czwartek, 8 lipca 2010



        Przechadzka                                                                           


Dokąd sięgam pamięcią uczestnikiem zawodów sportowych organizowanych przez moich braci na ogrodowym boisku był ich przyjaciel Władek Jaworski.. Mieszkał przy ulicy Tarnowskiego w willi naprzeciw naszego domu. Władek, zamiłowany sportowiec ( należał do jakiegoś klubu i  specjalizował się w biegach) był zapalonym kinomanem i świetnym "opowiadaczem". Pamiętam, jak z dreszczem emocji przykucnąwszy w kąciku pokoju chłopców, przysłuchiwałam się jego relacjom z filmów kowbojskich czy kryminalnych. Ojciec Władka był sędzią i po wkroczeniu Sowietów do Lwowa został aresztowany i wywieziony na Sybir. Niedługo potem  ten sam los spotkał jego jedynego syna. Władek, w tym czasie już student prawa i początkujący poeta, wywieziony został potem na daleką północ Związku Sowieckiego. Niewiele czasu upłynęło, a matka i babcia Władka zostały wywiezione do Kazachstanu.  Obydwie panie wkrótce tam zmarły. Władek jakoś przeżył. Z armią Andersa wyjechał z Rosji, brał udział w walkach we Wloszech, a po wojnie zamieszkał w Londynie.
Po śmierci mojego brata Stefana Fulińskiego przysłał nam wiersz napisany pod wpływem wspomnień o wspólnych spacerach po Lwowie. Wzrusza w nim tęsknota za młodością spędzoną w tym tak kochanym przez nich mieście.
Poniżej cytuję ten wiersz
                                                               PRZECHADZKA

                                      Pro memoria Stefana Fulińskiego       

                                                                              Spójrz w głąb tych ulic.
                                                                              W suchym powietrzu lipca
Wiszą obrazy naszego miasta.
Więc sobie pochodzimy trochę,
Naszymi własnymi drogami,
Na chybił – trafił, jak zwykle,

Nie mów mi o miłości,
bo to graniczy z rozpaczą.
Nie mów mi o miłości,
bo ktoś podatny na wstrząs
ledwie wytrzymuje takie tematy.
Mówmy lepiej o rzeczach obojętnych,
albo o niczym w ogóle.

Nie gniewaj się, jeśli wolę milczeć.

Z knajpy wytacza się kilku pijanych.
Jednemu rozsypuje się talia kart.
Będą potem długo grali innymi kartami
o czarny wiatr, o błyski szyn.

Spójrz, oto jesteśmy na ulicach,
na których rzadko bywamy,
gdzie może już nigdy nie będziemy.
Stoi tu mur jakiegoś klasztoru,
którego nazwy nie znamy. Stary
i strupieszały. Na nim pordzewiała
tablica z blachy. Nie odczytam liter.
Wszędzie suchość lipcowego popołudnia.
To od niej obrazy naszego miasta wkrótce
zaczną rozpadać się w proch.

Jest smutek. Wciąż odległy od snu,
od warstw ciemności – o niemożność zapomnienia
Jest smutek, zanim noc podniesie nad nami
konstelacje jak wieloramienny świecznik –
noc, która na wysokościach
odbywa się na wieki wieków amen.

Stefan (18 lat) z Ewą (12 lat)
                                           .      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz