POLSKA JEST TAKA PIĘKNA
W pewnym okresie spędzaliśmy wakacje nad polskimi jeziorami rozkoszując się ich urokiem. Zazwyczaj jeździliśmy samochodem po różnych pojezierzach od jednego akwenu do drugiego, zwiedzając okolice i szukając miejsca na nocleg, aby następnego dnia, lub gdy krajobraz wydał nam się szczególnie piękny, po nieco dłuższym pobycie, wyruszać w dalszą drogę. Jednego roku spędzaliśmy we dwójkę z Frankiem lato w Borach Tucholskich. Natrafiliśmy tam na zespół malowniczych jezior. Nad jednym z nich, Czarnem, zatrzymaliśmy się na kilka dni. Kąpiele, dalekie wycieczki w nadmuchiwanym kajaku, a także wędrówki po licznych drogach i ścieżkach Borów Tucholskich wypełniały nam czas. Obfitość borówek, malin i grzybów stanowiła dodatkową atrakcję. W końcu przyszedł czas aby zmienić miejsce, więc zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy nieznaną nam jeszcze drogą przez las w kierunku asfaltowej szosy. Po niedługim czasie wyłoniło się prześwitujące między drzewami jeziorko. Na jego dość płaskim brzegu, rzadko zadrzewionym, głównie sosnami i brzozami, znajdowało się obozowisko z niewielką ilością namiotów. Między nimi biegała gromadka dzieci. Niektóre z nich były całkiem małe. Wiekowo odpowiadały naszym wnuczkom. I wtedy przyszedł nam do głowy pomysł, by przyjechać tu z nimi. Następnego lata zjawiliśmy się znowu nad Tuszynkiem (bo tak nazywało się to jezioro). Przez kilka pięknych dni penetrowaliśmy okolicę i upewniliśmy się, że zaopatrzenie w wodę i żywność nie będzie trudne, gdyż w pobliżu było miasteczko Osiek, z kilkoma sklepami i dobrą studnią. Następnych wakacji wyjechaliśmy z Krakowa w gronie zwiększonym o Dorotkę i jej dwie córeczki, Oleńkę i Asię. Tę dość daleką podróż odbyliśmy w dwu etapach, nocując po drodze nad jeziorem Licheńskim obok Sanktuarium Maryjnego. Nie było tam jeszcze ogromnej bazyliki (która została wybudowana znacznie później) lecz skromny, dość ładny kościół i klasztor Marianów.
Dla Franka i dla mnie Tuszynek był to już "stary znajomy", ale dla Dorotki i dziewczynek stanowił zagadkę. Na terenie przeznaczonym na biwak rozmieszczone były gdzie niegdzie stoły z ławkami. Przy jednym z nich rozbiliśmy z Dorotką namiot, w którym zamieszkały trzy "nasze skarby". My, rodzice, spaliśmy w samochodzie, gdzie było wygodnie, cicho i sucho. Jeszcze poprzedniego roku zauważyliśmy tu małżeństwo z małym synkiem. Rodzinka ta rezydowała w przyczepie z dużym namiotem. Rafałek, bo tak nazywał się chłopczyk, chodził nad brzeg jeziora potykając się często o wystające korzenie. Dzielnie jednak podnosił się i kroczył z poważną miną dalej. Teraz, posiadacze przyczepy i starszego o rok synka, gospodarowali już na polu biwakowym. Z początku dziewczynki obserwowały chłopczyka z zainteresowaniem, ale też z nieufnością. Po pewnym czasie jednak nastąpiło zawarcie znajomości, a potem nawet powstała zażyłość. Ta wakacyjna przyjaźń, polegająca na wspólnych zabawach na biwaku, trwała przez kilka lat. Bez żadnego kontaktu w ciągu roku i umawiania się, obie rodziny zjawiały się w lecie nad Tuszynkiem mniej więcej w tym samym czasie. Zawsze powitanie było entuzjastyczne, a pożegnanie z nutką melancholii i wyrażaną nadzieją na spotkanie w czasie następnych wakacji. W kolejnych latach przyjeżdżał swą przyczepą jeszcze brat ojca rodziny z żoną (o dziwo - siostrą mamy Rafała) i małym synkiem Kamilem. A jeszcze później zjawiła się w tej rodzinie malutka Iwonka, siostrzyczka Rafała. Oleńka z wielką przyjemnością pełniła wtedy rolę troskliwej opiekunki.
