można było za pomocą umówionych sygnałów ostrzegać przed niebezpieczeństwem.
Przygotowanie tego wszystkiego zajęło sporo czasu, a tymczasem Jackowi zaczął palić się grunt pod nogami. Pewne objawy wskazywały, że ktoś zauważył ,,obcego" i obserwował dom. Na dodatek, na parterze domu cioci Luni Kuźniewiczowej zamieszkał naczelnik NKWD w Bóbrce. Jacek postanowił więc jak najszybciej wrócić do Lwowa. Poszedł na dworzec. Wydawało mu się, że jest śledzony. Przy wejściu na peron sprawdzano dokumenty. Miał fałszywy paszport, lecz bał się go okazać, zwłaszcza że Iwan Paływist bardzo słabo mówił po ukraińsku. Jeden ze sprawdzających trzymał w ręku zdjęcie, na które ciągle zaglądał. Kogoś zatem szukano. Jacek przypomniał sobie, że jak wezwany został do kierownika biura, Rosjanina, który powiadomił go z wystraszoną miną, że z tymi ,,towarzyszami” pojedzie do Żółkwi, w pokoju był fotograf robiący mu zdjęcia ze wszystkich stron. Pobiegł więc wzdłuż torów i przed stacją wskoczył do zwalniającego pociągu. Po chwili pociąg stanął. Wsiadł do akurat pustego przedziału dla służby kolejowej i położył się na ławce nakrywając twarz czapką - udając, że śpi. Zaczęto przeszukiwać wagon za wagonem. Do przedziału służbowego nikt nie wszedł. Pociąg ruszył. Jacek nie dojechał do Dworca Głównego, lecz wyskoczył na Persenkówce, podmiejskiej stacji. Stamtąd przeszedł na Żelazną Wodę i ulicę Snopkowską, już niedaleko domu. Przeczekał do późnego wieczoru u mieszkającego tam kolegi ze studiów - Adama Kuehnela, przez którego Mama została uprzedzona o przybyciu Jacka. Postarała się, by nikogo nie było w kuchni i czekała z niecierpliwością i wzruszeniem. Okno od kuchni wychodziło na ogród. Przez nie, niezauważony przez nikogo w ciemności Jacek mógł wśliznąć się do domu. Wtem – stukanie w szybę okienną. Po chwili ukazała się za nią twarz ukochanego syna.
Zaczęło się dobrowolne więzienie Jacka. Mama starała się osłodzić mu ten los jak mogła. Zanosząc mu posiłki na strych, zawsze dla niepoznaki w koszyku z kilkoma sztukami mokrej bielizny, spędzała z nim sporo czasu na rozmowie, pomimo tak licznych obowiązków i ciężkiej pracy w domu. Ewa odwiedzała koleżanki i pożyczała książki, które Jacek chętnie czytał w swej samotni na strychu. Kilka razy monotonię tego bytowania zakłócił alarm spowodowany kontrolą paszportów. Zawsze na końcu padało pytanie: - A gdzie jest Jacek Fuliński? I nieodmiennie była ta sama odpowiedź: - Wyjechał służbowo do Żółkwi.
Nie były to ćwiczenia
Był słoneczny poranek 22 czerwca 1941 roku. Rozpoczął się okres wakacyjny. Ewa wyszła na balkon, aby rzucić okiem na bujną zieleń ogrodu. Wtem dobiegł ją odgłos strzałów artylerii przeciwlotniczej. Nie było to nic nadzwyczajnego, bo Rosjanie często urządzali w ostatnim czasie ćwiczenia wojskowe. Spojrzała w niebo błękitne i bardzo jasne. Można było dojrzeć na nim wysoko dwa samoloty, wykonujące dziwne ewolucje. Towarzyszyły im odgłosy strzałów i liczne dymki wokół maszyn. Wywołała Wojtka z głębi domu. Ten wyszedłszy na taras machnął ręką lekceważąco i powiedział: - to ćwiczenia. Po chwili jednak, przyjrzawszy się uważniej zawołał: - Ależ to jest prawdziwa bitwa powietrzna! Z salonu wybiegła obejrzeć to niezwykłe widowisko Zosia Biedrzycka. Czyżby spełniło się gorące pragnienie wszystkich i Niemcy zaatakowały Rosję?
Nastroje ostatnio nie były najlepsze. Jacek od kilku miesięcy ukrywał się na strychu. W maju nastąpiła druga fala wywozów. Nikt nie wiedział, czy ostatnia. Niemcy opanowali większą część zachodniej Europy. Morze Śródziemne też było przez nich zdominowane. Zajęli Kretę i część północnej Afryki. Anglia przeżywała ciężkie bombardowania. Zdawało się, że sytuacja staje się coraz bardziej tragiczna. Jedyną nadzieję pokładano w wybuchu wojny między Niemcami i Sowietami. Widziano w tym szansę odzyskania niepodległości. Dla wielu ludzi odejście Rosjan oddalało zagrożenie aresztowania lub wywozu. Gdy okazało się, że nie były to ćwiczenia lecz wojna, w domu zapanowała radość. Wojtek zaproponował dziewczętom wspólne udanie się do miasta, aby wydać ostatnie ruble. Pamiętając wygląd żołnierzy sowieckich, chodzących w zimie w walonkach i kaloszach, nikt nie miał wątpliwości, że Niemcy szybko znajdą się we Lwowie. Na ulicach panował wzmożony ruch. Z dużą szybkością przejeżdżały ciężarówki wojskowe, szły oddziały krasnoarmiejców. Wyczuwało się atmosferę podniecenia i wyczekiwania. Do nielicznych i źle zaopatrzonych sklepów spożywczych ustawiały się długie kolejki. Ludzie kupowali, co tylko się dało, aby pozbyć się rubli. Wojtek z dziewczętami zrezygnowali z zakupu żywności i poszli do pasażu Mikolasza. Było to długie przejście między ulicami pokryte w całości bardzo wysokim szklanym dachem. Można w nim było dokonywać zakupów nawet w deszcz. Tu przychodziła mała Ewa z Mamą do kina ,,Uciecha" na filmy z Shirleyką. Była wtedy okazja, by przy plusku fontanny z rzeźbą nimfy obejrzeć wystawy licznych eleganckich sklepów z pięknymi futrami, biżuterią, ubraniami, butami. Mieściły się tu także renomowane zakłady fotograficzne. W jednym z nich zrobione zostało zdjęcie Mamy, gdy była kilkunastoletnią dziewczynką. Widnieje pod nim druk: ,,Adela" Lwów, Pasaż Mikolascha. Teraz brudny, z zamkniętymi żaluzjami sklepów, przedstawiał żałosny widok. Jeden sklep wszakże był otwarty. Wśród pustych półek dostrzegli kawałek białej grubej flaneli i parę sztuk męskiej bielizny. Kupili więc trochę materiału z poszarpanymi brzegami i bieliznę. Wyszli z pasażu i idąc dalej znaleźli się na ulicy Sykstuskiej. Nagle usłyszeli sygnał alarmu lotniczego i zaraz potem warkot samolotów. Wpadli do najbliższej bramy. Była to brama ogromna, wjazdowa, z dużymi nad nią oknami. Wtem rozległ się przeraźliwy świst i huk. Brama otworzyła się z trzaskiem od podmuchu i z góry sypnęło odłamkami szyb okiennych. Wojtek zdołał zasłonić twarz rękami, dzięki czemu tylko palce miał pokaleczone. Ewę odłamek szkła uderzył w łuk brwiowy. Krew zalała jej oko. Szybko stwierdziła, że jest nietknięte. Zosia odwróciła się tak od bramy, że tylko kawałek ciała wyrwało jej z nogi. Razem z innymi pokaleczonymi, krzyczącymi i płaczącymi ludźmi pobiegli przez podwórko do piwnicy będącej schronem domu. To małe pomieszczenie pełne było ludzi. Wielu z nich przeżywało to bombardowanie bardzo ciężko. Modlili się głośno, zatykali uszy, zasłaniali sobie głowę i twarz. Tak przerażonych ludzi nie widziała Ewa jeszcze nigdy. Gdy alarm został odwołany, wyszli na ulicę. Kilka kroków od nich był w jezdni olbrzymi lej po bombie. Tymczasem na górce Jacka prawie nie zauważono nalotu. Panował tam spokój i cisza. Nasunęło im to refleksję, jak rozległym miastem jest Lwów, skoro tak silne bombardowanie przeszło tu prawie niezauważone. Nie było ono ostatnie. Ciężkie walki o Lwów trwały tydzień. 29-go czerwca 1941 roku Niemcy wkroczyli do miasta.
Nastąpił krótki okres wytchnienia po sowieckim koszmarze. Jacek zszedł ze strychu. Wiele ludzi oddzielonych od rodzin granicą mogło powrócić do swych domów. Wyjechała też wkrótce Zosia Biedrzycka. Strach przed wywozami na Syberię zniknął. Niebawem jednak pojawiły się nowe tragedie, kłopoty i zagrożenia, jakie przyniosła ze sobą niemiecka okupacja Lwowa.
Był słoneczny poranek 22 czerwca 1941 roku. Rozpoczął się okres wakacyjny. Ewa wyszła na balkon, aby rzucić okiem na bujną zieleń ogrodu. Wtem dobiegł ją odgłos strzałów artylerii przeciwlotniczej. Nie było to nic nadzwyczajnego, bo Rosjanie często urządzali w ostatnim czasie ćwiczenia wojskowe. Spojrzała w niebo błękitne i bardzo jasne. Można było dojrzeć na nim wysoko dwa samoloty, wykonujące dziwne ewolucje. Towarzyszyły im odgłosy strzałów i liczne dymki wokół maszyn. Wywołała Wojtka z głębi domu. Ten wyszedłszy na taras machnął ręką lekceważąco i powiedział: - to ćwiczenia. Po chwili jednak, przyjrzawszy się uważniej zawołał: - Ależ to jest prawdziwa bitwa powietrzna! Z salonu wybiegła obejrzeć to niezwykłe widowisko Zosia Biedrzycka. Czyżby spełniło się gorące pragnienie wszystkich i Niemcy zaatakowały Rosję?
Nastroje ostatnio nie były najlepsze. Jacek od kilku miesięcy ukrywał się na strychu. W maju nastąpiła druga fala wywozów. Nikt nie wiedział, czy ostatnia. Niemcy opanowali większą część zachodniej Europy. Morze Śródziemne też było przez nich zdominowane. Zajęli Kretę i część północnej Afryki. Anglia przeżywała ciężkie bombardowania. Zdawało się, że sytuacja staje się coraz bardziej tragiczna. Jedyną nadzieję pokładano w wybuchu wojny między Niemcami i Sowietami. Widziano w tym szansę odzyskania niepodległości. Dla wielu ludzi odejście Rosjan oddalało zagrożenie aresztowania lub wywozu. Gdy okazało się, że nie były to ćwiczenia lecz wojna, w domu zapanowała radość. Wojtek zaproponował dziewczętom wspólne udanie się do miasta, aby wydać ostatnie ruble. Pamiętając wygląd żołnierzy sowieckich, chodzących w zimie w walonkach i kaloszach, nikt nie miał wątpliwości, że Niemcy szybko znajdą się we Lwowie. Na ulicach panował wzmożony ruch. Z dużą szybkością przejeżdżały ciężarówki wojskowe, szły oddziały krasnoarmiejców. Wyczuwało się atmosferę podniecenia i wyczekiwania. Do nielicznych i źle zaopatrzonych sklepów spożywczych ustawiały się długie kolejki. Ludzie kupowali, co tylko się dało, aby pozbyć się rubli. Wojtek z dziewczętami zrezygnowali z zakupu żywności i poszli do pasażu Mikolasza. Było to długie przejście między ulicami pokryte w całości bardzo wysokim szklanym dachem. Można w nim było dokonywać zakupów nawet w deszcz. Tu przychodziła mała Ewa z Mamą do kina ,,Uciecha" na filmy z Shirleyką. Była wtedy okazja, by przy plusku fontanny z rzeźbą nimfy obejrzeć wystawy licznych eleganckich sklepów z pięknymi futrami, biżuterią, ubraniami, butami. Mieściły się tu także renomowane zakłady fotograficzne. W jednym z nich zrobione zostało zdjęcie Mamy, gdy była kilkunastoletnią dziewczynką. Widnieje pod nim druk: ,,Adela" Lwów, Pasaż Mikolascha. Teraz brudny, z zamkniętymi żaluzjami sklepów, przedstawiał żałosny widok. Jeden sklep wszakże był otwarty. Wśród pustych półek dostrzegli kawałek białej grubej flaneli i parę sztuk męskiej bielizny. Kupili więc trochę materiału z poszarpanymi brzegami i bieliznę. Wyszli z pasażu i idąc dalej znaleźli się na ulicy Sykstuskiej. Nagle usłyszeli sygnał alarmu lotniczego i zaraz potem warkot samolotów. Wpadli do najbliższej bramy. Była to brama ogromna, wjazdowa, z dużymi nad nią oknami. Wtem rozległ się przeraźliwy świst i huk. Brama otworzyła się z trzaskiem od podmuchu i z góry sypnęło odłamkami szyb okiennych. Wojtek zdołał zasłonić twarz rękami, dzięki czemu tylko palce miał pokaleczone. Ewę odłamek szkła uderzył w łuk brwiowy. Krew zalała jej oko. Szybko stwierdziła, że jest nietknięte. Zosia odwróciła się tak od bramy, że tylko kawałek ciała wyrwało jej z nogi. Razem z innymi pokaleczonymi, krzyczącymi i płaczącymi ludźmi pobiegli przez podwórko do piwnicy będącej schronem domu. To małe pomieszczenie pełne było ludzi. Wielu z nich przeżywało to bombardowanie bardzo ciężko. Modlili się głośno, zatykali uszy, zasłaniali sobie głowę i twarz. Tak przerażonych ludzi nie widziała Ewa jeszcze nigdy. Gdy alarm został odwołany, wyszli na ulicę. Kilka kroków od nich był w jezdni olbrzymi lej po bombie. Tymczasem na górce Jacka prawie nie zauważono nalotu. Panował tam spokój i cisza. Nasunęło im to refleksję, jak rozległym miastem jest Lwów, skoro tak silne bombardowanie przeszło tu prawie niezauważone. Nie było ono ostatnie. Ciężkie walki o Lwów trwały tydzień. 29-go czerwca 1941 roku Niemcy wkroczyli do miasta.
Nastąpił krótki okres wytchnienia po sowieckim koszmarze. Jacek zszedł ze strychu. Wiele ludzi oddzielonych od rodzin granicą mogło powrócić do swych domów. Wyjechała też wkrótce Zosia Biedrzycka. Strach przed wywozami na Syberię zniknął. Niebawem jednak pojawiły się nowe tragedie, kłopoty i zagrożenia, jakie przyniosła ze sobą niemiecka okupacja Lwowa.
Ewa w 1941r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz