"Indochiny"
Po przybyciu ze Lwowa do PRLu musiałam rozstać się z ukochaną Mamą, braćmi i rozpocząć samodzielne życie. Nie było to łatwe dla bardzo młodej dziewczyny, jaką wtedy byłam. Z początku dręczyła mnie dotkliwa tęsknota, zwłaszcza za Mamą. Pociechą było spotkanie z Frankiem, który czekał na mnie w Gliwicach. Mieszkał tam ze swoją matką i już był studentem wydziału chemicznego Politechniki Śląskiej. Ja też zapisałam się na ten wydział gliwickiej uczelni. Przyjęto mnie na drugi semestr, zaliczając część przedmiotów z lwowskiej farmacji. Otrzymałam miejsce w domu akademickim przy ulicy Częstochowskiej oraz kartki żywnościowe na śniadania, obiady i kolacje w stołówce. Jedzenie było tylko odrobinę lepsze niż w Akademii Medycznej we Lwowie, lecz równie smrodliwe. Wszyscy studenci wtedy otrzymywali darmowe zakwaterowanie i wyżywienie. W zrujnowanym, powojennym kraju umożliwiało to jako taką egzystencję. Dostałam małe pomieszczenie w dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią, bez łazienki, z ustępem na półpiętrze. Z tym ostatnim był zawsze kłopot, zwłaszcza zimą, gdy zamarzał i trzeba było chodzić dobry kawał na uczelnię z fizjologicznymi potrzebami. Do mieszkania wchodziło się przez kuchnię. Potem był w amfiladzie większy pokój, a na końcu klitka przeznaczona dla mnie. Gdy weszłam do tego pomieszczenia, stanęłam przy oknie, jak zwykłam była to czynić w moim pokoju we Lwowie. Zobaczyłam podwórko wyłożone koślawymi kostkami z wielkimi betonowymi zbiornikami na śmiecie w jednym rogu. Otoczone ono było z czterech stron czteropiętrowym blokiem z czerwono-czarnej (pewnie od śląskiego powietrza) cegły. Ani skrawka zieleni! Odczułam niemal fizyczny ból na wspomnienie widoku bujnej zieleni ogrodu, parków i wzgórz z mojego lwowskiego pokoju. Między moją klitką, a pozostałą częścią mieszkania, nie było drzwi. Potem zawiesiłam tam jakąś kotarę, aby zachować choć odrobinę intymności. Niestety, nie tłumiła ona żadnych głosów z sąsiedniego pokoju, co mocno utrudniało skupienie się na nauce. A sąsiedztwo nie było łatwe. Zamieszkałam z dwiema sympatycznymi studentkami. Jedna z nich Wanda studiowała wraz ze mną chemię. Później przylgnęło do niej na wydziale dość złośliwe przezwisko "Bajadera", bo miała bardzo czarne, duże (moim zdaniem ładne) oczy i malowała usta jaskrawo czerwoną kredką. Druga, Hania, studiowała budownictwo. Ta ostatnia, miła i ładna dziewczyna, była warszawianką i uczestniczką Powstania Warszawskiego. Miała narzeczonego, który kulał, bo w czasie powstania szrapnel oderwał mu piętę. Był studentem tego samego wydziału i przesiadywał całymi dniami w pokoju. Razem robili rysunki techniczne. Póki rozmawiali ze sobą, to pół biedy, ale jak Hania zaczynała śpiewać umilając sobie żmudne kreślenie, to już "nie daj Boże"! Fałszując śpiewała głośno ciągle te same powstańcze piosenki: "Rozszumiały się wierzby płaczące", "Serce w plecaku", "Hej chłopcy bagnet na broń". Podobały mi się one, ale dalibóg nie w jej wykonaniu!
Uczenie się w domu akademickim, w pokoiku bez drzwi, było naprawdę trudne. Po pewnym czasie udało mi się przenieść do innego, trochę lepszego mieszkania. Trzy koleżanki, z którymi zamieszkałam, były z tego samego roku chemii, co sprzyjało wspólnej nauce. Z tą przeprowadzką łączy się przykra przygoda. W poprzednim pokoju miałam łóżko żelazne, a tym razem wstawili mi poniemieckie, drewniane. Okazało się, że siedziała w nim niezliczona ilość wygłodzonych pluskiew, które oczywiście rzuciły się na mnie. Słyszałam gdzieś powiedzenie: "Wojny przemijają, a robale pozostają". Przeżyłam wtedy kilka strasznych nocy. Pierwszą przesiedziałam w krześle. Następnego dnia kupiłam naftę i zmyłam nią całe łóżko wlewając trochę płynu do licznych szpar. Namordowałam się też tych obrzydliwych stworzeń co niemiara. Śmierdziało straszliwie. Trochę pomogło, ale całą operację musiałam powtarzać przez kilka następnych dni. Na szczęście było to w czasie wakacji letnich i moje współlokatorki jeszcze nie przyjechały.
W nowym mieszkaniu nie miałam już pokoju tylko dla siebie, lecz dzieliłam go ze spokojną i małomówną koleżanką Lubą. Drugie pomieszczenie zajmowały miłe dziewczyny, Marysia i Lela, z którymi bardzo się zaprzyjaźniłam. Lela miała akordeon i chętnie nam na nim przygrywała. W wolnych chwilach ładnie rysowała i malowała. Zrobiła nawet węglem mój portret, który niestety gdzieś zapodziałam. Życie akademickie miało swoje złe i dobre strony. Politechnika Gliwicka raz na jakiś czas kupowała bilety na przedstawienia w Operze Bytomskiej. Rozprowadzała je wśród studentów po bardzo niskiej cenie. Specjalny tramwaj zawoził nas za darmo na spektakl i przywoził z powrotem. To były doskonałe przedstawienia, bo w powojennej Polsce Opera Śląska była najlepsza w kraju. Występowali tak wybitni śpiewacy, jak Kostrzewska, Paprocki, Hiolski, Majak i wielu innych. Grała też świetna orkiestra, śpiewał doskonały chór. Tańczył też wspaniały balet. Jednym słowem, było czego słuchać i na co patrzeć. Osładzało mi to trochę smutek po utraconych codziennych chwilach spędzanych we Lwowie przy fortepianie. Ten ostatni, nie mając mieszkania, musieliśmy zostawić na przechowanie u znajomych w Krakowie.
W 1947 roku postanowiliśmy z Frankiem pobrać się. Nie mieliśmy oczywiście mieszkania. Poszłam do administracji domów akademickich i tam otrzymałam klucze do pokoju z kuchnią na tak zwanych "Indochinach". Nazwę tę wymyślili oczywiście studenci, którzy tam mieszkali. Była to dzielnica peryferyjna, odległa od politechniki. Początkowo wieczorami bywało tam niebezpiecznie, więc studenci chodzili grupami, a chłopcy zaopatrzeni byli w grube lagi, aby bronić się przed agresywnymi wyrostkami.
Parterowe, malutkie mieszkanko składające się z pokoju, kuchni, przedpokoju z ustępem, ale bez łazienki, znajdowało się przy ulicy Maksymiliana Gierymskiego. Pewną zaletą było to, że po drugiej stronie drogi rozciągał się łan zboża, a nie rząd innych domów. Na tym osiedlu mieszkały rodziny studenckie, małżeństwa, czasem nawet z dziećmi. W jednym z pobliskich domów mieszkała z matką i bratem Kazia Rutkowska, moja szkolna koleżanka ,która także studiowała chemię. Tak więc okruch Lwowa znalazł się na "Indochinach".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz