czwartek, 27 maja 2010

 Rok Noego

Oglądając w telewizji wstrząsające sceny z tegorocznej powodzi przypomniałam sobie lato 1934 roku, zwanego rokiem Noego. Trwały wakacje. Nasza rodzina, za wyjątkiem najstarszego brata Jędrka, który pozostał w domu, by uczyć się do egzaminu na politechnice i pilnować domu, spędzała czas na pięknych wycieczkach po Tatrach. Mieszkaliśmy pod namiotem na Hali Gąsienicowej. Była wspaniała, lipcowa pogoda. Posiłki przyrządzaliśmy na prymusie, myliśmy się w potoku, a mniej więcej co drugi dzień, zostawiwszy obóz pod opieką zaprzyjaźnionego bacy, wyruszaliśmy na wycieczkę w góry. Miałam wtedy zaledwie dziewięć lat, a mimo to pokonywałam nie najłatwiejsze szlaki turystyczne. Wystarczy wspomnieć przejście Zawratu. Nagle pogoda załamała się. Gdy namiot zaczął przeciekać, spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w strugach deszczu przez Boczań do Zakopanego. Teraz w powszechnym użyciu są nieprzemakalne ubrania. My takich nie mieliśmy. Pamiętam, jak woda ściekała mi wzdłuż grzbietu. Na szczęście w marszu nie odczuwałam zbyt wielkiego zimna, a jak to bywa z dziećmi, uważałam całe to zdarzenie za fascynującą przygodę. Po zejściu z góry zaskoczył nas niezwykły widok. Całe Zakopane zalane było wodą. Szliśmy ulicami miasta brnąc po kolana w wodzie. Szybki nurt potoków niósł drzewa, martwe owce. fragmenty domów, a nawet widziałam cały dom lub szopę unoszoną przez fale. Postanowiliśmy przenocować w Zakopanem, a następnego dnia wrócić pociągiem do Lwowa. Zatrzymaliśmy się w jakimś domu wycieczkowym czy też pensjonacie. Byliśmy okropnie głodni. Zakopane zostało odcięte od reszty kraju i zaczęło brakować żywności. Podano nam jakiś nieświeży posiłek, który spowodował u mnie silne zatrucie z wysoką gorączką. O powrocie do domu nie było mowy, gdyż połączenia kolejowe zostały zerwane. Dalsze wydarzenia zatarły się w mojej pamięci. Nie wiem kiedy, ani jak, dotarliśmy do domu. We Lwowie nie było oczywiście powodzi. Zawsze ubolewaliśmy, że nasze piękne miasto nie leży nad rzeką,  jak na przykład Kraków. Tym razem okazało się to korzystne.
Ta wielka powódź kosztowała życie kilkudziesięciu osób. Olbrzymie połacie kraju były zalane wodą, wiele mostów zostało zerwanych. Do ratowania ludzi i ich mienia zaangażowano, podobnie jak teraz, straż pożarną i wojsko. Po opadnięciu wód państwo polskie podjęło działania zmierzające do zmniejszenia skutków przy następnych powodziach. Niebawem rozpoczęto budowę zbiorników retencyjnych w Porąbce i Rożnowie. Dwa lata przed wojną spędzaliśmy wakacje w Łomnicy koło Piwnicznej. Kapaliśmy się w Popradzie, piliśmy wody mineralne i chodziliśmy na wycieczki. Jedna z nich prowadziła górami do Rożnowa. Mój brat Jacek, student architektury, chciał zobaczyć postępy w budowie tamy. Z jego rozmów z ojcem wywnioskowałam, że rozmiar i tempo tego przedsięwzięcia było ogromne. Pamiętam, że ta budowa i na mnie zrobiła wielkie wrażenie. Wojna uniemożliwiła jej dokończenie przez Polaków. W 1941 roku  zrobili to Niemcy.
Słyszałam, że ostatnią powódź  w jej rozmiarach przyrównuje się do tej z 1934 roku. Aby uniknąć nieszczęścia, jakie ma teraz miejsce, myślę, że należałoby w kraju wybudować wiele zbiorników retencyjnych, takich jak w Porąbce czy Rożnowie. Od dawna mówi się, że Polska stepowieje. Takie sztuczne jeziora mogłyby poprawić sytuację hydrologiczną kraju, zmniejszyć zagrożenie powodziowe, a przy okazji stworzyć atrakcyjne turystycznie rejony. Oczywiście należałoby ukrócić bezsensowne budownictwo na terenach zalewowych. Podziwiam strażaków i inne służby zaangażowane w naprawę uszkodzonych wałów i ratowanie powodzian. Budująca jest też solidarność i pomoc zwykłych obywateli. Mam nadzieję, że zapobiegliwość samorządów i władzy państwowej doprowadzi do tego, że nie powtórzy się znowu rok Noego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz