Kto to?
(Prawie kryminalik)
Była wiosna 1935 roku. Kwitły już niektóre kwiaty, a wielki krzak forsycji rozjaśniał świeżą zieleń. W rozrośniętym krzaku jaśminu rozpoczął swoje coroczne koncerty słowik. Nie tylko mieszkańcy domu byli miłośnikami jego śpiewu, lecz zwabiał on do ogrodu liczne grono okolicznych kotów. Na szczęście krzak był wysoki i rozrośnięty, a gęsta plątanina gałęzi dawała gwarancję bezpieczeństwa przyszłym pisklętom.
Z końcem zimy w małym mieszkanku na parterze zamieszkała na krótko rodzina pewnego policjanta. Ewa dziwiła się, dlaczego nie widziała go nigdy w mundurze. Zawsze chodził w cywilu. Potem dowiedziała się, że był asystentem komisarza do spraw zabójstw. Z dziećmi nowych lokatorów dziewczynka szybko zaprzyjaźniła się. Cieszyła się, że ma towarzystwo do zabaw w ogrodzie. Halinka była w wieku Ewy, a Jurek był trochę starszy. Dzieci bawiły się piłką na boisku, grały w "klasy", lub organizowały inne rozrywki. Halinka była miłośniczką kotów. Usiłowała zdobyć sobie przychylność tych pięknych zwierzątek, często pojawiających się na ścieżkach i klombach ogrodu. Większość uciekała i nie pozwalała się zbliżyć do siebie, ale jeden młody kotek okazał się łasy na pieszczoty, co ogromnie cieszyło dzieci. Ta ruda kicia, skora do zabawy, zaprzyjaźniła się z dziećmi i często pojawiała się w ogrodzie. Dostawała czasem "kocie przysmaki" choć nie była na nie łasa, widocznie w domu miała ich pod dostatkiem. Te miłe wizyty "Rudziuni" stały się regularne. Aż nagle ustały. Dzieci zastanawiały się, jaka mogła być tego przyczyna. Zauważyły też, że ilość odwiedzających ogród kotów znacznie zmniejszyła się. Obserwacją tą Ewa podzieliła się z braćmi. Stefan zwrócił uwagę, że ktoś w okolicy strzela z wiatrówki. Pewnie do kotów–powiedział. Dziewczynka przypomniała sobie, że ostatnio rzeczywiście słychać było jakieś strzały. Tymi ponurymi przypuszczeniami Stefana podzieliła się z Halinką i Jurkiem. Dzieci były oburzone. Powiem tacie – powiedział Jurek. Na pewno znajdzie tego drania, przecież jest specjalistą od szukania zbrodniarzy. A wtedy policzymy się z tym mordercą kotów. Tymczasem pan policjant oświadczył, że nie może teraz pomóc dzieciom, gdyż uczestniczy w trudnym śledztwie. Obiecał zająć się tą sprawą, jeżeli znajdzie się sprawca uśmiercania kotów.
Od czasu do czasu dzieci wychodziły poza ogród. Na lewo, czyli na wschód, rozciągały się malownicze trawiaste pagórki. Na południe, stromy stok prowadził na płaski obszar byłej cegielni. Za czasów wczesnego dzieciństwa Ewy stał tam jeszcze wysoki komin. Potem na szczęście został rozebrany. Pozostał malowniczy, podłużny stawek, powstały wskutek wybierania gliny. Wieczorami, gdy ustał już śpiew i szczebiot ptaków, dochodził stamtąd do ogrodu wielogłosowy żabi koncert. Wzdłuż stawu wznosił się wał ziemny, porosły zielskiem i młodymi brzozami. Było to ulubione miejsce zabaw dzieci.
Pewnego ciepłego popołudnia nasza trójka wybrała się na ten pagórek, żeby popatrzeć na staw i obserwować żaby. Nagle idący przodem Jurek zatrzymał się. Pochylił się i zawołał do dziewczynek: popatrzcie, co ten drań zrobił! Wśród zielska leżała martwa kicia Rudziunia. Halinka rozpłakała się. Musimy ją pochować – powiedział Jurek. Ewa chcąc ukryć łzy napływające do oczu pobiegła szybko do domu po łopatę. Wzięła też ze sobą kawałek białej materii. Jurek wykopał dół, a dziewczynki włożyły do niego owiniętą w szmatkę kotkę. Potem usypano kopczyk i wsadzono weń zrobiony z patyczków krzyżyk. Musimy wyśledzić, kto to zrobił – stwierdził stanowczym tonem Jurek.
Przez pewien czas nie było słychać strzałów i dzieci myślały, że morderca kici zaprzestał swoich praktyk. Pewnego dnia, biegając po boisku, usłyszały powtarzające się w krótkich odstępach czasu strzały. Przy pierwszym z nich z drzew nad stawkiem uniosło się w powietrze stadko ptaków. Ewa pobiegła do domu po lornetkę, aby przypatrzyć się strzelcowi. Jednak, gdy wróciła, już go nie było. Postanowiła, że odtąd będzie nosić lornetkę stale przy sobie. Spytała Tatę o pozwolenie. Otrzymała zgodę – z zastrzeżeniem, że jej nie uszkodzi, ani nie zgubi. Dla pewności wsadziła ją do pudła po butach. Ten widoczny z daleka przedmiot kładła na ławce przy boisku. Zabawa mogła się toczyć, a lornetka była w pogotowiu. Pewnego dnia pogoda zepsuła się, przez kilka dni padało prawie bez przerwy i dzieci nie wychodziły z domu. Nie słychać też było strzałów. Zdawało się, że wykrycie sprawcy śmierci Rudziuni nie będzie możliwe.
Po słotnych dniach, które zdawało się że nie będą miały końca, nastała piękna pogoda i dzieci wyszły po szkole do ogrodu. Jak zwykle od pewnego czasu, Ewa wzięła ze sobą pudełko z lornetką. Na boisku narysowano odpowiednie kratki i zaczęła się zabawa w klasy. Wtem dał się słyszeć suchy trzask wystrzału karabinowego. Z drzew nad stawem w dole zerwało się stadko gołębi. Padł drugi strzał, potem trzeci. Ewa porwała lornetkę i cała trójka pobiegła na koniec ogrodu. Szybko przeleźli przez płot i stanęli na brzegu szkarpy. Ewa przyłożyła lornetkę do oczu. Zobaczyła wysokiego chudego chłopca, który znowu składał się do strzału.
Daj na chwilę lornetkę, przyjrzę się draniowi, a potem pobiegnę za nim i zobaczę gdzie mieszka – powiedział zdyszanym z emocji głosem Jurek. Dziewczynka spełniła jego prośbę.
Tymczasem strzelec zakończył już swoją barbarzyńską zabawę i poszedł szybkim krokiem w kierunku ulicy Haukego Bosaka. Dochodziła ona do ulicy Św. Jacka.
Jurek zbiegł ze szkarpy i pędem, aby nie stracić z oczu drągala z karabinem, podążył za nim.
W tym czasie dziewczynki wspiąwszy się na wał nad stawem przeszukiwały wysoką trawę między brzozami, którymi porośnięty był pagórek. Myślały, że może znajdą rannego ptaka i zaopiekują się nim.
Nagle Ewa krzyknęła: Boże! moje ukochane gołąbki! Wśród zielska leżały niedaleko od siebie dwa martwe ptaszki. Dziewczynka rozpłakała się. Była to parka ślicznych i rzadkich gołębi – pawików lilipucich. Tu należy opowiedzieć historię naszych domowych gołębi. Tato od pewnego czasu hodował te ptaki na strychu. Część jego odgrodzono drewnianą kratą. Było tam dużo miejsca, tak że ptaki mogły swobodnie zakładać sobie gniazda. Okno strychowe składało się z kilku małych szybek. Jedną z nich wyjęto i przez tak utworzony otwór ptaki wylatywały kiedy, tylko przyszła im na to ochota. W gołębniku były różne rasy jak turkaty, lazurki, lahore, garłacze, pawiki i właśnie pawiki lilipucie.
Ewa szybko pobiegła do domu, a potem na strych. W gnieździe pawików lilipucich, leżały malutkie pisklęta, ledwie opierzone. Inne gołębie ciągle przylatywały i karmiły swoje potomstwo. Te zaś popiskiwały cichutko. Dziewczynce wydawało się, że za chwilę zginą z głodu. Przyniosła więc najszybciej jak mogła pudełko od butów, wyłożywszy uprzednio jego dno zeschłą trawą i umieściła w nim pisklęta. Zaczęła zastanawiać się, jak je karmić, przecież nie umiały jeszcze dziobać grochu ani innego ziarna. Po pewnym czasie jednak wpadła na pomysł, który okazał się być bardzo dobrym. Znalazła na biurku taty pustą szklaną rurkę, otwartą z obydwu stron. Odpowiedni korek i drucik posłużył do zrobienia tłoczka. Namoczyła krupki perłowe w mleku i tak otrzymaną papkę zaczęła wpychać do gardziołek ptaszków. O dziwo łykały łapczywie. Odtąd codziennym obowiązkiem Ewy było karmienie piskląt. Wielka to była radość, gdy widziała, jak szybko rosną i dostają śliczne piórka. Z tego okresu zachowały się dwa zdjęcia z tymi wyhodowanymi przez Ewę gołąbkami.
Ewa z wyhodowanymi przez siebie gołąbkami
Gdy ptaszki były już w dobrej formie, zaniosła je dziewczynka do gołębnika. Z początku nie mogły się przyzwyczaić i ciągle przylatywały na balkon i usiłowały dostać się do domu. Gdy zobaczyły swoją małą przyjaciółkę siadały jej na głowie, na ramionach, dziobały w policzek lub ucho. Niedługo jednak mogła Ewa cieszyć się towarzystwem swoich podopiecznych. Nasz lokator, profesor Chwistek, narzekał, że ptaki brudzą balkon. Mama była tego samego zdania. Ojciec musiał więc pozbyć się hodowli. Nie wiadomo czy sprzedał ją, czy też podarował komuś. Przez jakiś czas gołębie wracały. Zastawały jednak zasłonięte okienko na strych, więc po pewnym czasie zrezygnowały.
Teraz warto opowiedzieć jaki był finał detektywistycznych działań mających na celu wykrycie sprawcy uśmiercania kotów i ptaków. Gdy dziewczynki zajęte były martwymi gołąbkami, Jurek pobiegł za chłopcem przez ulicę Hauke- Bossaka na ulicę św. Jacka. Okazało się, że sprawca mieszkał w jednym z domów. Halinka i Jurek poprosili swego tatę aby zajął się sprawą okrutnego chłopca.. Pan policjant udał się do rodziców "drągala". Porozmawiał z nimi i od tego czasu zapanował spokój na Górce Jacka.
Niedługo potem mili towarzysze zabaw na boisku przeprowadzili się do większego mieszkania. Po wkroczeniu Sowietów do Lwowa ojciec Halinki i Jurka, podobnie jak wielu innych policjantów, został aresztowany. Nie wiadomo, jaki los go spotkał.