czwartek, 29 kwietnia 2010

 Chwalebna znajomość języków

Polska młodzież jest wspaniała. Dorodna, wykształcona, znająca obce języki. Mieszkam w dzielnicy zamieszkałej w części przez studentów. Spotykam się z uprzejmością i szacunkiem, jakim darzy się starszych ludzi w polskiej tradycji. Często widzę grupki młodzieży prowadzących ożywioną dyskusję. Czasem idą w towarzystwie kolegów z innych krajów. Uderzające jest, jak swobodnie porozumiewają się po angielsku lub (rzadziej) w innych językach. To cieszy. Razi jednak posługiwanie się językiem, którego w zasadzie nie znają. Mam na myśli łacinę. Jedno słowo w tym języku spełnia teraz przeróżne funkcje. Raz jest to przerywnik (taki, jak  fredrowskie "mocium panie"), kiedy indziej służy do rozładowania emocji, a często jako przekleństwo. Nie neguję potrzeby wyładowania napięcia za pomocą jakiegoś ostrego wyrażenia. Za mojej młodości były takie powiedzenia, jak: psia kość, niech to diabli wezmą, czy mocniejsze – cholera. Nie raniły one tak uszu jak wspomniane przeze mnie słowo. Jest to drobiazg oczywiście, ale myślę, że dla czystości naszego pięknego języka nauczyciele w szkołach i wychowawcy powinni starać się coś zrobić w tej sprawie.  

piątek, 23 kwietnia 2010

 Przestroga

Minęły dwa tygodnie traumy narodowej. Czas na przemyślenia i wnioski. Katastrofy lotnicze zdarzają się i będą się zdarzać. Mam nadzieję, że po tej tragedii nie powtórzy się błąd, jaki niewątpliwie miał miejsce. W imię odpowiedzialności za funkcjonowanie państwa i los jego obywateli nie wsiądą do jednego samolotu najważniejsze osoby – jak prezydent, najwyższe dowództwo armii, ważni urzędnicy, duże grono posłów. Sądzę, że ta bolesna przestroga będzie brana pod uwagę przy następnych podobnych sytuacjach.

środa, 21 kwietnia 2010

Brr! Zimno! Mamy przecież ocieplenie klimatu

Przyszła upragniona wiosna. Jest jednak zimno. Wielką przyjemnością było zawsze przebywanie w pogodny dzień kwietniowy wśród kwiatów i wsłuchiwanie się w tak dobrze działający na nastrój brzęczenie pszczół pracowicie uwijających się wokół. Teraz tylko trzmiele odważają się latać. Tak ma wyglądać ocieplenie klimatu? To ja już wolę żeby było oziębienie. Przynajmniej byłoby wiadomo, czego się spodziewać. Mroźna zima, chłodna wiosna. Czy z tym przekonywaniem nas o ocieplaniu się klimatu nie jest tak jak z namawianiem do zaszczepienia się przeciw świńskiej grypie, aby koncerny farmauceutyczne nabiły sobie kabzę? Jestem jak najbardziej za stosowaniem czystych i odnawialnych nośników energii jak energia słoneczna, wiatrowa, wykorzystywanie przypływów i odpływów oceanów i mórz, ale mam obawy, że za propagowaniem ich kryją się całkiem nieidealistyczne przyczyny. Wielkie koncerny przemysłowe mają nadzieję uruchomić olbrzymią produkcję niezwykle drogich urządzeń. Niektórzy poważni uczeni twierdzą, że wpływ człowieka na klimat jest minimalny, a decydują o zmianach klimatycznych siły natury, takie jak wybuchy wulkanów, plamy na słońcu i powtarzające się właściwe dla naszej planety cykle zlodowaceń i ociepleń. Wybuch wulkanu w Islandii uświadomił nam jak zależni jesteśmy od natury. Straty gospodarcze po kilku dniach komplikacji wywołanych chmurą pyłu wulkanicznego są znaczne. A zanieczyszczenie środowiska zapewne też duże. W 1916 roku utrzymująca się chmura wulkaniczna nad Europą spowodowała brak lata. Mam nadzieję, że tym razem tak nie będzie. Być może jednak rację mają ci uczeni, którzy twierdzą, że klimat na globie ziemskim się ociepla. Świadczyć o tym mogą straszliwe pożary w Australii, topnienie lodowców itd. Ja wiem jedno. Jest zimno. Brr!

niedziela, 18 kwietnia 2010

 Dzień po...
 Polacy godnie i pięknie okazali hołd swemu prezydentowi, jego żonie i wszystkim, którzy ponieśli tragiczną śmierć pod Smoleńskiem. Podziwiam władze Krakowa i służby zaangażowane w to niezwykle trudne przedsięwzięcie, jakim był pogrzeb pary prezydenckiej. Na uroczystości żałobne wszak zapowiedziały swój przyjazd głowy wielu państw. Osoby takie jak prezydent Stanów Zjednoczonych, prezydent Izraela, najwyżsi dostojnicy państw europejskich są narażone na ataki terrorystyczne. Zapewnienie im bezpieczeństwa wymagało nie lada umiejętności i wielkiego wysiłku. Na dodatek wiadomość o pyle wulkanicznym w atmosferze uniemożliwiającym transport lotniczy dodatkowo utrudniła sytuację.                                          
Po zakończeniu żałoby przychodzą do głowy różne myśli związane z tragedią pod Smoleńskiem. Jako osoba, która serce zostawiła we Lwowie, wspominam z wdzięcznością i wielkim żalem Andrzeja Przewoźnika, niezwykle zasłużonego przy budowie nie tylko nerkropolii  katyńskiej, ale także przy restauracji Cmentarza Orląt Lwowskich. Wielka strata i wielki żal.
Kilka dni temu ukazała się w telewizji propozycja Zbigniewa Brzezińskiego, aby z pomieszczenia na Wawelu, w którym spoczywa Para Prezydencka, uczynić sanktuarium katyńskie. Obok grobowca Marii i Lecha Kaczyńskich wmurowane zostałyby tablice z  nazwiskami pomordowanych w Katyniu oficerów oraz wszystkich ofiar tragicznej katastrofy pod Smoleńskiem. Oba wydarzenia, które miały miejsce na tej ziemi, spina bowiem tragiczna klamra. Gdyby nie było katyńskiego mordu, nie byłoby katastrofy pod Smoleńskiem. Pomysł Brzezińskiego uważam za bardzo dobry. Symbolicznie cmentarz katyński znalazłby się  zatem w Polsce. Wnuki, prawnuki, praprawnuki mogłyby tam czcić pamięć swych dziadów i pradziadów  -  tych, którzy poszli walczyć o wolność ojczyzny, a podstępnie zostali bestialsko zamordowani.  Miałoby to też duże znaczenie w patriotycznym wychowaniu przyszłych pokoleń. Stworzenie takiego sanktuarium dawałoby też uzasadnienie obecności grobowca Pary Prezydenckiej obok sarkofagu postaci symbolicznej dla walki o niepodległość, jaką był i jest marszałek Józef Piłsudski. Obecność nazwisk żołnierzy Rzeczypospolitej poległych w czasie wojny, jest jak najbardziej odpowiednia przy grobie zwycięskiego wodza w wojnie z Rosją sowiecką. Wszak ten zbrojny akt walki o niepodległość Polski powstrzymał wtedy marsz bolszewików na Europę. Myślę, że dla oczyszczenia atmosfery w kraju projekt ten należałoby zrealizować jak najszybciej. 

wtorek, 13 kwietnia 2010


REFLEKSJE PO KATYŃSKIEJ TRAGEDII POD SMOLEŃSKIEM

Minęło kilka dni po tragicznej katastrofie pod Smoleńskiem. Trzeba powiedzieć, że społeczeństwo polskie zachowało się godnie w tych ciężkich dla całego narodu dniach żałoby. Okazało się też, że kraj  nasz potrafił poradzić sobie w tych trudnych okolicznościach. Procedury demokratycznego państwa  zadziałały.  Zwiększyło to poczucie bezpieczeństwa. Niezwykłą też i napawającą pewną otuchą jest reakcja na to nieszczęście władz rosyjskich i zwykłych mieszkańców tego kraju. Trzeba pamiętać o tym, że Rosjanie do niedawna uważali, że druga wojna światowa zaczęła się 22 czerwca 1941 roku, w momencie konfliktu zbrojnego niemiecko- sowieckiego. Tak uczono ich w szkołach. Zaprzeczano też, że zbrodni katyńskiej dokonało państwo sowieckie. Naród ten, przyzwyczajony do posłuszeństwa, wierzył swoim przywódcom. W tej sytuacji trudno było o pojednanie między tymi dwoma słowiańskimi narodami. Tragiczna historia Polaków kładła się zawsze cieniem na wzajemnych stosunkach. Być może, że wreszcie do szerokich warstw  społeczeństwa rosyjskiego dotrze prawda o Katyniu. Miejmy nadzieję, że potępienie tej zbrodni będzie powszechne i dojdzie do pojednania obu narodów.
Przed chwilą usłyszałam w radio, że nasz prezydent ma być pochowany na Wawelu. Uważam, że nie jest to dobra decyzja. Zjednoczony przez tę wielką boleść naród może się znowu podzielić. Zmarły tragicznie prezydent Kaczyński, zasłużony dla Polski, a szczególnie dla jej stolicy, powinien spoczywać w Warszawie. Tam jego rodzice byli powstańcami warszawskimi. Z jego inicjatywy powstało piękne Muzeum Powstania Warszawskiego. Był też prezydentem naszej stolicy. Myślę, że pochowanie Go na Wawelu może uczynić krzywdę Jego pamięci i nie przyczyni się do harmonii w naszym kraju.
                                                      

niedziela, 11 kwietnia 2010

TRAGEDIA KATYŃSKA W SMOLEŃSKU

 Był wieczór 9 kwietnia 2010 roku, gdy opublikowałam post, w którym pisałam o wrażeniach z podniosłych uroczystości upamiętniających zbrodnię katyńską. Odbyły się one z udziałem premierów Polski i Rosji w sposób bardzo poruszający. Równocześnie napawały nadzieją, graniczącą z pewnością, że następujące po nas pokolenia Polaków nigdy nie zapomną o tej tragicznej daninie krwi. Tego wieczoru wyłączyłam komputer w przeświadczeniu, że zrobię przerwę w pisaniu bloga. Następny poranek jednak przyniósł straszliwą, tragiczną wiadomość o katastrofie samolotu wiozącego naszego prezydenta, jego żonę i wielu ważnych dla Polski osób na dalszy ciąg Uroczystości Katyńskich. Ból i smutek po tej tragicznej wiadomości jest wielki. Niepowetowaną  i  bolesną stratę ponieśli nie tylko członkowie rodzin, ale także cały naród polski. Zginęli ludzie, którzy działali na rzecz odrodzonej ojczyzny. Polska, która w czasie wojny i po niej traciła swoje elity, znowu poniosła taką stratę. Jest w tym tragicznym wydarzeniu jakaś symboliczna metafizyka.. Do słowa Katyń dodany został bolesny wykrzyknik.

piątek, 9 kwietnia 2010

KATYŃSKA ROCZNICA
  
Oglądając wzruszającą uroczystość ku czci polskich oficerów zamordowanych w Katyniu odżyły w mej pamięci wspomnienia okoliczności, w jakich mieszkańcy Lwowa dowiedzieli się o tej straszliwej zbrodni. Podali ją okupanci niemieccy w gazetach reżimowych. Relacje te były uwiarygodnione przez komisję Czerwonego Krzyża. Nikt nie miał wątpliwości, kto dokonał tej masakry. Tę pewność utwierdzały wydarzenia, jakie rozegrały się w więzieniu na ulicy Łąckiego. Tuż przed wycofaniem się Sowietów ze Lwowa po wybuchu wojny z Niemcami, NKWD wymordowało wszystkich przetrzymywanych tam więźniów politycznych. Obydwie te zbrodnie spowodowały szok, oburzenie i rozpacz Lwowiaków.
Zakładając ten blog przeszukiwałam internet w nadziei znalezienia przydatnych mi wiadomości i znalazłam ukraińską listę pomordowanych w 1940 roku oficerów. Na liście tej odkryłam nazwiska i tabliczki nagrobne dwóch bliskich mi ludzi. Jeden z nich to kapitan Stanisław Kański kuzyn mojego taty. Drugi, to ppłk Ludwik Klotzek, ojciec mojej przyjaciółki. Kańscy mieszkali w bloku mieszkaniowym na ulicy Jabłonowskich zajmowanym przez oficerów Wojska Polskiego. Po aresztowaniu męża żonie Staszka kazano opuścić mieszkanie. Ewa Kańska pochodziła z Czortkowa i miała tam rodzinę. Wkrótce wyjechała z dwiema nieletnimi córkami do swoich bliskich. Uratowało ją to od wywózki, gdyż Rosjanie rodziny aresztowanych wywozili na Sybir lub do Kazachstanu. Taki los spotkał rodzinę Ludwika Klotzka, jego żonę i dwójkę dzieci, Jurka i Jasię. Deportowani zostali do Semipałatyńska niespodziewanie, wczesnym rankiem, z bagażem tylko niezbędnych rzeczy. List Jasi o straszliwych warunkach ich bytowania przytaczam w jednym z postów tego blogu pt."Historie zwykłe i niezwykłe, ale zawsze prawdziwe" (Przeczucie). Pani Ewa Klotzkowa, żona pułkownika, delikatna kobieta, nie wytrzymała tych warunków, trosk, braku informacji o losie męża; pomimo licznych starań uzyskania ich, umarła wkrótce, nie dożywszy czterdziestego roku życia. Jurek i Jaśka jakoś dali sobie radę i wydostali się z Rosji z armią Andersa. Po wojnie mieszkali w Wielkiej Brytanii.
Rozmyślając nad ostatnimi wydarzeniami stwierdziłam, że mój mąż i ja mamy szczęście. Doczekaliśmy wolnej i demokratycznej Polski, choć w czasach naszej młodości wydawało się to niemożliwe. Świadomość tego faktu opromienia naszą starość.

czwartek, 1 kwietnia 2010


Kto to?
(Prawie kryminalik) 

Była wiosna 1935 roku. Kwitły już niektóre kwiaty, a wielki krzak forsycji rozjaśniał świeżą zieleń. W rozrośniętym krzaku jaśminu rozpoczął swoje coroczne koncerty słowik. Nie tylko mieszkańcy domu byli miłośnikami jego śpiewu, lecz zwabiał on do ogrodu liczne grono okolicznych kotów. Na szczęście krzak był wysoki i rozrośnięty, a gęsta plątanina gałęzi dawała gwarancję bezpieczeństwa przyszłym pisklętom.
Z końcem zimy w małym mieszkanku na parterze zamieszkała na krótko rodzina  pewnego policjanta. Ewa dziwiła się, dlaczego nie widziała go nigdy w mundurze. Zawsze chodził w cywilu. Potem dowiedziała się, że był asystentem komisarza do spraw zabójstw. Z dziećmi nowych lokatorów dziewczynka szybko zaprzyjaźniła się. Cieszyła się, że ma towarzystwo do zabaw w ogrodzie. Halinka była w wieku Ewy, a Jurek był trochę starszy. Dzieci bawiły się piłką na boisku, grały w "klasy", lub organizowały inne rozrywki. Halinka była miłośniczką kotów. Usiłowała zdobyć sobie przychylność tych pięknych zwierzątek, często pojawiających się na ścieżkach i klombach ogrodu. Większość uciekała i nie pozwalała się zbliżyć do siebie, ale jeden młody kotek okazał się łasy na pieszczoty, co ogromnie cieszyło dzieci. Ta ruda kicia, skora do zabawy, zaprzyjaźniła się z dziećmi i często pojawiała się w ogrodzie. Dostawała czasem "kocie przysmaki" choć nie była na nie łasa, widocznie w domu miała ich pod dostatkiem. Te miłe wizyty "Rudziuni" stały się regularne. Aż nagle ustały. Dzieci zastanawiały się, jaka mogła być tego przyczyna. Zauważyły też, że ilość odwiedzających ogród kotów znacznie zmniejszyła się. Obserwacją tą Ewa podzieliła się z braćmi. Stefan zwrócił uwagę, że ktoś w okolicy strzela z wiatrówki. Pewnie do kotów–powiedział. Dziewczynka przypomniała sobie, że ostatnio rzeczywiście słychać było jakieś strzały. Tymi ponurymi przypuszczeniami Stefana podzieliła się z Halinką i Jurkiem. Dzieci były oburzone. Powiem tacie – powiedział Jurek. Na pewno znajdzie tego drania, przecież jest specjalistą od szukania zbrodniarzy. A wtedy policzymy się z tym mordercą kotów. Tymczasem pan policjant oświadczył, że nie może teraz pomóc dzieciom, gdyż uczestniczy w trudnym śledztwie. Obiecał zająć się tą sprawą, jeżeli znajdzie się sprawca uśmiercania kotów.
Od czasu do czasu dzieci wychodziły poza ogród. Na lewo, czyli na wschód, rozciągały się malownicze trawiaste pagórki. Na południe, stromy stok prowadził na płaski obszar byłej cegielni. Za czasów wczesnego dzieciństwa Ewy stał tam jeszcze wysoki komin. Potem na szczęście został rozebrany. Pozostał malowniczy, podłużny stawek, powstały wskutek wybierania gliny. Wieczorami, gdy ustał już śpiew i szczebiot ptaków, dochodził stamtąd do ogrodu wielogłosowy żabi koncert. Wzdłuż stawu wznosił się wał ziemny, porosły zielskiem i młodymi brzozami. Było to ulubione miejsce zabaw dzieci.
Pewnego ciepłego popołudnia nasza trójka wybrała się na ten pagórek, żeby popatrzeć na staw i obserwować żaby. Nagle idący przodem Jurek zatrzymał się. Pochylił się i zawołał do dziewczynek: popatrzcie, co ten drań zrobił! Wśród zielska leżała martwa kicia Rudziunia. Halinka rozpłakała się. Musimy ją pochować – powiedział Jurek. Ewa chcąc ukryć łzy napływające do oczu pobiegła szybko do domu po łopatę. Wzięła też ze sobą kawałek białej materii. Jurek wykopał dół, a dziewczynki włożyły do niego owiniętą w szmatkę kotkę. Potem usypano kopczyk i wsadzono weń zrobiony z patyczków krzyżyk. Musimy wyśledzić, kto to zrobił – stwierdził stanowczym  tonem Jurek.
Przez pewien czas nie było słychać strzałów i dzieci myślały, że morderca kici zaprzestał swoich praktyk. Pewnego dnia, biegając po boisku, usłyszały powtarzające się w krótkich odstępach czasu strzały. Przy pierwszym z nich z drzew nad stawkiem  uniosło się w powietrze stadko ptaków. Ewa pobiegła do domu po lornetkę, aby przypatrzyć się strzelcowi. Jednak, gdy wróciła, już go nie było. Postanowiła, że odtąd będzie nosić lornetkę stale przy sobie. Spytała Tatę o pozwolenie. Otrzymała zgodę – z zastrzeżeniem, że jej nie uszkodzi, ani nie zgubi. Dla pewności wsadziła ją do pudła po butach. Ten widoczny z daleka przedmiot kładła na ławce przy boisku. Zabawa mogła się toczyć, a lornetka była w pogotowiu. Pewnego dnia pogoda zepsuła się, przez kilka dni padało prawie bez przerwy i dzieci nie wychodziły z domu. Nie słychać też było strzałów. Zdawało się, że wykrycie sprawcy śmierci Rudziuni nie będzie możliwe.
Po słotnych dniach, które zdawało się że nie będą miały końca, nastała piękna pogoda i dzieci wyszły po szkole do ogrodu. Jak zwykle od pewnego czasu, Ewa wzięła ze sobą pudełko z lornetką. Na boisku narysowano odpowiednie kratki i zaczęła się zabawa w klasy. Wtem dał się słyszeć suchy trzask wystrzału karabinowego. Z drzew nad stawem w dole zerwało się stadko gołębi. Padł drugi strzał, potem trzeci. Ewa porwała lornetkę i cała trójka pobiegła na koniec ogrodu. Szybko przeleźli przez płot i stanęli na brzegu szkarpy. Ewa przyłożyła lornetkę do oczu. Zobaczyła wysokiego chudego chłopca, który znowu składał się do strzału.
Daj na chwilę lornetkę, przyjrzę się draniowi, a potem pobiegnę za nim i zobaczę gdzie mieszka – powiedział zdyszanym z emocji głosem Jurek. Dziewczynka spełniła jego prośbę. 
Tymczasem strzelec zakończył już swoją barbarzyńską zabawę i poszedł szybkim krokiem w kierunku ulicy Haukego Bosaka. Dochodziła ona do ulicy Św. Jacka.
Jurek zbiegł ze szkarpy i pędem, aby nie stracić z oczu drągala z karabinem, podążył za nim.
W tym czasie dziewczynki wspiąwszy się na wał nad stawem przeszukiwały wysoką trawę między brzozami, którymi porośnięty był pagórek. Myślały, że może znajdą rannego ptaka i zaopiekują się nim.
Nagle Ewa krzyknęła: Boże! moje ukochane gołąbki! Wśród zielska leżały niedaleko od siebie dwa martwe ptaszki. Dziewczynka rozpłakała się. Była to parka ślicznych i rzadkich gołębi – pawików lilipucich. Tu należy opowiedzieć historię naszych domowych gołębi. Tato od pewnego czasu hodował te ptaki na strychu. Część jego odgrodzono drewnianą kratą. Było tam dużo miejsca, tak  że ptaki mogły swobodnie zakładać sobie gniazda. Okno strychowe składało się z kilku małych szybek. Jedną z nich wyjęto i przez tak utworzony otwór ptaki wylatywały kiedy, tylko przyszła im na to ochota. W gołębniku były różne rasy jak turkaty, lazurki, lahore, garłacze, pawiki i właśnie pawiki lilipucie.
Ewa szybko pobiegła do domu, a potem na strych. W gnieździe pawików lilipucich, leżały malutkie pisklęta, ledwie opierzone. Inne gołębie ciągle przylatywały i karmiły swoje potomstwo. Te zaś popiskiwały cichutko. Dziewczynce wydawało się, że za chwilę zginą z głodu. Przyniosła więc najszybciej jak mogła pudełko od butów, wyłożywszy uprzednio jego dno zeschłą trawą i umieściła w nim pisklęta. Zaczęła zastanawiać się, jak je karmić, przecież nie umiały jeszcze dziobać grochu ani innego ziarna. Po pewnym czasie jednak wpadła na pomysł, który okazał się być bardzo dobrym. Znalazła na biurku taty pustą szklaną rurkę, otwartą z obydwu stron. Odpowiedni korek i drucik posłużył do zrobienia tłoczka. Namoczyła krupki perłowe w mleku i tak otrzymaną papkę zaczęła wpychać do gardziołek ptaszków. O dziwo łykały łapczywie. Odtąd codziennym obowiązkiem Ewy było karmienie piskląt. Wielka to była radość, gdy widziała, jak szybko rosną i dostają śliczne piórka. Z tego okresu zachowały się dwa zdjęcia z tymi wyhodowanymi przez Ewę gołąbkami.

Ewa z wyhodowanymi przez siebie gołąbkami

Gdy ptaszki były już w dobrej formie, zaniosła je dziewczynka do gołębnika. Z początku nie mogły się przyzwyczaić i ciągle przylatywały na balkon i usiłowały dostać się do domu. Gdy zobaczyły swoją małą przyjaciółkę siadały jej na głowie, na ramionach, dziobały w policzek lub ucho. Niedługo jednak mogła Ewa cieszyć się towarzystwem swoich podopiecznych. Nasz lokator, profesor Chwistek, narzekał, że ptaki brudzą balkon. Mama była tego samego zdania. Ojciec musiał  więc pozbyć się hodowli. Nie wiadomo czy sprzedał ją, czy też podarował komuś. Przez jakiś czas gołębie wracały. Zastawały jednak zasłonięte okienko na strych, więc po pewnym czasie zrezygnowały.
Teraz warto opowiedzieć jaki był finał detektywistycznych działań mających na celu  wykrycie sprawcy uśmiercania kotów i ptaków. Gdy dziewczynki zajęte były martwymi gołąbkami, Jurek pobiegł za chłopcem przez ulicę Hauke- Bossaka na ulicę św. Jacka. Okazało się, że sprawca mieszkał w jednym z domów. Halinka i Jurek poprosili swego tatę aby zajął się sprawą okrutnego chłopca.. Pan policjant udał się do rodziców "drągala". Porozmawiał z nimi i od tego czasu zapanował spokój na Górce Jacka.
Niedługo potem mili towarzysze zabaw na boisku przeprowadzili się do większego mieszkania. Po wkroczeniu Sowietów do Lwowa ojciec Halinki i Jurka, podobnie jak wielu innych policjantów, został aresztowany. Nie wiadomo, jaki los go spotkał.