Wzdłuż pola biwakowego wiodła dość szeroka droga wysadzana brzozami do jeziora. Była prawdopodobnie przeznaczona dla straży pożarnej, na wypadek gdyby w lesie pojawił się ogień. Szczęśliwie, podczas wieloletnich wakacji w tym miejscu nic podobnego nie wydarzyło się. Ta droga z jednej strony miała dodatkowy rząd stołów i ław, które dzieciom przydawały się do zabawy. Kończyła się ona nad jeziorem, gdzie było miejsce do kąpieli, a także długi drewniany pomost wchodzący dość daleko do wody. Przeznaczony był pierwotnie dla rybaków, ale na szczęście w Tuszynku, prócz małych rybek, nie było innych godnych łowienia. Na tym pomoście dzieci lubiły siedzieć w słońcu i prowadzić ze sobą jakieś bliżej nieznane dorosłym, a ważne rozmowy.
Od tego miejsca na lewo ciągnęła się nad jeziorem ścieżka do tak zwanej ,,łazienki". Było to urocze piaszczyste miejsce, z jednej strony porośnięte średnio gęstą trzciną, w której można było się schować i dokładnie umyć, zwłaszcza że nikt na ogół tam się nie zjawiał. Po drodze do tego miejsca, nad brzegiem, obserwowano pewną osobliwość. Rosła tam bowiem rosiczka. Często przychodziło nam litować się nad biedną muszką złapaną w różowe macki tej żarłocznej acz pięknej roślinki.
Na miejscu namiotowym, z rzadka zadrzewionym, cień na przemian z jasnością przesuwały się w zależności od wędrówki słońca po niebie. Rano, gdy promienie ze wschodu nie oświetlały jeszcze stołów i ław, można było wyjść na leśną drogę za płotem, usiąść pod brzozą z książką w ręku i rozkoszować się łagodnym porannym ciepłem. Droga ta prowadziła do zagajników na zachód od naszego miejsca. Tam, w czerwcowe upalne wieczory (a przyjeżdżaliśmy zawsze z końcem tego miesiąca), odbywał się wspaniały spektakl. Trawy i zioła pokryte były zielonkawo migoczącymi światełkami "pań" świetlików, a nad nimi unosiły się roje światełek ich "wielbicieli". Gdy podziwialiśmy to zjawisko, w ciszę nocną wdzierał się przerażający głos, jakby złowieszczego "ducha puszczy". Krótkie, gniewne i donośne szczeknięcia nie tylko wzbudziły za pierwszym razem lęk u dzieci, ale i dorosłym przeszły ciarki po plecach. Dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że to koziołek oznajmiał, że nie życzy sobie naszej obecności na swoim terytorium.
"Świetlikowa droga"
Naprzeciw wejścia na pole namiotowe wiodła pod górę droga do lasu. Oświetlało ją słońce zachodnie przez długi czas, więc można było rozłożyć się tam na leżaku i z dala od hałasów biwaku oddawać się lekturze, ciesząc się szczególnym ciepłem tej pory dnia. Pod górką ktoś wykopywał niegdyś piasek. Na tym miejscu utworzyła się wielka piaskownica, gdzie chętnie bawiły się dzieci. Tworzone były tam tunele, przez które przejeżdżały pociągi-zabawki, wyrastały warowne zamki, a także inne wymyślne budowle.
W piękną pogodę najmilej było przebywać nad jeziorem późnym popołudniem. Czasem, gdy zachodzące słońce rzucało złoto-pomarańczowe i czerwone refleksy na wodę, ogarniał nas żal, że nie ma się pędzla i farb, aby utrwalić piękno tych chwil. Na szczęście mieliśmy aparat fotograficzny i udało mi się chwycić taki moment razem z dziewczynkami brodzącymi przy brzegu.
Tuszynek miał także swoistą muzykę. Rano budził nas śpiew ptaków w koronach drzew. Prócz licznych pierwiosnków, nieustannie "liczących monety" (jak określał ich "cierp, cierp" Adaś), wśród gałęzi uwijały się inne śpiewające ptaki. Przylatywał też wspaniale kolorowy dzięcioł. Nic nie robiąc sobie z krzątających się na dole ludzi, stukał pracowicie dziobem w wysokie pnie sosen. Podczas porannego mycia towarzyszyły nam metaliczne głosy łysek kręcących się wśród trzcin. Przypływały one z odległej części jeziora, gdy nikogo nie było na brzegu. Było ich sporo, więc te dźwięki przypominające uderzenie łyżki o dno metalowego talerza były dominujące. Od czasu do czasu powietrze przecinał głośny świst zmieszany z szumem. To para łabędzi przylatywała w odwiedziny z pobliskiego jeziora Czarnego, stałego miejsca ich pobytu. Lądowały ciężko z wielkim chlupotem, rozpryskując wodę na wszystkie strony. Podpływały pod brzeg, a dzieci dzieliły się wtedy z nimi swoim śniadaniem, rzucając im kawałki chleba. Ociągających się z podawaniem przysmaków ponaglały głośnym syczeniem. W południe, pośród trzcin, latały z suchym szelestem śliczne, przeważnie niebieskie lub zielone ważki. Przy kwitnących ziołach buczały trzmiele, brzęczały pszczoły, uwijały się piękne motyle i inne owady.
Tuszynek miał także swoistą muzykę. Rano budził nas śpiew ptaków w koronach drzew. Prócz licznych pierwiosnków, nieustannie "liczących monety" (jak określał ich "cierp, cierp" Adaś), wśród gałęzi uwijały się inne śpiewające ptaki. Przylatywał też wspaniale kolorowy dzięcioł. Nic nie robiąc sobie z krzątających się na dole ludzi, stukał pracowicie dziobem w wysokie pnie sosen. Podczas porannego mycia towarzyszyły nam metaliczne głosy łysek kręcących się wśród trzcin. Przypływały one z odległej części jeziora, gdy nikogo nie było na brzegu. Było ich sporo, więc te dźwięki przypominające uderzenie łyżki o dno metalowego talerza były dominujące. Od czasu do czasu powietrze przecinał głośny świst zmieszany z szumem. To para łabędzi przylatywała w odwiedziny z pobliskiego jeziora Czarnego, stałego miejsca ich pobytu. Lądowały ciężko z wielkim chlupotem, rozpryskując wodę na wszystkie strony. Podpływały pod brzeg, a dzieci dzieliły się wtedy z nimi swoim śniadaniem, rzucając im kawałki chleba. Ociągających się z podawaniem przysmaków ponaglały głośnym syczeniem. W południe, pośród trzcin, latały z suchym szelestem śliczne, przeważnie niebieskie lub zielone ważki. Przy kwitnących ziołach buczały trzmiele, brzęczały pszczoły, uwijały się piękne motyle i inne owady.
Przy drodze do Osieka stała budka z daszkiem. Pod nim można było w razie deszczu siedzieć przy stole, prowadzić rozmowy albo uczestniczyć w zabawach. Jednego roku, w rogu daszku zrobiły sobie gniazdo osy. Dzieci korciło, żeby obserwować ich wspaniałą budowlę podobną do balkonów kamienic Gaudiego w Barcelonie. Przyglądały się jej trochę ze strachem, ale i z podziwem. Na szczęście chmara os bzykała przy gnieździe nie atakując obserwatorów. Z innymi osami zdarzyła się jednak przykra przygoda. Było to podczas pierwszego pobytu Krysi i Jasia nad Tuszynkiem. Akurat cała czwórka wybrała się na borówki. Natrafiły na ukryte prawdopodobnie w ziemi gniazdo os lub pszczół, które błyskawicznie użądliły Asię i Jasia. Biedne maluchy przestraszyły się nie na żarty, ale mimo bólu były bardzo dzielne. Wyglądały przez kilka dni arcykomicznie. Jasiek z wielką gulą na czole, a Asia z opuchniętym okiem. Oboje wcale się tym nie przejmowali i w najlepsze brali udział w zabawie.
Wielką atrakcją tych wakacji były sensacyjne seriale opowiadane przez Dziadzia przed kolacją. Wymyślał je na długich spacerach po lesie. Od czasu do czasu słuchały też dzieci rodzinnych opowieści Babci.
Pod wieczór w koronach drzew odzywała się jęcząca komarza orkiestra. Towarzyszył jej wirujący taniec kąśliwych owadów. Mimo to, na polu biwakowym niewiele nam one dokuczały. Widocznie wypędzał je wietrzyk znad jeziora. Przed zmrokiem zakładaliśmy siatki na okna samochodowe, a namiot też był dobrze zabezpieczony przed komarami. Raz w nocy obudził mnie przerażający głos z głębi boru. Zdawało mi się, że ktoś zgubił się w lesie i wzywa pomocy. Przez moment myślałam, że trzeba wstać i wyruszyć z latarkami na ratunek. Po chwili jednak przypomniałam sobie, że słyszałam już kiedyś ten nocny przejmujący głos. To odezwał się tajemniczy, żerujący nocą i nigdy niewidziany przez nas ptak – kszyk.
Od czasu do czasu zdarzały się przygody pogodowe. Najczęściej były to burze z grzmotami i wielkimi ulewami. Doświadczenie nauczyło nas, że namiot należy rozbić na nieco podwyższonym terenie, gdyż po silnym deszczu tworzyły się w niższych miejscach olbrzymie kałuże. Maluchy miały wtedy świetną zabawę. W gumowych kaloszach brodziły po nich rozpryskując błoto na wszystkie strony. Obserwowały też z zainteresowaniem, jak radzą sobie nieprzewidujący urlopowicze, którzy rozbili namioty pod małym wałem, odgradzającym jezioro od miejsca biwakowego. Bywało, że ich materace i rzeczy pływały w wodzie. Na szczęście po gwałtownej ulewie następował zazwyczaj słoneczny dzień i wszystko szybko wysychało. Raz jednak zdarzyła się przygoda bardzo groźna. Jeszcze w południe tego dnia była piękna pogoda, lecz w gorącym powietrzu przyroda jakby zastygła w oczekiwaniu czegoś niepokojącego. Wtem wietrzyk zaszumiał w nadbrzeżnych trzcinach i poruszyły się gałęzie drzew. Z łopotem skrzydeł zerwały się siedzące wśród nich ptaki. Podczas gdy nad wodą prażyło słońce, na zachodzie pojawiła się krawędź ołowianej chmury. I nagle zerwał się silny wiatr. Chmura zbliżała się z dużą szybkością. Z dala dochodziły najpierw dość ciche, a potem coraz głośniejsze grzmoty. Widząc, co się święci, wyszłam na chwilę do lasu "świetlikową drogą". Wiatr wzmagał się coraz bardziej. Szłam szybko z powrotem, gdy nagle huragan uderzył w ścianę lasu. Równocześnie zaczął padać gruby grad wielkości orzechów laskowych i waliły pioruny. Usłyszałam za sobą trzask łamanych gałęzi i ciężkie uderzenie o ziemię. To wicher wyrwał z korzeniami wielką sosnę, mniej więcej dwa metry za mną. Pędziłam co sił do auta. Franek siedział już w samochodzie. Dosia z Oleńką schowały się do namiotu., a mała Asia, nie wiem dlaczego, zatrzymała się w stojącym obok namiocie gospodarczym. Biedactwo, chcąc dołączyć do Mamy i Oli, przebiegła niewielką odległość między dwoma namiotami trzymając nad głową metalową tacę, którą chciała uchronić się przed uderzeniami lodowych kulek. Biedne uszka musiały znieść silne uderzenia gradu o metal, których ostry brzęk słychać było nawet w samochodzie. Burza minęła równie nagle, jak się pojawiła. Wyjście z samochodu czy namiotu stało się wtedy prawdziwym problemem. Cała ziemia pokryta była grubą warstwą gradu, w którym grzęzły stopy. W pierwszej chwili pomyślałam, że lód ten można by wykorzystać do trzymania w nim żywności, ale przy wysokiej temperaturze powietrza szybko topniał. Pozostało jedynie jakoś pozbyć się tego uciążliwego dywanika. Poszły w ruch łopatki i wiadra. Dzieci miały przy tym świetną zabawę. Zgarnialiśmy tę masę lodowych kulek do pojemników i wyrzucaliśmy do lasu. A tam istne pobojowisko. Przechodząca obok nas trąba powietrzna powaliła wiele drzew. "Świetlikowa droga" została zagrodzona przez leżące pnie brzóz i sosen. Trzeba uznać za wielkie szczęście, że huragan oszczędził nasze miejsce namiotowe.
Czasem zdarzały się męczące dni nieustannego deszczu. Dokuczał on szczególnie dorosłym, bo dzieciom w zabawie wcale nie przeszkadzał. Od czego bowiem była przyczepa rodziców Rafałka?. Chłopiec miał mnóstwo gier, puzli i zabawek, więc przeczekanie tam złej pogody nie było trudne.
Jednego roku do naturalnej muzyki jeziornej dołączyła nowa. Pewnego dnia usłyszałam dobiegające z niezbyt odległej od nas innej przyczepy dźwięki przypominające fortepian. Nie było to radio, gdyż ktoś najwyraźniej ucząc się znanej piosenki przerywał grę i zaczynał od nowa. Potem do granej melodii dodawał jakiś akompaniament brzmiący jak orkiestra Zainteresowało mnie to. Wkrótce wszystko się wyjaśniło. Właściciel instrumentu wyszedł na zewnątrz, trzymając w jednej ręce kilkuoktawową klawiaturę. Widziałam podobne w telewizji podczas występów różnych zespołów rockowych, ale nie przypuszczałam, że można takie urządzenie zabrać ze sobą na pole namiotowe. Wkrótce właściciel instrumentu pokazał mi, jak się z nim obchodzić. Akurat w tym czasie uczyłam Oleńkę i Asię gry na fortepianie. Doszłam więc do wniosku, że taka klawiatura przydałaby się. Po powrocie do domu kupiłam naprzód mały, a potem większy "keyboard". Woziliśmy go odtąd zawsze na wakacje. Czasami Asia umilała nam pobyt swoim graniem. Przyjemnie było posłuchać fragmentu ,,Marsza tureckiego" Mozarta, walca ,"Fale Dunaju" Ivanovica, wesołą piosenkę włoską "Tiritomba" i innych "kawałków", które miała w pamięci.
W niektórych latach ( 1989, 1990, 1992, 1994, 1996 ) na krótko przyjeżdżał nad Tuszynek Adaś z Krysią i Jasiem. Pewnego roku przez kilka dni była też Ania. Raz Adaś przywiózł ze sobą nasz nadmuchiwany kajak. Dzieci pływały nim wtedy wzdłuż brzegu. Udało się też przewieźć łódkę samochodem nad Czarne, dzięki czemu mogły wodą zwiedzić to duże i piękne jezioro. Spotkały tam swoich starych znajomych, parę łabędzi.
Czwórka dzieci stanowiła organizacyjnie silną grupę, podejmującą realizację najrozmaitszych pomysłów. Na pagórku za polem biwakowym i drogą do Osieka rosło drzewo z konarami opadającymi do ziemi. Dzieci wykorzystały jego niezwykły kształt. Ściągały duże gałęzie z głębi lasu i opierały je o zwisające nisko konary. Utworzył się w ten sposób obszerny szałas, jakby kanadyjskiego trapera. Zrobiły w nim siedziska i chroniły się tam przed niewielkim deszczem.
Pewnego roku przyjechał Maciek z Wisem. Pies miał tam prawdziwy raj. Wybiegał się za wszystkie czasy goniąc za swoim panem, który uprawiał jogging po leśnych drogach. Oleńka uczyła pieska pływać, choć umiał on to doskonale sam z siebie.
Ostatni nasz pobyt w Borach Tucholskich był w roku 1996. Miejsce nad Tuszynkiem traktowaliśmy zawsze jako pewne. Jechaliśmy więc jak do własnego domu nad jeziorem. Tego roku spotkała nas jednak przykra niespodzianka. Dojechawszy na miejsce zobaczyliśmy, że jest ono zaorane. Nietknięta pozostała jedynie droga do jeziora. Na drzewie wisiała tablica oznajmiająca o zakazie biwakowania i o przeniesieniu pola namiotowego nad Czarne. Zawiedzeni ruszyliśmy więc w jego kierunku. Nie ujechaliśmy wiele, gdy za drzewami zamajaczyła przyczepa rodziców Rafałka. Miejsce nie było najgorsze, ale wejście do jeziora bagniste, nieporównywalne z Tuszynkiem. Wkrótce dołączył do nas Adaś z Krysią i Jasiem. Wzdłuż biwaku biegła ślepo kończąca się droga leśna. Na niej dzieci ( z niektórymi dorosłymi, łącznie z dziadkiem) grały w piłkę nożną, badmintona, lub namiastkę siatkówki. Do kąpieli jednak trzeba było odbyć dość długą drogę nad Tuszynek.
Był to już nasz ostatni pobyt w tym pięknym zakątku Polski. Zakończyła się też wakacyjna przyjaźń z Rafałem, a Tuszynek pozostał już tylko w pamięci i w tej opowieści.
Krysia i Asia w kajaku
Ola i Asia stoją na rękach w wodzie
Jak Rafał znalazł tę stronę jest dla nas tajemnicą. Wspólnie z mężem odbyliśmy sentymentalną podróż w miejsce i czasy, które wprawdzie minęły ale na zawsze zostawiły ślad w pamięci. Dziękujemy za piękną opowieść i za znalezienie w niej miejsca dla naszej rodziny. Serdecznie pozdrawiamy. Alicja i Zdzisław Kwiatkowscy - rodzice Rafała i Iwonki
OdpowiedzUsuń